Liczby miały robić wrażenie: 16 tys. zgłoszonych pomysłów, 487 projektów przekazanych rządowi i 20 ustaw podpisanych przez prezydenta. Wszystko okraszone prognozami Międzynarodowego Funduszu Walutowego, według których Polska awansuje w 2025 r. na 20. miejsce na świecie pod względem nominalnego PKB, wyprzedzając Szwajcarię. Skojarzenie było jednoznaczne: deregulujesz i awansujesz.
Warto jednak oddzielić polityczne przesłanie od faktycznych rezultatów. Rzeczywista wartość deregulacyjnych działań nie zależy od liczby podpisanych ustaw, lecz od tego, czy instytucje publiczne je wdrożą. Największym wyzwaniem są nie tyle zmiany prawne, ile to, czy instytucje realnie zmienią swoje działanie. Zobaczmy zatem, czy zaproponowane rozwiązania uwolnią energię przedsiębiorczych Polaków i pozwolą utrzymać tempo wzrostu w warunkach globalnego ryzyka.
Pierwsze 20 ustaw podpisanych przez prezydenta przyniosło kilka realnych ułatwień dla mikroprzedsiębiorców w zakresie kontroli i VAT-u. Skorzystali też działkowcy, indywidualni inwestorzy stawiający altanki i ładowarki oraz użytkownicy cyfrowych usług państwa. Większość zmian miało charakter punktowy, a ich wpływ systemowy był ograniczony.
Widać na tych przykładach, że sama deregulacja ma ograniczony potencjał i nie może zastępować reform o znaczeniu strategicznym, takich jak redukcja obciążeń związanych ze składkami na ubezpieczenie społeczne, podobna do wprowadzonego w 2019 r. małego ZUS albo likwidacji podatku Belki. Brakuje też próby tworzenia nowych instytucji i rozwiązań, które stanowiłyby ramy dla nowoczesnego rozwoju polskiej gospodarki. Takich jak choćby ułatwiająca od 2020 r. prowadzenie start-upów prosta spółka akcyjna albo postulowany przez Rafała Brzoskę wyspecjalizowany sąd zajmujący się sprawami rynku finansowego. Ostatnia prezentacja szefa rządu nadziei tych nie spełniła.
Nadzieje i ryzyka. Bez zmiany nastawienia urzędów zderegulowane przepisy mogą zostać martwe
Wśród przedstawionych przez premiera rozwiązań uwagę zwracają propozycje, które mają poprawić pozycję przedsiębiorcy w relacjach z administracją publiczną. Wiele z nich brzmi dobrze na papierze, ale ich skuteczność zależy od wdrożenia – a w tym przypadku ryzyko jest bardzo wysokie.
Weźmy choćby domniemanie niewinności podatnika. Mimo nowego przepisu organy podatkowe nadal mogą żądać pełnej dokumentacji, stosować zabezpieczenia i działać zgodnie z własnymi interpretacjami. Podobnie wygląda sytuacja z zasadą milczącego załatwienia sprawy. Bez zmiany kultury działania fiskusa nowe przepisy mogą pozostać martwą literą. Tylko tego typu zmian nie da się niestety zadekretować.
Kolejną propozycją jest cyfrowa rejestracja zgonów i aktów stanu cywilnego. To pomysł zasadny, ale jego skuteczne wdrożenie wymaga integracji systemów szpitalnych, urzędowych i statystycznych oraz przeszkolenia całego łańcucha użytkowników: lekarzy, urzędników, rodzin. Wprowadzanie tego typu zmian nie kończy się na ustawie, lecz wymaga realnych inwestycji i koordynacji międzyinstytucjonalnej.
Obecna forma deregulacji przypomina bardziej serię estetycznych poprawek niż reformę strukturalną
Podobny problem dotyczy zrównania ważności dokumentów elektronicznych z papierowymi. Choć w wielu dziedzinach przepisy już to dopuszczają, w praktyce banki, sądy czy notariusze „dla bezpieczeństwa” wciąż żądają oryginałów. Brakuje spójnych wytycznych, które ustandaryzowałyby te praktyki.
Postulat uproszczenia egzekucji i postępowań podatkowych również napotyka na barierę instytucjonalną. Urzędnicy obawiają się odpowiedzialności za decyzje łagodniejsze wobec podatników i – bez jasnych instrukcji – mogą po prostu działać tak jak dotychczas, by uniknąć błędów.
E-umowy o pracę to przykład cyfryzacji, która brzmi prosto, ale wymaga modernizacji systemów informatycznych ZUS, Państwowej Inspekcji Pracy i sądów pracy. Ponadto wśród pracodawców istnieje niepewność, czy do ich zawarcia wystarczy podpis ePUAP, czy potrzebny będzie podpis kwalifikowany. Dopóki nie rozstrzygną tego jednolite interpretacje, rozwiązanie pozostanie niedostępne w praktyce.
Gold-plating, czyli usuwanie wymagań ponad unijne standardy, to temat powracający od lat. Problemem nie jest samo zidentyfikowanie takich przepisów, ale decyzja polityczna o ich wyeliminowaniu oraz zdolność do koordynacji przeglądu setek aktów prawnych między resortami. Bez trwałej determinacji i woli współpracy w administracji proces ten znów może utknąć w fazie diagnozy.
Wreszcie – uproszczenia dla osób z niepełnosprawnościami, np. w systemach kolejkowych i e-usługach publicznych. To kierunek właściwy, ale wymagający realnych inwestycji w cyfryzację, szkolenia i projektowanie usług zgodnie z wiedzą o potrzebach użytkownika. Bez tego istnieje ryzyko stworzenia pozornych ułatwień.
Wielki kapitałowy nieobecny. Czego zabrakło w pakiecie deregulacji?
Co ważne, mimo wcześniejszych sygnałów ze strony rządu, w pakiecie deregulacyjnym zabrakło propozycji reformy lub choćby modyfikacji podatku od zysków kapitałowych – tzw. podatku Belki. A przypomnijmy, że był to jeden ze „stu konkretów”, z którymi premier Tusk szedł do wyborów. To duże rozczarowanie dla środowisk inwestorskich i rynku finansowego. Brak zmian ogranicza atrakcyjność krajowych instrumentów oszczędnościowych. Zniesienie lub przynajmniej przekształcenie podatku Belki w instrument promujący długoterminowe inwestycje mogłyby zwiększyć akumulację krajowego kapitału, poprawić stabilność rynku finansowego i przyczynić się do zmniejszenia przewagi nieruchomości jako jedynego atrakcyjnego wehikułu inwestycyjnego dla klasy średniej. W dłuższej perspektywie oznaczałoby to lepsze wykorzystanie krajowych oszczędności w finansowaniu wzrostu gospodarczego, a więc to, czego najbardziej potrzebuje dziś polska gospodarka. Niestety, obecnie „akcje przegrywają z cegłami”. Zamiast korzystać na tym mechanizmie konwersji oszczędności na kapitał, jakim jest giełda, Polacy lokują swoje pieniądze w nieruchomościach.
Część propozycji zawartych w pierwszej fazie programu deregulacyjnego ma rzeczywisty potencjał systemowy. Jednak powodzenie całości zależy nie od liczby ogłoszonych projektów czy podpisanych ustaw, lecz od zdolności administracji do ich wdrożenia. Tam, gdzie to urząd decyduje o praktyce działania, a nie sama ustawa, deregulacja może pozostać głównie deklaracją polityczną.
Autorzy i koordynatorzy społeczni całego projektu mają tego świadomość. Wyrazili to w dokumencie podsumowującym „Deregulacja – faza 1.0”. Pokazują w nim dużą aktywność rządu na poziomie propozycji i projektów, a jednocześnie ujawniają ograniczony zakres realnych reform systemowych. Wiele zmian to porządkujące działania techniczne lub niewielkie ułatwienia, które wymagają dalszego dopracowania i wdrożenia, by przyniosły odczuwalną poprawę dla obywateli i firm. Ale ta historia się nie kończy. Jeśli Rafał Brzoska chciał ją szybko zakończyć przekazaniem pakietu, to raczej powinien przygotować się na dłuższą przygodę. Reforma zakończona sukcesem polega na wdrożeniu, nie na podpisie prezydenta. To raczej maraton niż sprint. Być może społeczna kontrola będzie teraz bardziej potrzebna niż podczas zbierania propozycji.
Jeśli deregulacja miała być wehikułem modernizacji państwa, to jej obecna forma przypomina bardziej serię estetycznych poprawek niż reformę strukturalną. To początek drogi. Spektakularny efekt, którego oczekują przedsiębiorcy i inwestorzy, wciąż jest odległy. ©Ⓟ