Cztery dni przed wyborami prezydenckimi państwowy instytut NASK wrzucił do przestrzeni publicznej granat, podejmując temat wykupionych reklam internetowych. Ogłosił, że na Facebooku trwa kampania wpływu informacyjnego wymierzona w dwóch kandydatów i mogąca być finansowana z zagranicy. Skrótowo, jakby nonszalancko, padły magiczne słowa klucze „ingerencja”, „finansowane z zagranicy”, „prowokacja”. Nie podano źródeł, nie wskazano profili, nie zarysowano podstawy analizy lub wnioskowania. Zamiast wzmocnić zaufanie do państwa i procesu wyborczego na finiszu ostrej kampanii, komunikat ten wzbudził podejrzenia i zamieszanie. Nie mówimy o cyberataku na sklep z butami lub mleczarnię, tylko o oficjalnym ostrzeżeniu państwowej instytucji ds. bezpieczeństwa informacyjnego, ogłoszonym we wrażliwym momencie końcówki kampanii wyborczej. I to wobec kampanii reklamowej trwającej od tygodni.

NASK podnosi alarm

Kampanię wpływu, o której mowa, prowadziły m.in. profile „Wiesz Jak Nie Jest” i „Stół Dorosłych”. Emitowano spoty uderzające w Karola Nawrockiego i Sławomira Mentzena. Zasięg był duży, a budżet wyższy, niż nakłady na działania internetowe oficjalnych sztabów w tamtych dniach. NASK sugerował, że kampania miała w istocie uderzać w Rafała Trzaskowskiego, „pozornie” go wspierając. W żaden sposób nie wyjaśniono, na czym oparto tę tezę. Tak jakby zakładano, że odbiorcy przyjmą to bezkrytycznie. Niespodzianka - nie przyjęli.

Po komunikacie dziennikarze Wirtualnej Polski opisali, że materiały mogły być finansowane przez podmiot powiązany z postaciami z Austrii i Węgier, przy udziale osób związanych z polską fundacją Akcja Demokracja, której działaczom wykazano z kolei relacje z partią rządzącą. NASK-owi zarzucono działania polityczne. I niestety nie ma znaczenia, jak faktycznie było. W sytuacji kampanii wyborczej liczy się to, że duża część opinii publicznej tak właśnie to odbiera. Jeśli była to przemyślana operacja wpływu - to montaż ten zrealizowano wyjątkowo precyzyjnie, misternie tworząc pozory i powiązania. Tyle że nic na to nie wskazuje. Przyjęcie tej tezy wymagałoby od opinii publicznej aktu wiary. Jeśli chcemy wyjść poza sferę wiary, nic nie stoi na przeszkodzie, by tę misterną konstrukcję odbiorcom rozjaśnić.

Co naprawdę ustalił NASK

Niestety NASK sam stał się częścią problemu. Opublikował alarmujący komunikat bez ujawnienia podstawowych parametrów. Nie wskazano nazw profili, źródeł, przesłanek ani chronologii wykrycia nieprawidłowości. Nie podano poziomu zaufania do własnej analizy – standardu w pracy analityków zagrożeń informacyjnych i cyberbezpieczeństwa. Nie wiadomo, kiedy i dlaczego uznano kampanię za wartą interwencji, ani co uruchomiło publiczne ostrzeżenie. Zamiast przejrzystości i standardów przedstawiono zdawkowe ogólniki. I to w przeddzień ciszy wyborczej. Aż trudno uwierzyć, że jednostka mająca mieć eksperckie kompetencje, by analizować zagrożenia informacyjne, pozwoliła na stworzenie kryzysu samej sobie. Jak to się mogło stać?

Jest zrozumiałe, że NASK działa na otwartych źródłach, a faktyczne ustalenia mogą czynić inne instytucje, takie jak ABW. Skoro jednak tak, to może lepiej, by NASK nie wydawał komunikatów, zwłaszcza gdy nie wnoszą one wiele. Oczywiście, nie należy oczekiwać od NASK działań od razu po rozpoczęciu takiej kampanii reklamowej: analiza, wykrywanie i działanie zajmują czas. Nie trzeba było jednak wprowadzać opinii publicznej w błąd, twierdząc, że firma Meta po zgłoszeniu NASK-u usunęła rzeczone reklamy - czemu wkrótce Meta zaprzeczyła.

Zagraniczne wpływy w polskiej kampanii?

Przekaz NASK został jednak natychmiast podchwycony przez media, polityków i użytkowników w mediach społecznościowych, potencjalnie kształtując percepcję wyborców w ostatniej fazie przed głosowaniem. Biorąc pod uwagę stosunkowo niewielką różnicę sondażowego poparcia między liderami, rozpowszechnienie przez instytucję publiczną twierdzeń o rzekomym zagranicznym wpływie mogło realnie zniechęcić część elektoratu, a innym kandydatom dodać argumentów. I kto wie, być może ktoś chciałby argumentować, że z racji systemowego charakteru i państwowego źródła działanie takie wypełniło przesłankę „możliwości wpływu na wynik wyborów”? Co uzasadniałoby wniosek do sądu o stwierdzenie ich nieważności.

Czy obywatele zaufają wynikom wyborów

I tak zbliżamy się do tragedii sytuacji w Polsce. Po wyborach mogą zostać złożone protesty. Zarówno przez obywateli, jak i sztaby. Każdy może powołać się na fakt nielegalnie finansowanej kampanii. Ale także i na to, że państwowa instytucja sama zasugerowała bezprawną ingerencję, choć nie zdecydowała się jej opisać. Co więc, jeśli sprawa trafi do Sądu Najwyższego? Jak zostanie przyjęte orzeczenie? Jak zareaguje opinia publiczna?

Nie przesądzam, co dokładnie się wydarzyło. Być może nie ma to nawet większego znaczenia. Liczy się to, że część społeczeństwa mogła nabrać uzasadnionych wątpliwości co do uczciwości procesu wyborczego.

Potrzebny niezależny audyt

Jedynym sposobem, by uratować sytuację, jest przedstawienie raportu wyjaśniającego przez NASK. A może lepiej - niezależnego audytu działań NASK-u, przeprowadzonego przez ludzi bez powiązań politycznych i instytucjonalnych. Materiał taki musi być jawny, by nie zostawiać pola dla domysłów, podejrzeń i podważania wiary w państwo.

Według popularnego żartu geopolitycznego, gdyby Rosja miała zaatakować NATO, najlepiej zrobić to w piątek wieczorem – bo w Europie do poniedziałku nikt niczego nie zauważy. Ministerstwo Cyfryzacji podało, że informację o podejrzanej kampanii otrzymano 9 maja w piątek. Temat podjęto w poniedziałek, a działania ruszyły w środę. Najwyraźniej nie uznano sprawy za wystarczająco pilną, by psuć sobie weekend. „Parasol Wyborczy” miał chronić wybory przed chaosem informacyjnym. Został otwarty – ale gdzie i kto był na tym otwarciu?