Chociaż polskie władze nieustannie przypominają o rekordowych nakładach na wojsko, to na uzasadnienie zestrzelenia tylko jednej czwartej rosyjskich dronów nad Polską przywoływane są zbyt wysokie koszty. Jedna rakieta wystrzeliwana przez F-35 może kosztować nawet kilka milionów dolarów, zależnie od rodzaju, tanie drony – tysiące. Abstrahując od (bez)sensowności oszczędzania już na etapie odstraszania, ta historia dobrze obrazuje wysoką cenę prowadzenia wojny. Wydatki ponoszone przez państwo prowadzące działania wojenne skaczą do poziomów zupełnie nieporównywalnych z czasami pokoju. Do bankructwa mogą doprowadzić same koszty paliwa.
Według danych Stockholm International Peace Research Institute (SIPRI), w 2024 r. Polska wydała na wojsko 38 mld dol. (według obecnego kursu to równowartość ok. 137 mld zł), co stanowiło 4,2 proc. PKB. SIPRI przelicza wydatki po bieżącym kursie rynkowym, nie biorąc pod uwagę parytetu sił nabywczej, co w przypadku zbrojeń jest sensowne, gdyż większość państw zdobywa uzbrojenie na rynku międzynarodowym, rozliczając się w dolarach lub innym wiodącym środkiem płatniczym. Znaleźliśmy się tym samym na 13. miejscu na świecie, wyprzedzając chociażby Turcję (25 mld dol., czyli 1,9 proc. PKB), Brazylię (20,5 mld dol.) i Tajwan (16,5 mld dol.).
Na pierwszy rzut wygląda nieźle. Oczywiście przy założeniu, że pieniądze są wydawane sensownie. Problem w tym, że Polska oparła zbrojenia na ciężkim sprzęcie dostarczanym z zagranicy. Niedowartościowany złoty, który od dekad jest kluczowym fundamentem wzrostu gospodarczego nad Wisłą, w tym przypadku jest więc obciążeniem. Musimy wymieniać naszą słabą walutę na dolary, żeby móc zapłacić dostawcom czołgów, myśliwców i artylerii z USA i Korei Południowej. W zasadzie najlepiej byłoby robić zakupy wojskowe w kraju, czyli płacić złotymi i nie osłabiać bilansu handlowego, jednak dla Warszawy liczył się czas. W obecnej sytuacji lepiej kupić ciężką broń od tych, którzy już ją wytwarzają, próbując przy okazji przenieść część procesu jej produkcji i utrzymania do Polski.
Ile wydają inni
Nie zmienia to faktu, że na rynku globalnym dziesiątki miliardów złotych nie robią takiego wrażenia jak w kraju. Wyśmiewane często w Polsce wydatki na armię niemiecką są, według SIPRI, ponad dwukrotnie wyższe – w 2024 roku wyniosły 88,5 mld dol., czyli 1,9 proc. PKB. Dało to Berlinowi czwarte miejsce na świecie, po wielkiej trójce, czyli USA (niespełna 1 bln dol. – 3,4 proc. PKB), Chinach (314 mld dol. – 1,7 proc. PKB) oraz Rosji (149 mld dol. – 7,1 proc.). Na szóstym miejscu znalazła się Wielka Brytania, która wydała 82 mld dol. (2,3 proc. PKB). We Francji było to 65 mld dol. (2,1 proc. PKB). Nasi najwięksi sojusznicy z Europy mogą więc wydawać na zbrojenia dwukrotnie więcej, ponosząc przy tym dwukrotnie mniejszy wysiłek fiskalny. Nie tylko dlatego, że są więksi i zamożniejsi, ale też dlatego, że dysponują silną walutą – euro lub funtem.
Wymienione powyżej państwa nie czują się bezpośrednio zagrożone, więc podnoszą wydatki stopniowo, licząc na to, że sytuacja się uspokoi. Państwa funkcjonujące w zapalnych rejonach świata wydają znacznie więcej niż 3–4 proc. PKB. Na przykład mały, lecz zamożny Kuwejt – niespełna 5 proc. PKB (8 mld dol.). Arabia Saudyjska, która pełni kluczową rolę w koalicji wspierającej Jemen w walce z ruchem Hutich, wydaje na armię 7,3 proc. PKB (80 mld dol.). Regularnie balansująca na granicy gorącego konfliktu z Marokiem Algieria – 8 proc. PKB, co nominalnie daje tylko 22 mld dol., ale jej główny przeciwnik jest bez porównania słabszy od czołowego utrapienia Warszawy.
Funkcjonowanie państwa w czasie permanentnego zagrożenia działaniami hybrydowymi, prowokacjami czy rykoszetami z terenów objętych wojną wymaga znacznie większych nakładów niż te niespełna 2 proc. PKB, które były w Polsce normą przed 2022 r. W obliczu lat zaniedbań nawet obecne 4,2 proc. PKB może nie wystarczyć. Gdyby podnieść polskie wydatki o 1 proc. PKB, zwiększyłyby się one o ok. 10 mld dol., czyli osiągnęłyby poziom Korei Południowej (48 mld dol., czyli 2,6 proc. PKB). Seul zamierza jednak do końca dekady wydawać ok. 55 mld dol., licząc według obecnych cen. Korea Płd. może jednak zdecydowaną większość sprzętu nabywać w kraju i od lat wydaje na ten cel ok. 3 proc. PKB rocznie, dzięki czemu już dysponuje silnymi siłami zbrojnymi (piąte na świecie według Global Firepower Index – GFI). Poza tym jej położenie geopolityczne sprawia, że Waszyngton raczej nie zwinie znad niej parasola bezpieczeństwa. Jeśli jednak wziąć ją za dobry punkt odniesienia, co wydaje się trafne z racji jej położenia i podobnej specyfiki (mały i częściowo sterowany agresor tuż za granicą, znacznie większy nieco dalej), to Polska również powinna zmierzać w kierunku 55–60 mld dol., czyli ok. 6 proc. PKB. To wymagałoby znalezienia dodatkowych 20 mld dol., czyli ok. 70 mld zł.
Może obligacje sfinansują obronność?
Gdzie znaleźć tyle pieniędzy, skoro już teraz budżet rozłazi się na szwach, a deficyt finansów publicznych przekracza 6 proc. PKB? Najszybszym sposobem byłoby wyemitowanie obligacji wojennych. W Polsce funkcjonuje już Fundusz Wsparcia Sił Zbrojnych, którego operatorem jest Bank Gospodarstwa Krajowego, jednak pełni on funkcję głównie księgową, umożliwiając przeniesienie długu powstającego z powodu konieczności zbrojenia się poza budżet. Aktualnie BGK finansuje swoje działania głównie przez Fundusz Przeciwdziałania COVID-19. Ostatnie przetargi odbyły się pod koniec czerwca. Obecna władza głośno krytykowała poprzedników za ukrywanie długu poza budżetem, ale jak widać, po przejęciu sterów państwa punkt widzenia się zmienia. Obligacje emitowane przez BGK to jednak zwyczajne polskie papiery dłużne, tylko z inną pieczątką. Mają konkretną datę wykupu (zwykle 5–10 lat) z odpowiednim dyskontem (5–6 proc.), którego wartość trafia do właściciela skupywanych papierów.
Polskie obligacje wojenne mogłyby mieć formę obligacji wieczystych, czyli państwowych papierów dłużnych, których termin wykupu zależy w pełni od decyzji emitenta, a więc rządu. Właściciel regularnie dostaje ustalone odsetki, więc jest to oferta dla zamożniejszej części społeczeństwa, która jest w stanie ulokować na „wieczne nieoddanie” na tyle dużą kwotę, by dawało to solidny zwrot. Zamożniejsza część Polski ma też więcej do stracenia, więc mogłaby chętniej dołożyć się do wydatków na bezpieczeństwo zewnętrzne w zamian za regularną rentę. Zaletą takich obligacji jest to, że nie obciążają one długu publicznego, więc można by zaciągnąć dług wojenny bez ryzyka przekroczenia konstytucyjnego progu ostrożnościowego i jednego z kryteriów Traktatu z Maastricht dla długu publicznego (60 proc. PKB). Ich wadą jest to, że obciążają one bieżący deficyt budżetowy, gdyż podnoszą stałe wydatki państwa, co utrudnia spełnienie drugiego kryterium z Maastricht (deficyt mniejszy niż 3 proc. PKB). Jeśli jednak oprocentowanie takich obligacji jest stałe i denominowane w krajowej walucie, to jest to bardzo przewidywalny wydatek, którym łatwo zarządzać. Natomiast wykup może się zacząć dopiero wtedy, gdy Polska będzie względnie bezpieczna (Wielka Brytania wykupiła ostatnie papiery wieczyste wyemitowane w czasie wojen napoleońskich dopiero w 2015 r.).
W czasie I wojny światowej Austro-Węgry i Niemcy zostały odcięte od kontrolowanego przez Anglosasów międzynarodowego systemu bankowego. Wyemitowały więc obligacje o charakterze powszechnym. Nad Wisłą można by je nazwać obligacjami ludowymi. Miały niskie nominały, a w Austrii dodatkowo krótki czas wykupu, co bardzo obniżało próg wejścia. Ceną za to byłoby niższe oprocentowanie. Oczywiście takie obligacje również powinny być emitowane w złotych i skierowane do polskich gospodarstw domowych z bardzo szerokiej w Polsce niższej klasy średniej, czyli zarabiających poniżej średniej krajowej. Kolejnym emisjom powinna towarzyszyć akcja informacyjna i promocyjna, której celem byłoby wytworzenie swoistej mody, żeby każdy w Polsce chciał mieć przynajmniej kilkaset złotych ulokowanych w polskiej armii.
Austro-Węgry emitowały pięcioletnie obligacje z rentownością 5 proc. Rzesza podobnie, ale na 10 lat. Polskie obligacje ludowe, jeśli miałyby trafić faktycznie „pod strzechy”, musiałyby mieć dwu- lub najwyżej trzyletni termin wykupu, ale ich oprocentowanie mogłoby wynosić 2–3 proc. Wyszłoby dwukrotnie taniej niż zaciąganie długu przez BGK. Ceną za to jest jednak konieczność wypromowania tego instrumentu wśród szerokich mas, a państwo ma wśród obywateli renomę co najwyżej umiarkowaną (niesłusznie zresztą zaniżoną).
Bogate branże można opodatkować
W długim terminie nie da się jednak finansować przygotowań do wojny długiem. Popyt na obligacje w kraju wyczerpałby się szybko, a emisja w zagranicznych walutach uzależniłaby Polskę od kursów. Złotego niewątpliwie czekają zaś gwałtowne ruchy, często w dół.
Na dłuższą metę niezbędne będą zmiany podatkowe. Kluczowa będzie decyzja, kogo opodatkować w pierwszej kolejności. Należałoby rozpocząć od wyselekcjonowania sektorów i branż, które szczególnie zyskują na wojnie. Pierwsi kandydaci są oczywiści. Sektor bankowy w ciągu ledwie dwóch lat (2023–2024) zwiększył zysk netto czterokrotnie. W 2022 r. banki zarobiły na czysto 10,6 mld zł, a w 2024 r. już 40,6 mld. To efekt podwyższonych stóp procentowych, które obecnie są już wyższe od inflacji. Rząd przygotował projekt podwyższający stawkę CIT dla sektora bankowego trwale do 23 proc., ale w najbliższych dwóch latach byłaby jeszcze wyższa (30 proc. w 2026 r. i 26 proc. w 2027 r.). To bardzo sensowny projekt, który w 2026 r. przyniósłby budżetowi dodatkowe 6,5 mld zł, czyli kwotę nie do pogardzenia. W ciągu dekady dodatkowe korzyści nie są jednak wcale duże – mowa o 20 mld zł. Wysokie wpływy zanotowane zostaną tylko w latach 2026–2027, a od 2028 r. budżet zyska dodatkowe ok. 1,5 mld zł rocznie. Pieniądze są jednak potrzebne teraz – dodatkowe ok. 10 mld zł w najbliższych dwóch latach to w przeliczeniu po aktualnym kursie 2,8 mld dol., które może zostać spożytkowane na zbrojenia. Problem w tym, że prezydent Karol Nawrocki zapowiedział zawetowanie ustawy zgodnie ze swoją obietnicą obrony Polek i Polaków przed dodatkowymi daninami. Nie po raz pierwszy przyjdzie mu się więc mierzyć z niespójnością obietnic zakładających budowę CPK w oryginalnej wersji, elektrowni jądrowej i silnej armii, przy równoczesnych obniżkach podatku PIT i VAT oraz zablokowaniu wszelkich podwyżek.
Na podobnej zasadzie można wyselekcjonować kilka innych szczególnie zyskownych branż, których dochody wystrzeliły po 24 lutego 2022 r. Według Eurostatu z podatku od dochodów korporacyjnych Polska ściąga tylko 2,6 proc. PKB, tymczasem Słowacja 3,6 proc., a Czechy nawet 4,2 proc. Można by więc spróbować uzyskać dodatkowy 1 proc. PKB. To jednak miecz obosieczny, gdyż w gospodarce państwa przyfrontowego równie ważny co odstraszanie stricte militarne jest potencjał przemysłu i energetyki. Dodatkowe opodatkowanie spółek paliwowych, które nabyły nieoczekiwane zyski w 2022 r. dzięki skokowi cen ropy, pozbawiłoby je środków na inwestycje, tymczasem modernizacja energetyki to jedno z głównych wyzwań stojących przed Polską.
Można też opodatkować deweloperów, którzy zyskali jeszcze przed wojną na pandemicznych zerowych stopach procentowych, co napędziło im nie tylko tradycyjnych klientów z kredytem hipotecznym, lecz także prywatnych drobnych inwestorów, którzy szukali lokaty kapitału oferującej lepszy zwrot niż ówczesne mizerne odsetki od lokat. To jednak całościowo niewielka branża, w której zyski największych są liczone w setkach milionów. Wielkich pieniędzy co roku z tego nie będzie.
Koszty przygotowania do wojny i podatnicy
Finalnie i tak trzeba będzie wziąć pieniądze od ludzi, a polski podatnik raczej nie jest do tego skłonny. PiS poległo na niewinnym urealnieniu składki zdrowotnej przedsiębiorców w ramach Polskiego Ładu. Udało się to przeforsować, ale w najbliższych wyborach partia Jarosława Kaczyńskiego straciła władzę. Opodatkowywanie ludności uznaje się za łupienie biedaków, gdy wielki biznes unika danin. Jedno i drugie jest zresztą nieprawdziwe. Można przecież ściągać pieniądze od najzamożniejszych, a nie seniorów z terenów byłych PGR-ów. Finalnie to ludzie są beneficjentami zysków spółek. Dochody tych ostatnich w czasach okołowojennych niekoniecznie musiałyby być opodatkowywane, gdyby były reinwestowane w rozwój potencjału ekonomicznego kraju. Uwagę fiskusa zyski powinny zwrócić w momencie ich wypłacania właścicielom, czyli polskim osobom fizycznym lub zagranicznym osobom prawnym.
Opodatkowanie dochodów i majątku osobistego w Polsce jest dziś jednym z najłagodniejszych w UE. Według Eurostatu w 2023 r. Polska zyskała z tego źródła 7,4 proc. PKB, co wspólnie z Węgrami dało jej czwarte miejsce od końca, przed Chorwacją, Bułgarią i Rumunią. Aż 7,1 proc. stanowiły dochody z PIT, więc podatki majątkowe (od spadków i darowizn) przyniosły budżetowi zaledwie 0,3 proc. PKB. Dochody z podatków majątkowych wszędzie są śladowe, ale są państwa (Dania, Holandia), gdzie zbliżają się do 1 proc. PKB. To jednak bardzo zamożne kraje, gdzie bogactwo gromadzono przez wieki. Nie zmienia to faktu, że w Polsce podatki dotyczące zgromadzonego majątku są zdecydowanie zbyt liberalne. Szczególnie, że w nadchodzących latach czeka nas fala sukcesji. Poza tym trzeba wprowadzić zmiany w podatku od nieruchomości – można np. opodatkować właścicieli najdroższych apartamentów oraz mieszkaniczników posiadających więcej niż trzy mieszkania podatkiem katastralnym. Zwykli lokatorzy nawet by się nie zorientowali, że coś się zmieniło, chyba że któreś z mediów rozpętałoby awanturę jak w przypadku Polskiego Ładu. Wreszcie należałoby solidniej opodatkować dywidendy wypłacane z zysków spółek. W Polsce obowiązuje liniowy podatek w wysokości 19 proc., nawet jeśli kwota dywidendy jest bardzo wysoka. Należałoby ją po prostu doliczać do dochodów osobistych (wynagrodzenia, zlecenia itd.), które rozlicza się w corocznej deklaracji podatkowej PIT, dzięki czemu zostałyby one objęte daniną solidarnościową (obecnie są nią objęte wyłącznie dochody ze zbycia udziałów lub akcji) i obciążone składką zdrowotną.
Podczas II wojny światowej finanse USA opierały się na obligacjach wojennych, polityce monetarnej Rezerwy Federalnej oraz podatkach od dochodów ludności. Można wręcz powiedzieć, że rząd federalny wykorzystał wojnę do przeprowadzenia powszechnej reformy podatkowej. Według danych Uniwersytetu Norwich, w 1939 r. podatek dochodowy płaciło zaledwie 6 proc. populacji USA. Po reformach wprowadzanych zaraz przed i w trakcie wojny grupa podatników została znacząco zwiększona. W 1945 r. podatkiem objętych było już 36 proc. populacji USA. W latach 1939–1945 górna stawka federalnego PIT wzrosła z 66 do aż 94 proc., przy czym pamiętać, że wpadała w nią garstka osób. Stawki były od tamtego czasu zmniejszane i dziś wynoszą 10–37 proc., czyli i tak są wyższe niż w Polsce. Rozszerzona baza podatników została jednak zachowana i w 2014 r. federalnym PIT objętych było 46 proc. populacji.
Oczywiście elektoratowi takie zmiany by się nie spodobały. Trzeba jednak go zacząć na poważnie przekonywać, że lepiej teraz opodatkować się na dodatkowe 2–3 proc. PKB, niż podczas wojny na kolejne 20–30 proc. PKB. USA w czasie II wojny światowej wydawały na armię ok. 40 proc. PKB. Ukraina teraz na działania zbrojne i utrzymanie wojska wydaje 34 proc. PKB. Lepiej zadziałać teraz na mniejszą skalę, odstraszając przeciwnika, by scenariusz wojenny nigdy się nie ziścił.