Chińska Republika Ludowa jest głównym globalnym rywalem Stanów Zjednoczonych, a tak naprawdę jedynym, który ma szanse podważyć ich dominację ekonomiczną, technologiczną i militarną. Siłą rzeczy jest więc też podstawowym punktem odniesienia dla polityki zagranicznej i bezpieczeństwa USA. Z kolei Chińczycy, zdając sobie sprawę z pozostawania w tyle za Amerykanami w kilku kluczowych obszarach, starają się małymi krokami zmniejszać ten dystans, ale tak, aby nie sprowokować zbyt brutalnego odwetu ze strony Waszyngtonu.
W gruncie rzeczy widać to od początku kadencji Donalda Trumpa. Tuż po jego inauguracji Pekin wysłał kilka pojednawczych sygnałów, a mimo to republikańska administracja zdecydowała się na szybką eskalację, dochodząc do progu otwartej wojny handlowej. Obie strony groziły sobie wzajemnie nawet trzycyfrowymi taryfami, rosły czarne listy firm oraz towarów objętych kontrolą eksportu, a analitycy ścigali się w ogłaszaniu pesymistycznych prognoz wpływu tej sytuacji na globalną gospodarkę. Około maja ten trend jednak wyhamował, zapewne pod wpływem kręgów biznesowych w obu krajach. Wreszcie w sierpniu sfinalizowano w Sztokholmie rozmowy na szczeblu ministerialno-eksperckim, po których na zewnątrz popłynęły uspokajające komunikaty o zawieszeniu handlowej broni. Co prawda wciąż zdarzały się buńczuczne wypowiedzi amerykańskich polityków oraz incydenty zbrojne wywoływane przez ChRL na Morzu Południowochińskim, ale stawało się coraz bardziej jasne, że to jedynie tło dla przygotowań do strategicznego szczytu z udziałem obu przywódców.
Trump i Xi Jinping: gra poniżej progu otwartego konfliktu
Związane z nim nadzieje na pozytywny przełom – a zarazem własny sukces dyplomatyczny – dawało się zauważyć po obu stronach. Dla Trumpa zawarcie „zwycięskiego dealu” z Chinami stanowiłoby ukoronowanie ofensywy w polityce zagranicznej, przynajmniej częściowo odwracając uwagę od narastających kłopotów wewnętrznych. Gdyby Xi zdołał przedstawić efekty szczytu jako swój sukces, zyskałby poważny argument przeciwko tym, którzy wewnątrz partii ostatnio coraz śmielej wspominają o hamującym wzroście, niekorzystnych trendach demograficznych, nierozwiązanych problemach z bankrutującymi deweloperami i deficytami budżetów regionalnych, a także o ryzykach związanych z agresywną polityką zewnętrzną, zwłaszcza w kontekście wciąż zbyt niskiego popytu krajowego. „Współpraca między Chinami a Stanami Zjednoczonymi przyniesie korzyści obu stronom, natomiast jeśli będą ze sobą walczyć, obie strony poniosą straty” – pisała w jednym z komentarzy redakcyjnych chińska państwowa agencja informacyjna Xinhua.
Trump tymczasem chyba ostatecznie pojął, że jego rozliczne kłopoty z różnymi lokalnymi destabilizatorami, od Iranu przez Putina i Koreę Północną aż po latynoamerykańskich szmuglerów ludzi i narkotyków, mają wspólny mianownik – dyskretne chińskie wsparcie realizowane przez pomoc w obchodzeniu sankcji, dostawy broni czy działania specjalistów od tajnych operacji. Pokusa, by dogadać się bezpośrednio z mózgiem tej antyamerykańskiej ośmiornicy, zamiast beznadziejnie bić ją po końcach ramion, musiała w Waszyngtonie narastać.
Żeby jednak planowany deal zawrzeć na warunkach jak najkorzystniejszych dla siebie, obie strony po drodze nie zaniedbały prężenia muskułów. Mieliśmy więc ze strony amerykańskiej m.in. wtórne sankcje na rosyjskie firmy naftowe, które zmusiły także Chińczyków do awaryjnego poszukiwania innych źródeł dostaw dla swoich rafinerii (mimo równoległych pomruków dyplomatycznych o nielegalności owych sankcji). Pekin z kolei spróbował szantażu dotyczącego dostaw metali ziem rzadkich.
Kulminacją procesu podbijania stawki (i zdobywania przyczółków wyjściowych do bezpośredniego starcia) były ostatnie dni. Najpierw Amerykanie wnieśli istotny wkład w zawieszenie broni pomiędzy Tajlandią a Kambodżą, paraliżując przy okazji działania Chin, którym ów konflikt był na rękę. Wkrótce potem zawarli strategiczne porozumienia z obydwoma zwaśnionymi krajami, a także z Australią i Malezją, dotyczące m.in. zabezpieczenia sobie dostaw krytycznych surowców.
Nowe porozumienie USA–Chiny i jego globalne konsekwencje
Potem w ramach swego azjatyckiego tournée Donald Trump pojawił się w Japonii, gdzie oprócz dyplomatycznych hołdów i załatwienia szeregu interesów handlowych uzyskał także zapewnienie nowej premier Sanae Takaichi o podtrzymaniu twardego, antychińskiego kursu w polityce zagranicznej Kraju Kwitnącej Wiśni oraz o wzroście wydatków na zbrojenia. Wreszcie przybył do Korei Południowej, gdzie w trakcie szczytu APEC starał się podreperować swój wizerunek w regionie, ale przede wszystkim odbył owocne rozmowy z prezydentem Lee Jae Myungiem.
Obaj przywódcy – mimo utrzymujących się do samego końca wątpliwości i różnic – sfinalizowali jednak w środę umowę handlową, na mocy której Koreańczycy unikną rujnujących ceł amerykańskich w zamian za hojne inwestycje w USA. Jej polityczny sens jest zaś taki, że osłabi ona koreańską skłonność do dryfowania w stronę obozu prochińskiego, a przynajmniej do poszukiwania strategicznej neutralności w obliczu szykującej się w regionie awantury. Przy okazji Lee zadeklarował wysokie nakłady na zbrojenia oraz wydawanie ich sporej części w amerykańskich przedsiębiorstwach. Co więcej, poprosił Trumpa o zgodę na pomoc przy budowie południowokoreańskich okrętów podwodnych o napędzie atomowym (które, jak stwierdził, „mogłyby śledzić jednostki Korei Północnej i Chin przez dłuższy czas”) oraz o zezwolenie na ponowne przetwarzanie paliwa jądrowego (co rozszerzałoby znacznie zakres dotychczasowej umowy nuklearnej obu państw). Amerykański prezydent zaakceptował prośbę, obiecał także pomoc w rozwiązaniu problemów Seulu z wojowniczym sąsiadem z północy półwyspu.
Kim Dong-yup, profesor studiów nad Koreą Północną na Uniwersytecie Kyungnam, skomentował ten kolejny „piękny deal Donalda Trumpa” w swej wypowiedzi dla Reutersa bardzo dosadnie: „to komercjalizacja sojuszu i komercjalizacja pokoju”. Dodał, że „problem polega na tym, że celem tego porozumienia była maksymalizacja amerykańskich interesów, a nie autonomia Półwyspu Koreańskiego”.
Ofensywa dyplomatyczna Xi Jinpinga
Pekin tymczasem też nie zaniedbywał presji na państwa regionu. Peng Qing’en, rzecznik Biura ds. Tajwanu, oświadczył przedwczoraj, że ChRL co prawda wciąż liczy na pokojową reintegrację buntowniczej wyspy, ale „w żadnym razie nie rezygnuje ze stosowania siły i zastrzega sobie możliwość podjęcia wszelkich niezbędnych kroków” – co było wyraźnym zwrotem w stosunku do relatywnie łagodnej retoryki stosowanej ostatnio przez komunistycznych oficjeli. Nieco wcześniej premier Li Qiang na szczycie ASEAN w malezyjskim Kuala Lumpur przekonywał o korzyściach płynących z pogłębiania współpracy z ChRL. Amerykańską politykę „wspierania multi lateralizmu, wolnego handlu i wzajemnych korzyści” określał zaś jako brutalny szantaż i protekcjonizm. W ślad za tymi deklaracjami poszło podpisanie przez Chiny istotnej aktualizacji umowy o wolnym handlu z państwami członkowskimi tej organizacji, co otwiera nowe możliwości wymiany, m.in. na rynku rolnym, farmaceutycznym i zielonej energii.
Jednocześnie Li próbował łagodzić krytykę agresywnej, chińskiej polityki wojskowej, którą na forum ASEAN wygłosił prezydent Filipin Ferdinand Marcos Jr. Szef chińskiego rządu zapowiedział m.in. przyspieszenie prac konsultacyjnych w sprawie projektu umowy zwanej „Kodeksem postępowania na Morzu Południowochińskim” i „wzmocnienie strategicznego zaufania”, wprost sugerując, że oddawanie się pod amerykańską opiekę jest dla państw regionu bezcelowe, a nawet przeciwskuteczne. Wreszcie, w ramach tej mieszaniny kijów i marchewek, zaledwie kilka godzin przed przybyciem Trumpa do Korei Południowej reżim Kim Dzong Una przeprowadził test rakiety manewrującej zdolnej do przenoszenia głowic nuklearnych – i trudno podejrzewać, że władze Korei Północnej zrobiły to bez cichej akceptacji, a nawet inspiracji chińskich towarzyszy.
Trump, ciepło witany przez prezydenta Lee w Gyeongju, historycznym mieście będącym gospodarzem tegorocznego forum APEC, ostentacyjnie bagatelizował ten gest ze strony KRLD i jej chińskiego sojusznika. Potraktował to tak samo jak demonstracje militarne Putina, który próbował straszyć testami swoich pocisków hipersonicznych i torped nowej generacji. Prezydent USA w rozmowie z dziennikarzami podkreślił wówczas, że dla niego istotne jest wyłącznie nadchodzące spotkanie z Xi. Było to o tyle merytorycznie uzasadnione, o ile upokarzające dla pomniejszych dyktatorów z Rosji i Korei Północnej. Już nieco później, w helikopterze wiozącym go do bazy wojskowej Pusan, Trump opublikował na Truth Social wpis, z którego wynikało, że nakazał Pentagonowi natychmiastowe wznowienie testów amerykańskiej broni nuklearnej (po raz pierwszy od 33 lat) „na równych zasadach z innymi mocarstwami nuklearnymi”. Dodał przy tym, że „Rosja jest na drugim miejscu, a Chiny na odległym trzecim, ale w ciągu pięciu lat sytuacja się wyrówna”.
Atmosferę powitania popsuli nieco antytrumpowscy demonstranci na lotnisku, a także medialne wypowiedzi liderów koreańskiej opozycji. Jeden z nich, były lewicowy kandydat na prezydenta Kwon Young-guk, powiedział dziennikarzom, że „światowi przywódcy i rządy są zajęci schlebianiem Trumpowi i demonstrowaniem wszelkich możliwych dyplomatycznych uroków tylko po to, by przekonać go do obniżenia amerykańskich ceł o kilka procent”, po czym dodał: „jakież to absurdalne!”. Można podejrzewać, że wielu południowokoreańskich przedsiębiorców oraz ich pracowników nie podzieliło w środę tej oceny. A ich chińscy odpowiednicy – znacznie przecież liczniejsi – po cichu ściskali kciuki za powodzenie rozmów Trumpa i Xi, czyli za zawieszenie lub przynajmniej złagodzenie wojny handlowej między supermocarstwami.
Przed spotkaniem liderów negocjatorzy amerykańscy i chińscy przygotowali do niego niezły grunt w postaci ramowych porozumień o wstrzymaniu planów wyższych amerykańskich ceł oraz chińskiej kontroli eksportu pierwiastków ziem rzadkich (notabene, sygnał w tej sprawie spowodował na początku tygodnia rekordowe wzrosty cen akcji na wielu giełdach). Chiny w ostatniej chwili zdecydowały się na dodatkowy gest dobrej woli, informując o zakupie pierwszych od kilku miesięcy partii amerykańskiej soi. Można było w tej sytuacji dojść do wniosku, że to jednak Pekinowi bardziej zależy.
Pusan – symboliczna scena spotkania dwóch supermocarstw
Do samego spotkania Trumpa i Xi doszło wreszcie w czwartek w południe czasu koreańskiego (dla nas – przed świtem) w Pusan – miejscu skądinąd symbolicznym. Ów port w trakcie wojny koreańskiej pozostawał przez wiele miesięcy jedynym, przez który dostarczano zaopatrzenie dla walczących z komunistami jednostek amerykańskich i z innych krajów działających pod flagą ONZ. Zdaniem wielu historyków wojskowości utrzymanie tzw. worka pusańskiego w dużym stopniu zapobiegło upadkowi Korei Południowej w pierwszej fazie wojny – a więc także ostatecznemu sukcesowi w tym konflikcie armii północnokoreańskiej i jej chińskich sojuszników.
Spotkanie potrwało niemal dwie godziny. Po nim Trump uścisnął dłoń Xi i odprowadził Chińczyka do samochodu, ale wspólnej konferencji ani nawet komunikatu nie było.
Wniosek wydaje się oczywisty: we wzajemnych relacjach, podobnie jak tuż przed rozmową, wciąż „jest dobrze, lecz nie beznadziejnie”. Obaj przywódcy najwyraźniej potrzebowali nieco czasu do namysłu (i być może konsultacji z doradcami), jak najlepiej zaprezentować rezultaty tego trudnego rendez-vous.
Trump był szybszy i po kilkudziesięciu minutach obwieścił swój sukces. Poinformował, że zawarł porozumienie w sprawie obniżenia ceł nałożonych na Chiny (z 57 proc. do 47), w zamian za co Pekin wznowi zakupy amerykańskiej soi na dużą skalę, utrzyma płynność eksportu pierwiastków ziem rzadkich i zaostrzy walkę z nielegalnym handlem fentanylem. Po kolejnej godzinie, już z pokładu Air Force One, prezydent USA dodał, że spotkanie z Xi było „niesamowite”.
Giełdowy barometr wskazał na wątpliwości – główne indeksy azjatyckie i europejskie kontrakty terminowe wahały się w czwartek rano między zyskami a stratami. Chiński indeks Shanghai Composite spadł ze swego z 10-letniego maksimum, a ceny kontraktów terminowych na amerykańską soję były słabsze niż przed rozmową liderów.
W czwartkowy poranek najbardziej brakowało informacji, czy obaj liderzy pochylili się także nad najbardziej palącymi kwestiami strategicznymi, czyli nad chińskim wsparciem dla reżimu Putina i jego napastniczej wojny przeciwko Ukrainie oraz nad rozbieżnymi wizjami przyszłości Tajwanu. Jak już podczas lotu do domu stwierdził Trump, tego drugiego tematu w ogóle nie poruszano. Wywołało to zdziwienie dziennikarzy i komentatorów. Wygląda więc na to, że Amerykanie znów „utrzymali się w Pusan”, ale do wygrania całej wojny mają bardzo daleko.
Nowa odsłona rywalizacji USA–Chiny: balans między handlem a siłą
Jak można było się spodziewać, świat i tak odetchnął z ulgą. Mogło być przecież o wiele gorzej. Jak długo potrwa ta handlowa odwilż, skądinąd względna, tego nie wie nikt. Na ile szczere są chińskie deklaracje dotyczące ograniczenia podaży fentanylu – to z kolei pewnie wiedzą jedynie Xi i grono jego najbliższych współpracowników. I bodaj najważniejsze – wciąż nie mamy pewności, czy obaj przywódcy faktycznie celowo ominęli główne strategiczne rozbieżności, czy też próbowali je omawiać, ale nie zdołali wypracować nawet minimalnego konsensusu. Tak źle i tak niedobrze.
To wszystko oznacza, że jeszcze przez dłuższy czas nie będziemy mieć ani szczerej przyjaźni i kooperacji między Stanami Zjednoczonymi a ludowymi Chinami (co oczywiste), ani otwartej wojny, przynajmniej tej klasycznej i pełnoskalowej (co bardzo cieszy). Natomiast od jutra są możliwe przeróżne warianty pośrednie – odzwierciedlające aktualny stan rywalizacji, z chwilowymi eskalacjami (także retorycznymi) i deeskalacjami. Jedne i drugie będą zapewne nadal pochodną polityki wewnętrznej obu państw i bieżących problemów ich przywódców na rynku krajowym. Warto przy tym zauważyć, że okoliczności szczytu w Pusan sygnalizują wyraźną niechęć ludzi z naprawdę dużymi pieniędzmi do wojen handlowych jako instrumentu politycznego. To ich solidarna presja spowodowała, że Trump i Xi musieli zachować się w miarę koncyliacyjnie. Z innymi narzędziami, także tymi opartymi na fizycznej mniej lub bardziej asymetrycznej przemocy, sprawa może wyglądać inaczej. Na nich przecież daje się czasami zarobić.
Na dłuższą metę dynamiczne status quo będzie – najprawdopodobniej – bardziej służyć interesom amerykańskim niż chińskim.
Pod jednym warunkiem: że ich model ekonomiczny rzeczywiście złapie nowy oddech, w przeciwieństwie do scentralizowanego i mocno zbiurokratyzowanego chińskiego pseudokapitalizmu. Technologiczna i finansowa, a w konsekwencji także militarna i polityczna przewaga USA nad resztą świata (z ChRL włącznie) będzie wtedy coraz szybciej rosła. Na kolejnym szczycie chiński przywódca – Xi lub jego następca – nie będzie więc raczej zainteresowany dalszą grą na zwłokę. Pytanie brzmi, czy będzie miał wówczas dość siły i determinacji, by wywrócić stolik. Kolejne: czy Zachodowi, bo przecież nie tylko samym Stanom Zjednoczonym, wystarczy woli i odwagi, by na to wyzwanie adekwatnie odpowiedzieć? Na razie zyskaliśmy czas, by się do tego momentu przygotować. Nie tylko wojskowo, przede wszystkim moralnie i politycznie, a na pewno – ekonomicznie i technologicznie. Wywiadowczo i kontrwywiadowczo też. Bo na razie chętnych do otwartego zmierzenia się z Chinami, nie tylko na niwie handlowej, poza Amerykanami widać na świecie dziwnie niewielu. ©Ⓟ
