Wybory prezydenckie 2025 nie są tu nowością. Specjaliści od marketingu politycznego i partyjni spin-doktorzy wpadli na to już dawno: kampanie wyborcze najłatwiej wygrywa się dzięki manipulowaniu emocjami wyborców. Nie szczegółowymi i merytorycznymi programami, bo ich de facto od dawna nikt nie czyta, a jeśli nawet, to zawsze jest ryzyko, że zauważy w nich jakiś niekorzystny dla siebie niuans. Nawet już nie budowaniem pozytywnego wizerunku, chociaż doboru krawata, ułożenia rąk i właściwego CV wciąż nie należy lekceważyć. O wiele więcej i tak załatwia strach.

Jak zrobić kampanię wyborczą? Bój się „tamtych”

Gdy w kampanii wyborczej wmówi się elektoratowi, że „tamci” spowodują serię klęsk, zniszczą Ojczyznę i wszystko, co bliskie konkretnemu Kowalskiemu, wtedy ów Kowalski jest gotów wybaczyć „swoim” niemal wszystko. Wpadki w debatach wyborczych, mijanie się z prawdą, lenistwo i niekompetencję wykazane podczas pełnienia poprzednich funkcji publicznych, nawet ostentacyjną nieuczciwość. Wyborca zaciska zęby, wmawia sam sobie, że to drobiazgi, albo całkiem wypiera niewygodne informacje (wszak media kłamią i pracują na rzecz „tamtych”!) – bo przecież walczy ze smokiem, w którego uwierzył. Zagłosuje jak trzeba, przygarnie baner na swój płot, wieczorami pójdzie na ochotnika zrywać plakaty konkurencji, a przy porannej kawie będzie pracowicie stukał w klawiaturę komputera lub w ekran smartfona, hejtując tych, których przestraszono przekazem odwrotnym.

Cyniczni, zawodowi dystrybutorzy lęków patrzą na to i zacierają ręce. Bo wiedzą, że nawet jeśli przegrają tym razem, to zasiane ziarno wyda plon za rok lub za dwa, w demokracji zawsze są jakieś wybory za pasem. A jeśli wygrają, to odpowiednio zmanipulowani wyborcy niekoniecznie będą ich rozliczać z jakości usług zdrowotnych czy spraw tak dla przeciętnego obywatela abstrakcyjnych, jak poziom bezpieczeństwa narodowego. Nie – dla wielu ważniejsze będzie przecież, że znów zatrzymano bliską Apokalipsę, że zablokowano drogę do władzy samego szatana.

Kampania wyborcza w Polsce. Polexit, pusta lodówka i zakaz ubierania choinek

Dlatego podkręcanie wyborczych emocji to nie przypadek, ale przemyślana strategia, konsekwentnie i solidarne realizowana przez praktycznie wszystkie siły polityczne (nie tylko zresztą w Polsce). Straszono nas w przeszłości masonami i liberałami oraz produktami znikającymi nagle z naszych lodówek, powrotem komunizmu lub nadejściem faszyzmu, a nawet jednym i drugim naraz, polexitem, a przy okazji – a jakże! – pustymi lodówkami. Ostatnio w modzie są także eutanazja, „nawracanie” na homoseksualizm, masowy napływ imigrantów i zakaz ubierania choinki na Boże Narodzenie, a z drugiej strony teokracja znosząca prawa kobiet na wzór co najmniej Iranu plus wypisanie kraju ze wspólnoty zachodniej oraz natychmiastowe i bezwzględne podporządkowanie Rosji. Ci, którzy nie korzystają ze straszaków wystarczająco bezwzględnie i próbują debatę o zagrożeniach niuansować, sami skazują się (jak widać po pierwszej turze wyścigu prezydenckiego) na marne wyniki lub wręcz marginalizację. Gruba maczuga zastępuje refleksję, gorszy pieniądz wypiera lepszy.

Zarządzanie strachem w kampanii wyborczej

Z politologicznego punktu widzenia obrażanie się na ten stan rzeczy jest niestety równie skuteczne jak pretensje do pogody. Mechanizmy psychologii społecznej są nieubłagane, a jedyne, co tak naprawdę możemy zrobić w obecnej wersji demokracji, to identyfikować i krytykować najdalej idące patologie oraz poszukiwać narzędzi, by łagodzić ich skutki. W ramach tego planu minimum warto natomiast sygnalizować partyjnym liderom i ich akolitom dwie istotne z punktu widzenia bezpieczeństwa narodowego kwestie.

Pierwsza: otóż nie tylko oni odkryli polityczną atrakcyjność „zarządzania strachem”. Tak zwane „ośrodki zewnętrzne”, czyli obce służby propagandowe i specjalne, też zrozumiały (i to o wiele wcześniej) rolę zbiorowych lęków, po czym zaadaptowały do swoich celów cały dorobek teoretyczny cywilnej nauki w tym zakresie (dodając również rezultaty badań prowadzonych w ukryciu już bezpośrednio na ich zlecenie).

Druga: są pewne kategorie „strachów”, których użycie w wewnętrznej walce o partyjne powodzenie mocno wpisuje się w strategie i taktyki owych sił zewnętrznych, a więc rozsądnie i patriotycznie byłoby trzymać się daleko od nich. Nawet gdy są wyborczo atrakcyjne, może nawet szczególnie wtedy.

Rosyjska dezinformacja ma się dobrze

Żeby zidentyfikować te obszary strachów społecznych, szczególnie groźnych dla naszego bezpieczeństwa narodowego, nie trzeba wykonywać żadnych skomplikowanych analiz. Wystarczy zabieg dość oczywisty i relatywnie prosty. Należy sprawdzić, czym straszą nas wrogowie.

Na liście strategicznych przeciwników Rzeczypospolitej pierwsze miejsce zajmuje obecnie Rosja. I to nie dlatego, że my ją prowokujemy swą domniemaną „zoologiczną rusofobią”, jak zwykła to przedstawiać kremlowska propaganda. Nie, my jesteśmy w tym względzie reaktywni – to nie Polska zakłada w Rosji siatki agentów wpływu, to nie Polska (przynajmniej od czasów hetmana Żółkiewskiego, a więc od czterech wieków) zbrojnie pcha się na Moskwę. Natomiast Rosjanie w kanonie swego myślenia strategicznego mają pełną kontrolę nad „bliską zagranicą” (którą definiują dosyć dowolnie w zależności od potrzeb i możliwości, ale zawsze z uwzględnieniem naszej części Europy). Plan maksimum w tym zakresie to pełna bezpośrednia dominacja polityczna i wojskowa – co udawało się przez większość XIX w. oraz w okresie zimnej wojny.

Plan minimum to destabilizacja blokująca rozwój gospodarczy i cywilizacyjny oraz efektywną integrację czy nawet współpracę z Zachodem. Pomiędzy nimi jest szeroka paleta opcji obejmujących m.in. słabe rządy, uzależnione np. ekonomicznie od Rosji, nawet przy ich deklaratywnej antyrosyjskości. Ale także państwo rozbrojone fizycznie i moralnie, ze słabą armią, sparaliżowanymi i niedofinansowanymi służbami specjalnymi, nieprofesjonalną dyplomacją… oraz społeczeństwem przekonanym o bezcelowości sprzeciwiania się Rosji i/lub ponoszenia kosztów asertywnej polityki. To wszystko zaś podlane sosem ze sloganów o pansłowiańskim braterstwie (bzdura, bo w rzeczywistości rosyjski nacjonalizm gardzi innymi nacjami słowiańskimi) oraz o potencjalnie atrakcyjnej współpracy gospodarczej (też fikcja, bo rynek rosyjski jest po pierwsze rachityczny i ubogi, a po drugie i tak dostępny pod warunkiem dobrych układów z decydentami politycznymi, zaś za względnie tanie surowce trzeba płacić rezygnacją z suwerenności, co per saldo kosztuje drożej niż zakupy ropy i gazu gdzie indziej). Warto podkreślić, że oczywiście mamy także innych przeciwników. Tyle że żaden nie jest tak zdeterminowany ani nie zagraża tak fundamentalnie naszym podstawowym interesom przetrwania, jak właśnie Rosja.

Walka informacyjna jest jednym z ulubionych narzędzi rosyjskiej ekspansji. Doskonalono ją przez wieki, zaawansowane instrumenty stosowały już carska Ochrana oraz wywiad wojskowy imperium Romanowów, a potem – na znacznie szerszą skalę – wszystkie służby państwowe Związku Radzieckiego. Tylko trochę i przejściowo osłabła ta informacyjna presja na inne kraje podczas „smuty” czasów Borysa Jelcyna, ale wróciła bardzo szybko, gdy Władimir Putin przystąpił do dzieła odwracania „największej katastrofy geopolitycznej XX w.”, jak sam nazwał rozpad ZSRR i jego „imperium zewnętrznego” (czyli Układu Warszawskiego i RWPG).

Rosja ery Putina nigdy nie miała, nie ma i raczej nie będzie mieć sił i środków wystarczających, by zbrojnie narzucić swoje panowanie Europie, a nawet jej środkowo-wschodniej części, w tym Polsce. Oczywiście, pod warunkiem że nie zaniedbamy utrzymywania swego potencjału odstraszającego na niezbędnym poziomie i nie rozbroimy się całkiem, ale na to jakoś się na szczęście nie zanosi. Wręcz przeciwnie.

Taktyka Rosji: napuszczanie na siebie przeciwników politycznych

W tej sytuacji kremlowskim strategom pozostaje nacisk właśnie na taktyki asymetryczne, których instrumentarium mają doskonale doszlifowane, a ich stosowanie nie naraża ich kraju na tak bezpośredni i bolesny odwet jak otwarta agresja wojskowa. Wśród nich poczesne miejsce zajmuje właśnie gra strachem.

Doświadczaliśmy tego niejednokrotnie, choćby przy okresowych pomrukach o groźbie ataku nuklearnego („gdy Rosja zostanie do tego zmuszona”). To dramat sceniczny, podzielony na akty, ze starannie rozpisanymi rolami i konkretnymi kwestiami dla poszczególnych aktorów.

Obejmuje zarówno ostentacyjne modyfikacje rosyjskich doktryn użycia broni masowego rażenia, jak i przypominanie o nich światowej opinii publicznej. A także ponawiane w razie potrzeby informacje o „przekierowywaniu pocisków” stacjonujących w pobliżu Królewca (wykpiwane przez ekspertów, ale nieodmiennie działające na emocje amatorów), testy nowych typów rakiet zdolnych do przenoszenia śmiercionośnych głowic i jakoby niemożliwych do powstrzymania przez żadne istniejące systemy obronne, a także bezpośrednie groźby polityków i generałów obsadzonych w rolach złych policjantów (z eksprezydentem Dmitrijem Miedwiediewem na czele).

Na kolejnym poziomie mamy również straszenie nas rosyjskimi czołgami, które „jakby co” bez trudu przeleją się przez Polskę, rzecz jasna przy biernej postawie sojuszników (tylko czekających, by nas znowu „zdradzić” jak we wrześniu 1939 r.).

Do niedawna w repertuarze były też groźby zakręcenia kurka z gazem, co miało spowodować niewyobrażalny kataklizm gospodarczy. Szczęśliwie, poniekąd na własną prośbę Rosjan, ten scenariusz został zdezawuowany – okazało się, że na przerwaniu dostaw surowców energetycznych ze Wschodu znacznie więcej traci sama Rosja, a Europa i Polska potrafią sobie bez nich radzić całkiem nieźle (co eksperci tłumaczyli od lat, acz bez sukcesów). W zamian otrzymaliśmy starannie przygotowany przez rosyjskich specjalistów pakiet migracyjny. Polega on na niemal jednoczesnym prowokowaniu lub wzmacnianiu katastrof humanitarnych w Afryce i na Bliskim Wschodzie, sterowaniu strumieniami migrantów ku wybranym krajom europejskim, „kryminalizowaniu” tej migracji przy pomocy celowych prowokacji na miejscu, a także radykalizowaniu i napuszczaniu na siebie przeciwnych opcji politycznych w zaatakowanych w ten sposób państwach. Tak, Rosjanie wzmacniają i wspierają zazwyczaj dwa obozy – zarówno przeciwników przyjmowania migrantów, wołających (częściowo zresztą słusznie) o zagrożeniach kulturowych i ekonomicznych, o gwałtach na miejscowych dziewczynach i napadach rabunkowych, jak i zwolenników pełnego otwarcia granic (też mających pewne racjonalne argumenty, choćby natury etycznej, humanitarnej czy z zakresu prawa międzynarodowego). Agresorowi nie chodzi jednak o racje, tylko o chaos i wzbudzanie lęków. Jakich? Dowolnych, byle mocnych i powodujących dysfunkcje w strukturach zaatakowanego państwa.

I wreszcie – podgrzewanie waśni z sąsiadami. W przypadku Polski doskonale w rosyjskie potrzeby wpisuje się resentyment wobec Ukrainy i Ukraińców.

Niezałatwione (niestety!) w lepszych czasach sprawy z dramatycznej przeszłości, na czele z rzezią wołyńską, plus endogenne obawy o utratę na rzecz przybyszów miejsc pracy i dobrodziejstw socjalnych, a do tego niechęć spowodowana (i realną, i domniemaną) „niewdzięcznością” władz ukraińskich za naszą pomoc – to mieszanka wybuchowa.

Spełnienie marzeń funkcjonariusza dowolnej instytucji czy służby rosyjskiej planującego działania dywersyjne przeciwko Polsce. Grzechem byłoby nie skorzystać.

Jak iść na wybory prezydenckie i ie dać się wkręcić?

Rzecz w tym, że zarówno kwestie migracyjne, jak i strategia wobec Ukrainy w naturalny sposób wpisują się także w tematykę naszych kampanii wyborczych. Nie ma w tym nic złego – to sprawy naprawdę ważne i warte tego, by różnorodne koncepcje poddać demokratycznej debacie. Problem zaczyna się wtedy, gdy w ferworze wyborczej walki, z cynizmu lub braku profesjonalnej refleksji, zaczyna się przy wykorzystaniu tej tematyki szkodzić już nie tylko konkurencyjnej partii czy kandydatowi, lecz racji stanu.

Oczywistym przykładem takiego ryzyka stało się w ostatnich dniach „osiem postulatów” Sławomira Mentzena. Polityk Konfederacji od ich formalnego uznania uzależnił poparcie w II turze wyborów prezydenckich jednego ze swych niedawnych rywali. Część z nich ma charakter „niegroźny”, to znaczy merytorycznie i politycznie można się z nimi zgadzać lub nie, ale nie dotykają fundamentów bezpieczeństwa państwa. Te dotyczące wizji suwerenności i relacji z Unią Europejską niektórzy komentatorzy i politycy uznali za trefne mocno na wyrost, bo jakkolwiek mogą się nie podobać euroentuzjastom, to w ramach demokratycznego spektrum odpowiadają potrzebom i poglądom części społeczeństwa – a to wypada uszanować. Nie sposób dziś wprawdzie obiektywnie przesądzić, czy głębsza integracja posłuży w dłuższej perspektywie naszemu narodowemu interesowi, czy wręcz przeciwnie – zbyt wiele jest w tym równaniu niewiadomych – ale jeśli ktoś się uprze, by z góry wiązać sobie ręce twardymi deklaracjami w tym zakresie, to jego problem.

Trochę gorzej jest z punktem o wykluczeniu wysłania polskich żołnierzy na Ukrainę. Owszem, politycy różnych opcji już wcześniej formułowali takie stanowisko (co więcej, na pewnym etapie miało ono racjonalne podstawy), ale wobec dynamiki sytuacji wiązanie sobie rąk na kolejne pięć lat jest bez sensu. Po pierwsze, tracimy w ten sposób argument przetargowy w negocjacjach z partnerami. Po drugie, hipotetycznie możliwa i wyobrażalna jest sytuacja, w której realna obecność naszych sił zbrojnych w Ukrainie będzie jednak kiedyś korzystna dla naszych interesów bezpieczeństwa. Oczywiste, że taka wizja może budzić lęki części społeczeństwa, ale odpowiedzialne przywództwo powinno je minimalizować, a nie podkręcać. Raczej nie będzie takiej potrzeby, ale gdyby jednak, to lepiej (także dla tych „przestraszonych”), by zawodowi żołnierze Wojska Polskiego stabilizowali pokój poza granicami kraju, niż by poborowi i cywile musieli chwycić za broń w obronie swych rodzin tu, na miejscu, i w znacznie gorszych warunkach.

Najgorsze jednak zawarł Mentzen w punkcie wykluczającym podpis prezydenta RP pod ewentualną ustawą ratyfikującą członkostwo Ukrainy w NATO. Praktycznie to gest bez znaczenia, bo wobec stanowiska obecnej administracji amerykańskiej w przewidywalnej perspektywie taka akcesja i tak jest całkowicie nierealna. W perspektywie nieco dłuższej, wykraczającej poza kadencję Donalda Trumpa, także jest mało prawdopodobna, bo może się po prostu okazać, że faktyczne znaczenie NATO zostanie po drodze tak ograniczone, że sam Kijów odstąpi od marzeń o członkostwie na rzecz innych rozwiązań. Zakaz ten ma się więc nijak do dylematów, przed jakimi stanie przyszły prezydent – bez względu na to, kto nim zostanie. I niezależnie od tego, że akurat potencjalne członkostwo Ukrainy w NATO znakomicie służyłoby naszemu interesowi strategicznemu, wzmacniając wojskowe i wywiadowcze zdolności paktu oraz stabilizując naszą południowo-wschodnią granicę.

Postawienie kwestii akurat w ten sposób ma jednak skutki polityczne tu i teraz. Nie tylko partyjne i wyborcze, to pół biedy. Gorzej, że stanowi to jasny sygnał i dla Rosjan, i dla Ukraińców. Dla tych pierwszych – że są w Polsce siły polityczne gotowe radośnie realizować ich agendę, zarówno strategiczną (odcięcie się od Ukrainy) jak i taktyczną (instrumentalizacja strachu przed wojną), a co więcej, że oto właśnie przebijają się z marginesu do mainstreamu. Ten sukces bez wątpienia zachęci Rosjan do intensyfikowania presji tymi kanałami. Potwierdzi też użyteczność straszenia Polaków perspektywą wciągnięcia ich w działania zbrojne, a więc paradoksalnie zwiększy prawdopodobieństwo prowokacji militarnych. Natomiast Ukraińcy odbiorą komunikat, że solidarność w obliczu wspólnych zagrożeń jest przez czołowych polityków w Warszawie otwarcie lekceważona. Efekty tego manewru nie przysłużą się więc bezpieczeństwu Polski i jej relacjom zewnętrznym.

Nie całe mleko się rozlało. Od ostatecznej reakcji kandydatów, ale także ich elektoratów, będzie zależało, na ile ów nieszczęsny błąd Mentzena będzie rezonował. Piłka wciąż jest w grze. W sprawie Ukrainy w NATO – i wszystkich innych kwestii, w których Rosjanie próbują podsycać nasze lęki, by realizować swoją agendę. A warto pamiętać, że ferwor kampanii bardzo sprzyja użyciu takich narzędzi, ale mechanizmy pozostaną w użyciu także po wyborach. ©Ⓟ