Rekordy popularności w swoich krajach biją austriacka FPÖ i francuski Front Narodowy
„Duńskie służby imigracyjne informują o zmianach warunków dotyczących pobytu w Danii” – sucho zaczyna się ogłoszenie, jakie pojawiło się właśnie w libańskich gazetach. Lakoniczny tekst zawiera jednak dramatyczne wieści. Zasiłki dla imigrantów zostaną obcięte nawet o 50 proc. Nie będą mieli też oni prawa do sprowadzenia rodziny – przynajmniej w pierwszym roku po przyjeździe – a stałe prawo pobytu uzyskają najwcześniej po pięciu latach, o ile nauczą się duńskiego.
Kto nie spełni tych warunków albo jego podanie o azyl zostanie odrzucone – będzie niezwłocznie wyrzucony z kraju. Duńczycy zapowiadają w ogłoszeniu, że „będą specjalne centra dla takich osób”. Nieprzypadkowo anonse pojawiły się właśnie w libańskich mediach. Anglo- i arabskojęzyczne wersje ogłoszeń są adresowane do uchodźców z Syrii, którzy masowo uciekają do Libanu, a stamtąd nierzadko dalej, do Turcji lub Europy. To ich chce wystraszyć nowy rząd, rządzący królestwem od nieco ponad dwóch miesięcy. Karty w tym rządzie rozdaje Duńska Partia Ludowa. Ugrupowanie to w czerwcowych wyborach uzyskało 21 proc. głosów (drugi wynik) i stało się opoką prawicowego gabinetu.
Nie lepiej jest w państwach, które oficjalnie chcą powitać imigrantów z otwartymi ramionami: Niemczech i Austrii. Ubiegły tydzień zaczął się nad Renem bojowo. W poniedziałkową noc podpalacze puścili z dymem miniosiedle kontenerów przygotowanych dla uchodźców w Rottenburgu na północy Niemiec, a kilkanaście godzin później bojowcy skrajnego ugrupowania Prawica starli się z proimigracyjnymi manifestantami i policją w Dortmundzie. Prawicowcy domagali się od ratusza cofnięcia decyzji o przeznaczeniu lokali w mieście na potrzeby uchodźców, lewacy z kolei chcieli po prostu spacyfikować demonstrację adwersarzy.
Gabinet Angeli Merkel i tak może mówić o komfortowej sytuacji. Popularna dotychczas Alternatywa dla Niemiec właśnie się podzieliła, antyislamski ruch Pegida złapał zadyszkę, a ugrupowania takie jak dortmundzka Prawica to margines. W innej sytuacji są Austriacy. Tam temat imigracji od lat eksploatowała Wolnościowa Partia Austrii (FPÖ), stworzona niegdyś przez Jörga Haidera. Po sukcesach z początku stulecia wolnościowcy zostali zepchnięci do narożnika, ale teraz wracają. W czerwcu w wyborach lokalnych w Styrii FPÖ uzyskała historyczny wynik 27 proc. głosów. Teraz partia szykuje się do batalii o Wiedeń w zaplanowanej na październik elekcji rady miejskiej. W tradycyjnie socjaldemokratycznym Wiedniu FPÖ pięć lat temu zdobyła już 26 proc. głosów, a teraz chciałaby przebić poziom 30 proc. I zgodnie z przedwyborczymi sondażami ma na to wyjątkową szansę.
W przewrotny sposób imigrancką kartą gra francuski Front Narodowy. – Niemcy zapewne uważają, że ich populacja jest na wymarciu – kwitowała decyzję Berlina o przyjęciu w tym roku 800 tys. uchodźców szefowa partii Marine Le Pen. – Najwyraźniej chcieliby jeszcze obniżyć płace i rekrutować niewolników poprzez przyjęcie masowej imigracji – komentowała. Słowa Le Pen można, z pewnym wysiłkiem, zinterpretować jako swoistą obronę imigrantów. Front w ostatnich latach przyciągnął spory elektorat postimigrantów z drugiego czy trzeciego pokolenia. Wyborcom o imigranckich korzeniach podoba się przesłanie liderki, zgodnie z którym zasymilowani przybysze są mile widziani, natomiast ci, o których nie wiadomo jeszcze, czy się zasymilują, już nie.
– Mówi się nam, że mamy zaakceptować 160 tys. nielegalnych imigrantów w tym roku, ale w następnym to będzie już 700 tys., a w kolejnym 1,2 mln – straszyła na wiecu w ostatni weekend. Ale lawirowanie to gra warta świeczki. Według sondaży Le Pen wygrałaby pierwszą turę zaplanowanych na 2017 r. wyborów prezydenckich nad Sekwaną, z poparciem oscylującym w okolicach 30 proc. głosów. Gorzej w dogrywce: szefowa Frontu przegrywa z większością kandydatów prawicy, ale już z ubiegającym się o reelekcję François Hollande’em miałaby szansę wygrać: w sondażach idą łeb w łeb. Tu głosy zasymilowanych imigrantów mogłyby się przydać.
Cień wielomilionowej imigracji pada też na europejskie peryferia. W tradycyjnie przyjaznej przybyszom Szwecji lokalni przedstawiciele uważanej do niedawna za margines partii Szwedzcy Demokraci są w euforii. Ubiegły rok kończyli z kilkunastoprocentowym poparciem, a pod koniec sierpnia zgarniali w sondażach co czwarty głos rodaków. Na imigrancką nutę grają propagandziści greckiego Złotego Świtu, węgierskiego Jobbiku, a po porażce w ostatnich wyborach na Wyspach również brytyjska Partia Niepodległości. Paradoksalnie w kakofonicznej dyskusji na temat przyjęcia uchodźców toną pomstowania na muzułmanów autorstwa holenderskiego populisty Geerta Wildersa. Ale i jego Partia Wolności odnotowała kilkuprocentowy wzrost poparcia.
– Ksenofobia i związane z uchodźcami resentymenty zawsze były relatywnie prostym środkiem zdobywania poparcia – komentuje Jeff Crisp, wieloletni przedstawiciel Biura Wysokiego Komisarza ds. Uchodźców ONZ. – Prawica cynicznie i ostrożnie manipulowała tą kwestią przez lata – dodaje. Z jednej strony trudno się z nim nie zgodzić: tworzenie potencjalnego zagrożenia, a następnie ustawianie się w pozycji obrońcy należy od stuleci do kanonu politycznych chwytów. Z drugiej jednak strony tegoroczna fala uchodźców rodzi pytanie, czy Europa będzie w stanie wchłonąć tę masę ludzi bez spychania ich do gett, jakimi już są usiane jej metropolie. Nawet politycy głównego nurtu nie mają wątpliwości, że ostatnie otwarcie drzwi to wyjątek od reguły. – Musimy być realistami, żeby uniknąć rozczarowań – mówił wicekanclerz Niemiec Siegmar Gabriel. – Damy radę przyjąć i zintegrować 800 tys. ludzi. Ale to się nie może co roku powtarzać – ucinał.