„Pozycja Rosji jako jednej z największych potęg morskich świata stopniowo się odbudowuje” – powiedział parę dni temu Nikołaj Patruszew, generał FSB i jeden z najbliższych współpracowników Władimira Putina, w wywiadzie dla gazety „Argumenty i Fakty”. Ujawnił przy okazji, że prezydent Federacji Rosyjskiej pod koniec maja zatwierdził dokument pt. „Strategia rozwoju rosyjskiej marynarki wojennej do 2050 roku” oparty na „długoterminowej wizji scenariuszy rozwoju sytuacji na oceanach (…), a także (…) celów i zadań, jakie stoją przed naszą marynarką wojenną”.

Nieco wcześniej rosyjskie media podawały informacje, że Putin spotkał się w Petersburgu – który nazwał „morską stolicą kraju” – z prominentnymi przedstawicielami resortów gospodarczych i obrony, państwowych potentatów przemysłowych oraz wyższymi oficerami floty. Miał wówczas podkreślić, że „marynarka odegrała i nadal odgrywa kluczową rolę w zapewnieniu bezpieczeństwa Rosji oraz ochrony jej interesów na oceanach świata”. Przy okazji padła astronomiczna kwota 8,4 bln rubli, która wedle planów Kremla ma zapewnić realizację tych ambicji.

Miraż potęgi

Liczni analitycy zareagowali na tę deklarację sceptycznie. Punkt wyjścia nie jest najgorszy – pod względem liczby okrętów w służbie (około 300) Rosja pozostaje jednym z liderów, grając w tej samej lidze co ChRL i USA. Rzecz w tym, że prosta statystyka bardzo fałszuje obraz realnej sytuacji. Lwia część spośród tych jednostek należy do klas okrętów małych, w dodatku – nie tylko na tle głównych rywali, ale także takich flot jak brytyjska, francuska, japońska czy szwedzka – są one w większości przestarzałe, Rosjanie pozostają w tyle także pod względem jakości szkolenia i dowodzenia.

Mimo ambicji Rosja zawsze była krajem lądowym. Jej najdłuższe wybrzeże morskie (czyli arktyczne) było praktycznie niedostępne ze względów przyrodniczych, zaś pozostałe wyjścia na światowy ocean (przez Bałtyk, Morze Czarne i wody dalekowschodnie) bardzo łatwe do zablokowania przez rywali. W tej sytuacji flota wojenna zazwyczaj traktowana była jako pomocnicza i drugorzędna w stosunku do armii lądowej. To się – przynajmniej częściowo – zmieniło jedynie w schyłkowych czasach radzieckich, gdy kluczową część potencjału nuklearnego ulokowano na okrętach podwodnych o napędzie atomowym (zdolnych do długotrwałego ukrywania się w głębinach światowego oceanu i szachowania stamtąd potencjalnych wrogów). Po upadku ZSRR i ten komponent sił zbrojnych też traktowano po macoszemu, brakowało woli, wizji i przede wszystkim pieniędzy, więc dzisiaj bazy Floty Północnej pozostają w opłakanym stanie technicznym. To samo najprawdopodobniej dotyczy starszych okrętów podwodnych zdolnych do przenoszenia pocisków balistycznych z głowicami jądrowymi (jest ich aktualnie 14). Za czasów Putina, na fali wyjątkowej koniunktury na rynku ropy i gazu, czyli nagłego wzrostu bogactwa, podjęto co prawda próby modernizacji, zwłaszcza w ostatnich latach wprowadzono do służby sporo nowoczesnych jednostek (w tym cztery okręty podwodne z napędem jądrowym typu Borej-A i Jasień-M, a przede wszystkim „Perm”, który ma być pierwszym okrętem, przystosowanym do wykorzystania hipersonicznych pocisków Cyrkon). Przeprowadzano także cykle ćwiczeń sztabowych i morskich, w tym z udziałem sojuszników z Chin. Ale to wciąż za mało w stosunku do głównych rywali. W dodatku o problemach jakościowych (i fatalnych procedurach) nieodmiennie przypomina tragiczna historia „Kurska”, z której – jak twierdzą insajderzy wypowiadający się w niszowych zakątkach rosyjskiego internetu – nie wyciągnięto właściwych wniosków. O nieprzystawalności rosyjskiej floty do realiów nowoczesnego pola walki świadczy natomiast utrata w starciu z Ukraińcami ważnych jednostek Floty Czarnomorskiej, z flagowym krążownikiem „Moskwa” na czele.

Symbolicznym obrazem potencjału morskiego Rosji jest zaś jej jedyny obecnie lotniskowiec „Admirał Kuzniecow” (za czasów radzieckich „Leonid Breżniew”), bohater licznych memów, który skompromitował się awariami i wypadkami oraz „zadymieniem Morza Śródziemnego” podczas propagandowego rejsu kilka lat temu. Od tej pory pozostaje w niekończącym się remoncie, podczas którego zresztą też miały miejsce fatalne incydenty, w tym… zatopienie własnego doku pływającego połączone z poważnym uszkodzeniem okrętu.

Krótka kołdra Moskwy

Nowa strategia zapowiada skok ilościowy i jakościowy, m.in. wdrożenie i rozwój broni precyzyjnej i hipersonicznej, systemów bezzałogowych działających w każdej domenie, nowych systemów kontroli, rozpoznania, łączności i nawigacji. Rosja jest dziś jednak niemal bankrutem, który wskutek sankcji międzynarodowych oraz zmian na globalnym rynku surowców ma coraz bardziej ograniczone możliwości finansowe i technologiczne. Nawet w optymistycznym dla niej scenariuszu (zdjęcia najpierw amerykańskich, a potem być może także pozostałych sankcji) odbudowa potencjału prawdopodobnie potrwa długie dekady. W scenariuszach bardziej realistycznych Rosja już nigdy nie odzyska pozycji sprzed 2022 r. Tymczasem będzie musiała nadal mierzyć się ze skutkami wojny, którą wywołała, czyli ze zwiększonymi wydatkami na utrzymanie sił lądowych oraz wspierających je narzędzi ataku powietrznego, deficytem budżetowym i realną stagflacją, fatalną sytuacją demograficzną, utratą kluczowych rynków zbytu ropy i gazu (zwłaszcza w Europie) itd.

Racjonalne w tej sytuacji wydaje się albo zdecydowane odejście od dotychczasowej, agresywnej polityki (na co się nie zanosi), albo prowadzenie jej metodami tańszymi niż otwarta wojna – poprzez działania dywersyjne, zarówno w infosferze, jak i w przestrzeni materialnej, sponsorowanie za granicą terroryzmu i wszelkich ruchów „antysystemowych”, rozbudowę agentury wpływu, manipulowanie procesami wyborczymi w państwach demokratycznych, a w ostateczności bardzo ograniczone co do skali (i ryzyka politycznego) operacje z wykorzystaniem „zielonych ludzików” w mundurach bez dystynkcji albo państwowych najemników w rodzaju dawnej „grupy Wagnera”, a obecnego „Afrika Korps”. To wszystko pod osłoną szantażu użyciem broni masowego rażenia, gdyby ktoś nadmiernie asertywnie przeciwstawił się rosyjskim operacjom zaczepnym.

Wiele wskazuje na to, że Moskwa rzeczywiście intensyfikuje działania o charakterze hybrydowym, czyli robi to, co doskonaliła przez dziesięciolecia, co przyniosło jej znakomite, pożądane strategicznie efekty, a w dodatku jest wciąż w jej zasięgu finansowym. Jednocześnie jednak musi podtrzymywać narrację wielkomocarstwową, także o zdolności do otwartej konfrontacji militarnej z innymi potęgami – co służy zarówno legitymizacji władzy wewnątrz, jak i podtrzymaniu resztek autorytetu w oczach potencjalnych sojuszników na „globalnym Południu”.

Ogłoszenie niezwykle ambitnej strategii morskiej znakomicie wpisuje się w taki plan i samo w sobie nie musi uruchamiać dzwonków alarmowych po zachodniej stronie globalnej szachownicy. Zdrowy sceptycyzm jest tu bardzo wskazany. Tym bardziej, że jeśli owa strategia faktycznie byłaby jedynie blefem, czyli te biliony rubli na zbrojenia morskie mają pozostać na papierze, a nowe jednostki pływające masowo zaistnieć wyłącznie na filmikach produkowanych z wykorzystaniem AI, to istnieje ryzyko, że Rosjanie zdołają skutecznie odwrócić naszą uwagę od innych obszarów i sposobów walki, na które zamierzają położyć realny nacisk.

Priorytety Kremla

Nie oznacza to, że zatwierdzenie ambitnej, długofalowej strategii morskiej Federacji Rosyjskiej powinniśmy traktować wyłącznie w kategoriach pustego gestu propagandowego. Jest prawdopodobne, że o ile wdrożenie całości programu rzeczywiście pozostanie poza zasięgiem rosyjskich możliwości, o tyle na jego wybrane elementy pieniądze się znajdą. Na te, które najlepiej wpiszą się w doktrynę wojny hybrydowej, na której Rosja będzie musiała oprzeć swoje plany polityczne. A będą to – jak można zakładać – przede wszystkim trzy obszary.

Po pierwsze, rozbudowa zdolności do działań dywersyjnych, głównie poniżej progu otwartej wojny, uderzających w infrastrukturę telekomunikacyjną i energetyczną oraz handel cywilny i dostawy wojskowe – przeciwko krajom NATO na Bałtyku i Morzu Czarnym oraz przeciwko Japonii i innym państwom demokratycznym na wodach dalekowschodnich. Do tego potrzeba bezzałogowców, głównie podwodnych, zespołów wyszkolonych komandosów morskich na lekkich jednostkach, a także przystosowanych statków cywilnych (handlowych, badawczych lub rybackich).

Obszar drugi to Arktyka, która w związku z ociepleniem klimatu otwiera się dla flot wojennych. Odbudowa i znacząca rozbudowa rosyjskiego potencjału będzie skutkować nie tylko realną kontrolą nad istotnym dla światowej gospodarki szlakiem morskim ponad Syberią, lecz także może zapewnić zbrojną osłonę dla eksploatacji zasobów naturalnych na terenach spornych (czyli na przynajmniej połowie Północnego Oceanu Lodowatego). Z punktu widzenia Kremla jest to warte dużych inwestycji, nawet kosztem innych, mniej obiecujących celów.

I po trzecie, bodaj najważniejsze – okręty podwodne o napędzie atomowym, będące pływającymi platformami dla rakiet balistycznych z głowicami nuklearnymi. Powiększenie ich liczby, a przede wszystkim przywrócenie im zdolności do faktycznego, stałego operowania na otwartym oceanie, poza zasięgiem systemów rozpoznawczych potencjalnych przeciwników, to sprawa kluczowa dla wiarygodności szantażu atomowego. Tym bardziej po ciosach, realnych i prestiżowych, które Ukraińcy zadali rosyjskim bombowcom dalekiego zasięgu. To też nie będzie tanie, bo musi obejmować – poza samymi okrętami i ich personelem – także wydatki na infrastrukturę lądową, w tym wojskową i kontrwywiadowczą osłonę baz. Ale to również obiecująca inwestycja, bo bez zdolności do atomowego szantażu Rosja pozostanie graczem bardzo słabym w każdej innej sferze.

Na te trzy obszary pieniądze najprawdopodobniej muszą się znaleźć. Gdzie? Być może w Chinach, które „w razie W” powinny być zainteresowane wykonaniem części „brudnej roboty” rękami Rosjan. Pekin będzie też zapewne kluczowym (i na razie jedynym realnym) partnerem w zakresie dostarczania niezbędnej technologii i zaawansowanych technicznie komponentów. Chyba że w alternatywnym scenariuszu spróbują go zastąpić amerykańskie podmioty komercyjne pod politycznym parasolem Donalda Trumpa albo jego następcy w Białym Domu. W krótkiej perspektywie to jednak bardzo mało prawdopodobne, mimo wszystkich uników, umizgów i zaniedbań w polityce republikańskiej ekipy wobec Rosji. W perspektywie dekad natomiast – znacznie trudniej zakładać się o poważne kwoty.

Tak czy inaczej – dalsze losy rosyjskiego planu ekspansji morskiej warto obserwować, bo sporo powiedzą nam o kierunkach ewolucji całego, globalnego środowiska bezpieczeństwa. ©Ⓟ