W aferze KPO grzech rządzących polega na tym, że nie dali dostatecznej wiary w zaradność Polaków, przez co wyszli na grupę amatorów. Tego się rządzącym nie wybacza.

Pieniądze z KPO trzeba było wydać szybko. Pełczyńska-Nałęcz poluzowała więc pewne kryteria, ocena wniosków została rozproszona, a żeby było, że pieniądze dla branży hotelowo-restauracyjnej są na odbudowę po covidzie, to kluczowa była dywersyfikacja prowadzonej działalności. Dotacyjna loteria niosła jednak ze sobą pewne ryzyko, bo przedsiębiorcy najpierw musieli sfinansować swój pomysł, często za pomocą kredytów, a dopiero potem liczyć na refundację z KPO. Skandal?

Dlaczego afera KPO wywołała taką burzę?

W sumie to bez znaczenia, bo afera KPO nie jest historią o sensownym wydatkowaniu unijnych pieniędzy, zanim te przepadną, tylko o bogaczu, który „za nasze” byczy się na luksusowym jachcie. I ten właśnie obrazek został zlepiony z Koalicją Obywatelską. Opozycja doprawdy nie wymyśliłaby tego lepiej. Zwłaszcza taka, która dawała rodzinom z dziećmi bony turystyczne, za które można było sobie popływać kajakiem po Mazurach.

Dlatego Jacek Sasin - ten sam, który zasłynął wyborami kopertowymi - może dzisiaj w moralnym uniesieniu piętnować rząd za marnotrawienie publicznych pieniędzy i na poziomie wyobraźni ta historia ma sens. Jak na ironię, kształt KPO powstał za czasów PiS, a ostatnio okazało się nawet, że radny tej partii pośredniczył w uzyskiwaniu pieniędzy z KPO na jachty, zachęcając do tego na filmiku, w którym wystąpił w kapitańskiej czapce. Potem tłumaczył, że nie chodziło o luksusowe jachty „tylko takie bardziej rodzinne”. Bardzo przytomnie.

Jachty i klub swingersów przemawiają bardziej niż zasady KPO

W zasadzie na żadnym etapie afery nie chodzi jednak o szczegóły, tylko o urok opowieści. Dlatego niezależnie od tego, jak w tym kryzysie zachowa się Tusk, i tak może wybierać tylko między dżumą a cholerą. Podręcznikowo należałoby uspokoić emocje, zbadać sprawę, przedstawić wnioski. Tyle że w podsycaniu emocji od opozycji lepsza jest tylko koalicja, która o dotacjach mówi, że „włos się jeży na głowie” albo na przykład że „połowa znajomych dostała dotację”.

PR-owo zbadanie sprawy też niewiele pomoże, bo im bardziej Tusk zapowiada kontrole KPO, tym bardziej sprawia wrażenie, że jest coś na rzeczy. Od władzy, która sama się wyżywi, nie znosimy bardziej tylko takiej, która da się na tym złapać. Zresztą do tej pory o dotacjach - zauważmy to - mówi się głównie, że są „kontrowersyjne”, ale na dobrą sprawę nie wiadomo, na czym ta dokładnie ta kontrowersja polega. Kto nagiął zasady? Dostał dotację choć nie powinien? Zawyżył faktury? Nie rozliczył? Nie miał szans uzyskać efektu, który deklarował? Tego wszystkiego jeszcze nie wiemy. Oburza nas dotacja dla klubu swingersów, ale jej właściciel prowadzi legalny biznes, a z KPO kupił maszynę do wyrobów metalurgicznych, żeby w razie czego przestawić się na inną działalność. Zresztą ciekawe, że jego biznes przetrwał pomimo utrzymującego się w pandemii obowiązku noszenia maseczek i zachowywania dwumetrowych odstępów od innych ludzi. Oburza nas jacht, ale wszyscy wiemy, jak obchodziliśmy pandemiczne obostrzenia, i że gdy restauracje ledwo przędły, łódki dalej pływały.

Po aferze KPO muszą polecieć głowy? Niekoniecznie

Ale to nie jest historia o tym, co „my”, tylko o tym, co „oni”.

Na poziomie zbiorowej pamięci jacht jest tak samo zrozumiały jak ośmiorniczki, a klub swingersów pod Częstochową tak jak kwieciście przeklinający prawnuk Sienkiewicza.

To prawda, że w ciągu ostatnich dekad afer było co niemiara, i wiele z nich było poważniejszych niż ta. Ale to nie liczby i nie procedury przyklejają się do polityków, tylko obrazy. Z tego punku widzenia Tuska mogłaby uratować ucieczka do przodu, ale na to jest już za późno.

Szefowa PARP została już odwołana i to po cichu, więc jej ściętej głowy nie da się już przypisać rozliczeniom afery. O nieprawidłowościach w KPO wiedział też wcześniej resort funduszy, więc wyłożenie kart na stół na niewiele się zda, bo przecież cała afera zaczęła się od tego, że ministerstwo opublikowało mapę przyznanych dotacji, a Polacy zaczęli ją oglądać. Można by jeszcze dokonać poważnych cięć w rządzie, ale tu akurat Tusk ma więcej do stracenia niż do ugrania. O Pełczyńską-Nałęcz Szymon Hołownia walczył przy rekonstrukcji jak o niepodległość, więc dymisja niesie ryzyko rozbujania koalicyjną łódką do tego stopnia, że nie tylko koalicjanci z niej wypadną. O wiele bardziej opłaca się publicznie przywoływać minister do porządku, wygrażać palcem i odpytywać jak uczennicę pod szkolną tablicą. W ten sposób Tusk ugra przynajmniej dalsze osłabienie wierzgającego koalicjanta. Jest jednak w ministerstwie możliwość dymisji, która może zaboleć Polskę 2050, ale nie wyrzuci jej za burtę. Jeśli na kimś w resorcie Pełczyńska-Nałęcz polega, to na wiceministrze Janie Szyszko, który akurat stał się twarzą tłumaczenia z KPO. Taki ruch oznaczałby jednak skupienie Tuska na wewnątrzkoalicyjnych tarciach i niekoniecznie uratowałby wizerunek rządu. Bo na poziomie wyobraźni aferę z jachtami może przykryć tylko inna afera. Równie obrazowego kalibru.