„Straszliwa zieleń” Chilijczyka Benjamína Labatuta – w tłumaczeniu Tomasza Pindla – była jedną z najciekawszych książek, jakie się ukazały na polskim rynku w 2023 r. I nie jest to banalny komplement. Labatut rzeczywiście zaproponował coś nowego – brawurowo wszedł w temat, który nasza głupkowata, merkantylna cywilizacja uważa jednocześnie za nudny i skomplikowany (a tym samym niesprzedawalny). Mówiąc krótko, zajął się nauką, badając w swoich opowiadaniach, starannie skomponowanych w cykl, biografie uczonych: matematyków, fizyków, chemików.
Najbardziej interesowało go powiązanie geniuszu z istotą przełomowego odkrycia naukowego. Labatut zadawał pytania: jaki jest psychologiczny i społeczny koszt posiadania genialnego umysłu? Jak się robi naukę – za pomocą racjonalnych procedur czy może podświadomych intuicji? Czy wiara w postęp zwalnia nas z refleksji etycznych? Czy nauka, zastąpiwszy na piedestale samego Boga, zawsze czyni dobro?
Tym – i wielu innym – pytaniom towarzyszyła w „Straszliwej zieleni” wyrafinowana forma. Te teksty sprawiają w pierwszym kontakcie wrażenie literatury non-fiction, są jednak osobliwą mieszaniną prawdy i fikcji, przy czym to fikcja niejednokrotnie zdaje się tu bardziej autentyczna. W dodatku Labatut – ironicznie świadom quasi -religijnej funkcji, jaką pełni nauka w dzisiejszym świecie – układa swoje opowieści na kształt żywotów świętych, którzy doznają widzeń i objawień. Jest to więc przewrotna hagiografia: niepokojąca, postmodernistyczna, na poły sfikcjonalizowana. Znajdzie się w niej coś z Borgesa i Bolaña, ale też coś z Sebalda.
„Straszliwą zieleń” Labatut napisał po hiszpańsku. Kolejną książkę – „Maniaka” – po angielsku, utrzymując ją jednak w podobnej poetyce. Tym razem jest to powieść, choć fragmentaryczna i rozerwana konstrukcyjnie w punkcie kulminacyjnym (wszystkie te strukturalne zabiegi mają głęboki sens). Nie chodzi też w niej o objawienia, lecz o opętanie. Czy może: uwolnienie demonów.
Wszechmocna nauka
W „Maniaku” Labatut opowiada o człowieku, który nie mógł przestać myśleć. Problem w tym, że był myślicielem tyleż fenomenalnym i niezwykle mądrym, ile niebezpiecznym, ponieważ nie stawiał swojemu myśleniu żadnych granic. Najprościej chyba powiedzieć, że John von Neumann (1903–1957) był figurą prometejską, ale to i tak nie wyczerpuje zagadnienia.
Urodzony w żydowskiej rodzinie w austro-węgierskim Budapeszcie jako János Neumann. Człowiek ów, wybitny matematyk, był jednym z najważniejszych projektantów naszej nowoczesności: pracował przy amerykańskim programie atomowym, położył podwaliny pod teorię gier (a w efekcie pod ideologię zimnej wojny i strategie wyścigu zbrojeń), wreszcie zaś dokonał przełomowych odkryć związanych z projektowaniem komputerów.
Labatut otwiera swoją książkę pewną niesformułowaną explicite tezą: że kryzys w fizyce teoretycznej, wywołany najpierw teorią względności Einsteina, potem przewrotem kwantowym, był czymś więcej niż tylko sporem naukowym czy zaburzeniem harmonii. Był rewolucją poznawczą i etyczną. Jego konsekwencją stało się nie tylko wynalezienie i praktyczne zastosowanie broni masowej zagłady, lecz także zmiana wzorca myślenia o roli nauki. Nauka, paradoksalnie, poczuła się wszechmocna, zyskała moc kreacyjną, moc realnego zmieniania świata. Stała się u boku dyktatorów, polityków, generałów i wielkiego biznesu agresywną, modernizacyjną fantazją. „Czyńcie sobie ziemię poddaną”? Wreszcie jest to naprawdę możliwe i jeszcze da się na tym zarobić. Wolno wszystko? To czyńmy wszystko. Nowe, nieograniczone perspektywy potrzebują nowego typu człowieka: amoralnego, ślepo odważnego, obdarzonego nietuzinkowym mózgiem oraz inteligencją emocjonalną dążącą ku zeru. John von Neumann był takim człowiekiem. W pewnym sensie protoplastą tych wszystkich pozbawionych empatii nerdów-übermenschów ze współczesnej Doliny Krzemowej.
Jednocześnie mówi się o nim w „Maniaku”: „On jeden był w pełni przebudzony”. Czym w takim razie byłby sen, a czym jawa?
Szaleniec i psotnik
Oczywiście Chilijczyk nie byłby sobą, gdyby nie zastosował narracyjnego tricku: jego książka, przynajmniej w części poświęconej bezpośrednio von Neumannowi, nie posługuje się obiektywną, trzecioosobową perspektywą – zamiast tego mamy relacje osób, które znały bohatera na różnych etapach życia, od budapeszteńskiego dzieciństwa po przedwczesną śmierć w waszyngtońskim szpitalu, w wyniku choroby nowotworowej. Te relacje, bazując na autentycznych źródłach, są oczywiście przedmiotem twórczego montażu i modyfikacji ze strony autora. Ale nawet nie w tym rzecz, lecz w tym, że w osobie von Neumanna mamy do czynienia z bytem w zasadzie nadludzkim, nieuchwytnym, niemożliwym do zrozumienia. „Nie oceniam go zbyt surowo” – mówi w „Maniaku” jeden z przyjaciół von Neumanna, fizyk i noblista Eugene Wigner – „ponieważ wierzę, że jego wyjątkowy umysł – rządzący się nieubłaganą logiką – pozwolił mu rozumieć i akceptować wiele faktów, których większość z nas nawet do siebie nie dopuszcza, kompletnie dla nas niepojętych. Widział świat zupełnie inaczej i właśnie ta odmienność ukształtowała jego kręgosłup moralny”.
„Nie zapominajmy, że nie on jeden igrał z ogniem. Całe pokolenie było gotowe otworzyć na oścież bramy piekieł” – dodaje w powieści Labatuta pierwszy nauczyciel von Neumanna. „Maniak”, rzecz jasna, demonizuje von Neumanna, ale nie czyni z niego delegata Lucyfera, co zresztą byłoby trudne. Ostatecznie zarówno von Neumann, jak i pozostali uczestnicy Projektu Manhattan (w większości Żydzi), angażowali się w program budowy broni jądrowej, aby zapobiec zwycięstwu Trzeciej Rzeszy, i wcale nie mieli pewności, czy to przedsięwzięcie się uda. Von Neumann jest u Labatuta raczej kimś na kształt Lokiego ze skandynawskiej mitologii – egoistycznie pracuje na siebie, pełniąc funkcję nihilistycznego trickstera: szaleńca i psotnika, ale jednocześnie zaopatruje bogów w ich najważniejsze atrybuty. Pozostawiony przez niego bałagan będziemy jednak musieli sprzątać my i nasze dzieci.
Tak się bowiem składa, że za niemal wszystkimi apokaliptycznymi lękami naszej epoki lśni z oddali postać von Neumanna; jego zimny pragmatyzm. Z tym że owe lęki są zarazem częścią opowieści o cywilizacyjnym triumfie: ot, kolejny paradoks. W każdym razie chodzi o liczne scenariusze końca świata – wywołanego bądź to katastrofą ekologiczną wynikającą z rabunkowej eksploatacji globu, bądź to eksterminacyjną wojną wszystkich ze wszystkimi, bądź to, wreszcie, buntem robotów. Pod koniec życia, zżerany po kawałku przez raka, von Neumann, architekt nowoczesnej komputeryzacji i algorytmizacji, snuł marzenia o przeprowadzce uniwersalnej inteligencji z mięsa w układy elektroniczne, o życiu cyfrowym. O bóstwach w maszynie. „Jakiegokolwiek «boga» miała stworzyć technologia przyszłości, nie ulegało dla mnie wątpliwości, że ludzkość będzie się przy nim czuć tak, jak ja czułem się w towarzystwie Jancsiego. On jednak tego nie widział, nie rozumiał, że wyśnił dla nas dar mający się stać źródłem naszej zagłady” – wyznaje na kartach książki Eugene Wigner.
Ostatnia część „Maniaka” – dość niespodziewanie – odczepia się od biografii von Neumanna. Lądujemy w czasach współczesnych. Koreański arcymistrz gry w go (wariantywnie i strategicznie znacznie bardziej skomplikowanej od szachów) toczy bój z komputerem. Nie jest to wszelako zwykły komputer, który używa gigantycznej mocy obliczeniowej do symulacji wszystkich możliwych ruchów – w wypadku go byłoby to po prostu niemożliwe. Jest to złożony układ AI, który potrafi sam się uczyć i autonomicznie podejmuje decyzje. Nie zamierzam tu opisywać losów owego pojedynku ani drążyć kwestii tego, w jaki sposób obie części „Maniaka” się łączą (a łączą się w sumie bezpośrednio): tę robotę polecam czytelnikom wykonać samodzielnie. Chcę tylko powiedzieć, że „Maniak” – w ostatecznej wymowie zwiastujący apokalipsę bez pocieszenia – jest książką niezwykle odświeżającą intelektualnie. Ponura to radość, ale jednak radość. ©Ⓟ