Były premier i przewodniczący Rady Europejskiej miał nazywać Jarosława Kaczyńskiego potworem.
Jak pisze Robert Krasowski ‒ w swojej historii III RP opisującej lata 2005‒2010 ‒ częstym motywem była powtarzana przez Donalda Tuska mantra: „przyjdzie potwór i wszystkich nas wsadzi do więzienia”. „Czas Kaczyńskiego” opisuje politykę, która z definicji jest wiecznym konfliktem. Brutalność – ta sensowna i bezsensowna – stanowi zaś jej treść. Prezes jest kimś, kto nawet akademików potrafi zamienić w piranie, by – cytując Krasowskiego ‒ „wszyscy zaczęli się gryźć z zapałem”, co doprowadza do pasma „krzyków i jęków”. Inaczej być nie może, bo Kaczyński – trzymajmy się dalej terminologii Krasowskiego – w lustrze widzi anioła, a przed sobą diabła. Świat jest manichejski. Czarno-biały. Czyli taki, jakim chciałby go widzieć również Zbigniew Ziobro.
Minister sprawiedliwości, formułując tezę o miękiszonach, którzy jadą na budżetowy szczyt UE, aby oddać suwerenność „nierządnicy europejskiej”, próbował wejść w buty prezesa. Aspirując do roli przyszłego lidera po prawej stronie sceny politycznej, zapragnął mieć swój wieczny konflikt, a przed sobą wiedzieć diabła. Pozostając jednak w rządzie, rezygnując z prawdziwej furii, a w ostatniej chwili opuszczając gardę, zaprezentował się jednak nie jako uważny uczeń prezesa Kaczyńskiego, lecz jako lider kultu cargo.
Tymczasem jeszcze na kilka dni przed szczytem UE wydawało się, że to Ziobro zaszachował Mateusza Morawieckiego. W zasadzie każdy wariant był dla premiera zły. Jeśli utrzymałby weto, wróciłby bez pieniędzy, a rozporządzenie praworządnościowe i tak weszłoby w życie. Z kolei rezygnując z weta, ryzykował opinię tego, który wymiękł. W tym wszystkim lider Solidarnej Polski nie docenił jednak siły „zamuły”, która jest jednym z najważniejszych napędów Unii Europejskiej. Wypracowany kompromis był na tyle niejednoznaczny, że z jednej strony mieliśmy festiwal opinii o kapitulanctwie UE przed kieszonkowymi dyktatorami z Polski i Węgier w stylu George’a Sorosa czy Sylwii Spurek, a z drugiej – gorzkie żale w związku z domniemaną utratą suwerenności prezentowane przez coraz mniej przekonanych do swoich racji polityków Solidarnej Polski takich jak wiceminister Janusz Kowalski.
Efekt jest taki, że Zbigniew Ziobro zamiast w lidze prezesa zaczął grać w kategorii „ludzi znacznie mądrzejszych”, którą zdefiniował narrator w powieści „Idiota” Fiodora Dostojewskiego. Innymi słowy, minister zapadł na syndrom Iwołgina. Gawriła Ardalionowicz podobnie jak Ziobro przesycony był „pragnieniem oryginalności”. Zachował jednak „truciznę zwątpienia”. Ludzie znacznie mądrzejsi są święcie przekonani, że wynaleźliby proch albo co najmniej odkryli Amerykę. Jak pisze narrator, wręcz nie wiedzą jeszcze co, ale „na pewno by coś wynaleźli”. Iwołgin, podobnie jak Ziobro, hołdował zasadzie: „jak być podłym, to aż do końca”. Tylko że – też jak Ziobro ‒ „prawie nigdy podłym do końca nie był”. Jak przekonuje narrator, natura niestety nie faworyzuje ludzi z kategorii „znacznie mądrzejszych”.
Ziobro przegrał swoją wojnę z diabłem, bo należy do tej kategorii. Zachował truciznę zwątpienia i nie był w stanie być podłym do końca. Zagłosuje w Sejmie przeciw porozumieniu ze szczytu, po czym grzecznie pozostanie w koalicji. Wykona pusty gest, po którym nie pozostaje nic innego, jak tylko „na kolana paść”.