Prawo i Sprawiedliwość nieustannie poszukuje wątków, na których mogłoby oprzeć swoją przedwyborczą narrację w nadchodzących dwóch latach, a przy okazji odróżnić się od Konfederacji. Partia Jarosława Kaczyńskiego najwyraźniej nie chce zajść Sławomira Mentzena i Krzysztof Bosaka od prawej i raczej odpierać najbardziej radykalne pomysły narodowych libertarian zamiast je w pełni przejmować. PiS stara się pozycjonować jako racjonalna alternatywa względem nieodpowiedzialnych pomysłów Konfederacji – Kaczyński zwrócił uwagę na fundamentalną niezgodność programu społecznego PiS z „darwinizmem społecznym” polskiej alt-prawicy, a Mateusz Morawiecki nie uległ presji tłumu podczas publicznej debaty z Mentzenem i starał się bronić swoich decyzji, za które nie znoszą go wyborcy na prawo od PiS.
Na podobnej zasadzie PiS zamierza skonstruować swoją narrację w sprawie polityki europejskiej. Podczas wykładu w Krakowie w połowie września prezes Kaczyński zajął się kierunkami zmian w UE. „Nie chodzi tylko o to, co nas ewentualnie czeka – nowy traktat europejski, który radykalnie będzie ograniczał naszą suwerenność – ale także o to, jak w tej nowej sytuacji się zachować, żeby wyjść z niej z tarczą. […] Projekty, które są dzisiaj na stole, są bardzo daleko idące i gdyby je wprowadzić, to bardzo niewiele decyzji dotyczących naszych spraw zapadałoby w Warszawie” – przestrzegał lider PiS. Przy okazji jednak zaznaczył, że pomimo kosztów członkostwa w UE jego ugrupowanie nie jest partią Polexitu – w przeciwieństwie do niesprecyzowanych „niektórych”. „Te dolegliwości w żadnym razie nie są takie, żeby miały prowadzić nas do wniosku, że nie mamy być w Unii, nie o to tutaj chodzi. Chociaż wiem, że są tacy, którzy to głoszą, jak sądzę, nie zdają sobie sprawy z tego, jakie by były w tej chwili dla nas tego konsekwencje w najróżniejszych dziedzinach” – stwierdził Kaczyński.
Zamiast uciekać ze Wspólnoty, PiS postuluje walkę o polskie interesy w ramach UE. Problem w tym, że narzędzie zaproponowane przez prezesa, podpowiedziane mu podobno przez Patryka Jakiego, czyli mocno eurosceptycznego europosła z kręgu ziobrystów, w ogóle się do tego celu nie nadaje. Kaczyński z Jakim chcieliby, żeby Polska znacznie częściej korzystała z procedury opt-out, która umożliwia państwom członkowskim wyłączenie się spod działania wybranych polityk unijnych. To rozwiązanie wykorzystywane marginalnie i w ściśle określonych obszarach. Jednym z wzorów dla Kaczyńskiego miałaby być Dania. Warto docenić, że PiS nie zamierza już robić w Warszawie Budapesztu i skłania się raczej ku Kopenhadze, niestety Kaczyński najwyraźniej przecenia znaczenie tego narzędzia dla duńskiej polityki europejskiej.
Nie chcesz euro, nie musisz go wprowadzać
Jedno z wyłączeń dotyczy wspólnej waluty. Po opuszczeniu UE przez Wielką Brytanię Dania jest jedynym państwem członkowskim, które formalnie nie jest zobowiązane do przyjęcia euro nawet w nieokreślonej przyszłości. Pozostałe kraje posiadające waluty narodowe taki obowiązek mają, chociaż nie określono ostatecznego terminu. Dzięki temu wejście do strefy euro jest obecnie właściwie dobrowolne. Wystarczy prowadzić luźną politykę monetarną i fiskalną, nie spełnić któregoś z licznych kryteriów z Maastricht dotyczących inflacji, deficytu budżetowego, długu publicznego oraz długoterminowej stabilności stóp procentowych i kursu walutowego, aby w końcu wzruszyć ramionami i przyznać, że niestety znów się nie udało.
Od lat dokładnie tak dzieje się nad Wisłą. W 2012 r. ówczesny prezes NBP Marek Belka w rozmowie z niemieckim publicznym nadawcą Deutsche Welle został zapytany, kiedy Polska przyjmie euro. „No, na pewno nie natychmiast. Polska musi spełnić kryteria z Maastricht, ale także w sposób stabilny, stały. A poza tym gospodarka powinna być na tyle dojrzała, aby znacznie niższe stopy procentowe, które wtedy by natychmiast nastąpiły po wejściu do strefy euro, nie zdestabilizowały jej tak, jak to było chociażby w Irlandii czy Hiszpanii. […] Fluktuacje złotego nie są dobre dla stabilności cen. Z kolei jednak, jeżeli złoty się osłabia, np. w okresie słabszej koniunktury gospodarczej w Europie, to jest to czynnik sprzyjający polskiemu eksportowi. To akurat jest ta korzyść, którą my sobie cenimy. Teraz złoty jest stosunkowo słaby i też nasz eksport, mimo spowolnienia koniunktur w Europie, radzi sobie bardzo dobrze” – wyjaśniał Belka, kończąc wywiad krótkim, acz dosadnym „we właściwym czasie, proszę mnie nie pytać o daty”.
Chyba nikt nie sądzi, że Szwecja lub Czechy nie byłyby w stanie spełnić kryteriów z Maastricht, skoro spełniły je Łotwa, Słowacja i Chorwacja. Nawet w przypadku Polski jest to kwestia podjęcia decyzji (a następnie oczywiście jej wdrożenia, co zajęłoby przynajmniej kilka lat). Oczywiście trzeba by się jeszcze zmierzyć ze skutkami procesu akcesji do wspólnego obszaru walutowego takimi jak cięcia budżetowe, wyższe raty kredytów czy osłabienie eksportu w wyniku ścisłego pilnowania kursu złotego. Obecnie jednak nie obserwujemy poważnych nacisków Brukseli na Sztokholm, Pragę czy Warszawę, by przyjęły unijny pieniądz. UE stoi przed tyloma palącymi problemami, że przyjęcie euro przez Polskę jest ostatnim, co zaprząta głowy eurokratów. W przeciwieństwie do kryzysu z lat 2008–2012, nawet na powszechne łamanie unijnych kryteriów fiskalnych Komisja Europejska patrzy teraz przez palce. Polska została wprawdzie objęta procedurą nadmiernego deficytu (w tym roku polski budżet będzie pod kreską aż ponad 6 proc. PKB), ale według uzgodnionego z KE planu nasz deficyt budżetowy ma spaść poniżej maksymalnych 3 proc. PKB pod koniec dekady. Nawet wtedy prognozuje się jednak dług publiczny przekraczający próg z Maastricht wynoszący 60 proc. PKB.
Opt-out zbędne w sprawie waluty
Przyjęcie Polski do strefy euro byłoby nieporównanie większą operacją niż analogiczna akcesja Łotwy, Chorwacji, Słowenii czy Słowacji. Polska to duża gospodarka, względnie autonomiczna, mająca silny rynek wewnętrzny i zdywersyfikowana w przeciwieństwie do uzależnionych od zachodnich inwestorów niewielkich państw Europy Środkowej i Południowo-Wschodniej. Wprowadzenie wspólnej waluty nad Wisłą wymagałoby dostosowania się nie tylko ze strony Warszawy, lecz także samej strefy euro i jej instytucji, które musiałyby zacząć uwzględniać specyfikę piątej największej gospodarki UE, licząc parytetem sił nabywczej. Także hegemonia Niemiec i Francji w Europejskim Banku Centralnym i Eurogrupie (szczyt ministrów finansów krajów strefy) mogłaby się zachwiać, gdyż do gremiów decyzyjnych dołączyłby poważny podmiot, który miałby szansę stworzyć przeciwwagę wspólnie z państwami Europy Południowej (Włochy, Hiszpania, Portugalia), którym podobnie jak Polsce na rękę byłaby łagodniejsza polityka monetarna. Na tak wielką i trudną operację nikt obecnie nie ma ochoty. Opt-out w tym obszarze nie jest nam więc do niczego potrzebne.
Jarosław Kaczyński i zapewne też Patryk Jaki chyba zresztą nie doczytali, na jakich zasadach Kopenhaga korzysta z tego wyłączenia. Duńska korona pozostaje permanentnie w tzw. korytarzu Europejskiego Mechanizmu Walutowego (ERM II), który jest „czyśćcem” dla walut narodowych przed formalną akcesją kraju do obszaru wspólnego pieniądza. Pobyt w nim trwa zwykle około dwóch lat i w tym czasie krajowy bank centralny musi pilnować stabilnego kursu wymiany w określonych względem euro widełkach, a rząd – nadal wypełniać pozostałe kryteria budżetowe i ekonomiczne. Pozostawanie w korytarzu ERM II drastycznie ogranicza możliwości prowadzenia polityki monetarnej oraz fiskalnej i de facto oznacza przyjęcie euro bez wprowadzenia euro. Dla Danii nie jest to szczególny wysiłek, gdyż Kopenhaga spełnia kryteria sama z siebie, notując regularną nadwyżkę budżetową rzędu kilku procent PKB (w 2024 r. 4 proc.) dzięki drugim najwyższym dochodom sektora finansów publicznych w UE (52 proc. PKB). Co więcej, ceny w tym kraju są najwyższe w UE (ponad 140 proc. średniej unijnej), gdyż duńska korona to droga waluta, traktowana czasem jako tzw. bezpieczna przystań jak frank szwajcarski czy złoto. Związanie korony z euro może służyć duńskiej gospodarce, gdyż chroni jej walutę przed nadmierną aprecjacją. W przypadku złotego byłoby odwrotnie – NBP musiałby wręcz dążyć do jego aprecjacji, by nie wypaść z korytarza. Wejście do ERM II w zamian za wieczystą rezygnację z formalnego przyjęcia euro byłoby dla Polski zupełnie kuriozalnym błędem, gdyż w wielu aspektach jesteśmy przeciwieństwem Danii – mamy trzecie najniższe ceny w UE (72 proc. średniej unijnej – taniej jest tylko w Rumunii i Bułgarii), celowo niedowartościowaną i chwiejną walutę oraz ekspansywną politykę fiskalną. Dla Warszawy wejście do ERM II oznaczałoby utracenie korzyści płynących ze złotego bez możliwości skorzystania z zalet przyjęcia wspólnej europejskiej waluty.
Oczywiście Kaczyńskiemu może chodzić po głowie zupełne wyłączenie Polski z tego obszaru za pomocą opt-out. Tylko po co otwierać ten front, skoro właśnie teraz należymy ze Szwecją, Czechami i Rumunią do garstki państw członkowskich, których waluty narodowe nie są i nigdy nie były powiązane z euro? W tym obszarze już jesteśmy uprzywilejowani niemal tak, że bardziej się nie da. Należymy do wybrańców mających równocześnie dostęp do unijnego rynku i możliwość korzystania z płynnego kursu waluty narodowej, co jest zresztą jedną z tajemnic sukcesu polskiej gospodarki. Bez zgody Warszawy nikt nie zmusi Polski do przyjęcia euro, nie trzeba tego wpisywać do traktatów.
Wolność, bezpieczeństwo, sprawiedliwość
Oprócz tego Dania załatwiła sobie jeszcze dokładnie jedno wyłączenie i to w bardzo ograniczonym zakresie. Tak zwany obszar wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości (area of freedom, security and justice – AFSJ) składa się z polityki wobec strefy Schengen, Karty Praw Podstawowych oraz „pozostałych działań na polu AFSJ”. Dania wyłączyła się tylko z tego ostatniego, chociaż w praktyce uczestniczy w działalności niemal wszystkich agencji AFSJ, takich jak Frontex czy European Union Drugs Agency. Nie ma jej w agencji CEPOL, która szkoli organy ścigania państw członkowskich. Poza tym nie jest też członkiem EPPO, czyli unijnej prokuratury, do której nie należą również Węgry. W czasach rządów PiS i ministra Ziobry nie było w niej także Polski, zresztą Warszawa najpewniej znów wystąpi, gdy prawica wróci do władzy. Decyzja o uczestnictwie w EPPO leży w gestii rządu, nie trzeba tu uruchamiać żadnych procedur opt-out. Kartę Praw Podstawowych Kopenhaga przyjęła natomiast w całości, a do strefy Schengen weszła na swój sposób – wdrożyła przepisy Schengen za pomocą porozumień międzyrządowych z poszczególnymi krajami UE, a nie za pomocą ratyfikacji traktatu.
Poza Danią z opt-out korzysta jeszcze Irlandia – także w obszarze wolności, bezpieczeństwa i sprawiedliwości, nie licząc Karty Praw Podstawowych, którą przyjęła. Nie będąc w strefie Schengen, automatycznie nie uczestniczy też w działaniach chroniącego granice zewnętrzne UE Frontexu. Irlandia jest jednak rajem podatkowym leżącym na niedużej i dosyć odległej od wybrzeży UE wyspie. Pozostawienie w jej gestii polityki migracyjnej, bezpieczeństwa i sprawiedliwości jest korzystne dla Dublina, a dla UE do przełknięcia. Polska jest natomiast kluczowym krajem tranzytowym z Zachodu na Wschód i z Północy na Południe. Bez Warszawy państwa bałtyckie nie miałyby połączenia lądowego z UE, Czechy i Słowacja szybkiego dostępu do Bałtyku, a koalicja wspierająca Kijów straciłaby absolutnie kluczową trasę dostaw broni i sprzętu.
Pełne uczestnictwo Polski w strefie Schengen jest bardzo ważne zarówno dla Warszawy, jak i UE jako całości. Strefa Schengen daje Polsce po raz pierwszy od wieków możliwość wykorzystania swojego położenia jako atutu, a nie przekleństwa. Dzięki zniesieniu granic wewnątrz UE transport z logistyką i magazynowaniem stały się jednym z wiodących sektorów polskiej gospodarki. W 2024 r. zapewniły 24 proc. wartości dodanej wytworzonej nad Wisłą. Średnia UE to niespełna 19 proc., a w Irlandii było to zaledwie 10 proc.
Poza tym Polska wytworzyła bardzo silne powiązania gospodarcze z sąsiadami, szczególnie z Niemcami i Czechami. Dla przedsiębiorców z metropolii górnośląsko-zagłębiowskiej (GZM) normą jest codzienna lub regularna współpraca z czeskimi kontrahentami, gdyż 2,5-milionowa GZM położona jest niespełna 100 km od milionowej aglomeracji wokół Ostrawy, z którą graniczy też półmilionowa aglomeracja rybnicka. Politycy – coraz częściej wyrażający na użytek wewnętrzny postulaty izolacjonistyczne – najwyraźniej uwierzyli we własną propagandę i zapomnieli, że polska gospodarka jest jedną z najbardziej otwartych na świecie, z kwitnącą współpracą transgraniczną. Pełne otwarcie granic wewnętrznych to dla Polski kluczowa kwestia. Wymaga jednak głębokiej integracji w obszarze bezpieczeństwa, a nie szukania okazji, żeby się z tej wspólnej odpowiedzialności wymiksować. Nie mówiąc już o tym, że w Warszawie ma siedzibę jedyna agencja UE zlokalizowana w Europie Środkowo-Wschodniej, czyli Frontex.
Mamy wejść na kurs brytyjski?
Nie należy też zapominać, że Polska już należy do garstki państw korzystających z opt-out. Po Brexicie Polska jest jedynym państwem członkowskim, które uzyskało wyłączenie spod bezpośredniego stosowania przepisów Karty Praw Podstawowych, w szczególności tytułu IV (prawa socjalne), o ile samo nie zaimplementuje ich do swojego prawa. Zachowanie waluty narodowej i częściowe wyłączenie spod stosowania KPP dają Warszawie swobodę równą tej, którą mogą się pochwalić Kopenhaga i Dublin. Jedynym państwem związanym z UE luźniej była Wielka Brytania.
Kaczyński i Jaki zapewne chcieliby wyłączeń w kolejnych obszarach, szczególnie w odniesieniu do Zielonego Ładu. Po pierwsze, mogłoby to zagrozić dopłatom dla rolników, gdyż Zielony Ład jest ściśle powiązany ze Wspólną Polityką Rolną. Skoro polscy rolnicy nie musieliby wypełniać zobowiązań względem Brukseli, to trudno, żeby równocześnie oczekiwali od niej dalszych przelewów pieniężnych. Po drugie, umieściłoby to Polskę na kursie brytyjskim, który skończył się wyjściem Zjednoczonego Królestwa z UE w 2020 r. po trudnych i bolesnych negocjacjach. Londyn się zresztą częściowo rozmyślił i negocjuje z Brukselą nową umowę, która miałaby rozwodnić znaczenie i skutki Brexitu.
Polityka europejska oparta na próbach wymiksowania się z niewygodnych obszarów szybko zostawiłaby nas na europejskim aucie, co wywołałoby wzrost eurosceptycznych nastrojów społecznych, które jakiś „sprytny” polityk centroprawicy postanowi rozładować obietnicą przeprowadzenia referendum dotyczącym członkostwa w UE. A gdy taka deklaracja już padnie, kierunek zdarzeń może być nieprzewidywalny, szczególnie że Polska obecnie wydaje się bezbronna wobec armii rosyjskich trolli i botów, które szybko wypromowałyby ideę zrzucenia rzekomego brukselskiego jarzma.
Polska powinna prowadzić aktywną politykę europejską, opartą na wysuwaniu własnych postulatów, organizowaniu koalicji w konkretnych, ważnych dla Warszawy sprawach i realnym wpływaniu na kształt dalszej integracji. Dążenie do kolejnych wyłączeń zamiast proponowania wspólnych rozwiązań sprawiłoby zaś, że Warszawa przestałaby mieć jakikolwiek już wpływ na kierunek zmian postępujących w Europie. Nikt nie będzie się orientował na państwo, które co rusz egoistycznie umywa ręce od wspólnych zobowiązań.