Hampton Sides – amerykański historyk, dziennikarz i pisarz – w dziedzinie literatury non-fiction daje w zasadzie gwarancję jakości. Jego książki są świetnie udokumentowane i skomponowane, a czyta się je z zapartym tchem: to naprawdę rzadka emocja we współczesnym świecie, zasypanym po dach informacyjnym śmieciem, na który reagujemy z rosnącą obojętnością. Sides po prostu umie opowiadać, i to niezależnie od tego, do jakiego tematu akurat się weźmie – czy będzie to zapomniany filipiński epizod II wojny światowej („Żołnierze widma”, przeł. Jerzy Kozłowski, Magnum, Warszawa 2002), czy krwawe starcia Amerykanów z indiańskim plemieniem Nawahów w połowie XIX w. („Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu”, przeł. Tomasz Ulanowski, Czarne, Wołowiec 2016), czy może tragiczna śmierć Martina Luthera Kinga („Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę”, przeł. Tomasz Bieroń, Czarne, Wołowiec 2017).

Z jakiegoś powodu, być może ze względu na niesłychany dramatyzm tej historii, najsilniej zapadła mi w pamięć książka „W królestwie lodu. Tragiczna wyprawa polarna USS Jeannette” (przeł. Tomasz Hornowski, Rebis, Poznań 2016), osadzona w latach 70. XIX stulecia rzecz o katastrofalnej w skutkach ekspedycji morskiej, mającej na celu zdobycie bieguna północnego oraz późniejszych próbach przedostania się na stały ląd po niezmierzonych połaciach oceanicznego lodu. Sides znakomicie pisał o mieszance odwagi, szaleństwa i determinacji, jaka była konieczna, by pakować się w takie straceńcze wyprawy.

Dziecko epoki

Nowy reportaż historyczny Sidesa („relacja historyczna z ogromną, różnorodną obsadą bohaterów przemierzających tysiące mil mórz i oceanów” – jak definiuje ten tekst sam autor) także rozgrywa się głównie na wodzie, ale opowiada dla odmiany o człowieku,któremu udawało się prawie wszystko. Prawie, bo Kapitan James Cook (1728–1779), genialny nawigator, kartograf i odkrywca, oczko w głowie Imperium Brytyjskiego, uwielbiany przez załogi charyzmatyczny dowódca, jeden z najwybitniejszych żeglarzy w dziejach świata, zakończył swoje życie w niespodziewany sposób: został na oczach swoich ludzi zatłuczony i rozsiekany na kawałki przez hawajskich tubylców na plaży u brzegów Hawai’i, Wielkiej Wyspy.

„Poczemu Aborygieny sjeli Kuka?” – pytał niegdyś w satyrycznej piosence Władimir Wysocki. Skądinąd wiemy, że nikt Cooka nie zjadł, niemniej jednak sprawa okazuje się dość skomplikowana. Czy był to przypadek? A może morderstwo polityczne? Nieporozumienie kulturowe? Uzasadniony cios w obronie własnej? A może akt dziejowej sprawiedliwości? Sides zdaje się też pytać: czy aby na pewno to, co się stało 14 lutego 1779 r. na plaży w zatoce Kealakekua, było zdarzeniem niespodziewanym.

„Był taki czas, kiedy trzy epickie wyprawy Cooka postrzegano w kategoriach awanturniczych przygód – jako godne zachodu, a być może nawet szlachetne przedsięwzięcia, podjęte w imię oświecenia i ekspansji globalnej wiedzy” – pisze Sides. „Cook żeglował w epoce ciekawości, w której odkrywcy i naukowcy przemierzali świat, aby mierzyć, opisywać, zbierać nieznane gatunki roślin i zwierząt, dokumentować krajobrazy i ludy obce mieszkańcom Europy. Jego rejsy w bezpośredni sposób wpłynęły na idee romantyzmu, odcisnęły piętno na rozwoju medycyny, botaniki i antropologii, a także stanowiły natchnienie dla wielu pisarzy”. Późnym efektem tego potężnego wpływu kulturowego jest choćby serial „Star Trek” – kapitan James Kirk i jego USS Enterprise to w istocie kapitan James Cook i jego HMS Endeavour.

Lodowce i tropiki

Współcześnie sprawy mają się inaczej. Na wyprawy Cooka patrzy się przede wszystkim z perspektywy postkolonialnej i postimperialnej. „Dla wielu rdzennych ludów regionu Pacyfiku, od Nowej Zelandii po Alaskę, Cook stał się symbolem kolonializmu i spustoszeń, jakich dokonali napływający Europejczycy. W wielu zakątkach świata jego nazwisko okryło się hańbą – nie tyle z powodu tego, co zrobił, ile z powodu wszystkich kłopotów, które zaczęły się po jego przybyciu”. Jakie to były kłopoty? Można zacząć od europejskich chorób (w tym wenerycznych), na które lokalni mieszkańcy nie byli uodpornieni. A potem ciągnąć tę listę, wymieniając choćby niszczenie bioróżnorodności, destrukcję miejscowych systemów kulturowych, rabunkową gospodarkę eksploatującą ponad miarę dobra naturalne, alkoholizm, używanie broni palnej, zniewolenie, ludobójstwo. Do wyboru, do koloru.

Hampton Sides „Na szerokim, szerokim morzu. Ostatnia wyprawa kapitana Cooka”, przeł. Adam Olesiejuk, Port, Warszawa 2025
ikona lupy />
Hampton Sides „Na szerokim, szerokim morzu. Ostatnia wyprawa kapitana Cooka”, przeł. Adam Olesiejuk, Port, Warszawa 2025 / Materiały prasowe

W pewnym sensie Sides napisał „Na szerokim, szerokim morzu” po to, aby zrozumieć, dlaczego to akurat Cook zogniskował w sobie ten cały postkolonialny resentyment. Rzecz w tym bowiem, że kapitan – świadom roli, jaką odgrywa w imperialnych grach swoich mocodawców – był jednak człowiekiem zadziwiająco rozsądnym i umiarkowanym, w pewnym sensie nastawionym do odkrywanych światów i ludów z (proto)antropologiczną, oświeceniową życzliwością. Weźmy choćby spotkanie z Czukczami w okolicach Cieśniny Beringa, gdy Cook ruszył – z rękoma szeroko rozłożonymi w przyjacielskim geście – w stronę uzbrojonych i przestraszonych wojowników. „Tubylcy, wciąż nieufni i bojowo nastawieni, mogli go zabić w jednej chwili i niektórzy mieli na to ochotę. Ale Cook postanowił za wszelką cenę ich do siebie przekonać. (...) Wykonywał już różne odmiany tego ryzykownego tańca w czasie poprzednich podróży, na wielu plażach świata, wychodząc na ląd sam i nieuzbrojony. Ten teatralny rytuał pierwszego kontaktu miał opanowany do perfekcji (...). Krył się za tym optymizm. Cook wierzył, że obce kultury potrafią się zrozumieć. I że jeśli użyje właściwego tonu, właściwej mowy ciała, jeśli będzie utrzymywał kontakt wzrokowy i okaże dostateczny szacunek, da się zasypać przepaść nawet między ekstremalnie odmiennymi ludami” – opowiada Sides. Co ciekawe, Cook najbardziej zadowolony był wówczas, gdy udało się ograniczyć owe zetknięcia do minimum – bez konfliktów, kontaktów seksualnych, bez przemocy. Zapisywał w prowadzonym przez siebie dzienniku pokładowym o spotkaniu z pewną grupą Inuitów: „Na szczęście, kiedy ich zostawiliśmy, tak samo nie wiedzieli nic o broni palnej jak w chwili, gdy ich poznaliśmy. Nigdy nie zobaczyli ani nie usłyszeli strzału z muszkietu”.

Cook uchodził wśród swoich podwładnych za dowódcę niezwykle opanowanego, który w krytycznych momentach zachowywał spokój i rozwagę, a planować potrafił na wiele tygodni do przodu. „Kompetencja Cooka w poważnych sytuacjach zaszczepiała załodze podziw, który rodzi się jedynie ze świadomości, że na takim morzu jeden człowiek dzierży w swoim ręku los dosłownie wszystkich. W jego powściągliwym stylu dowodzenia kryła się prawdziwa charyzma – w tym, czego nie mówił, czego nie robił, jak nie reagował”. Zaznaczyć trzeba, że mówimy tu o nie byle jakich wojażach: od pacyficznych tropików po zimne krańce mórz południowych i skutą lodem Arktykę.

Anglik w Polinezji

A jednak Cook zaczął podczas swojej ostatniej wyprawy popełniać błędy. Powierzono mu zadanie odkrycia Przejścia Północno-Zachodniego przez Ocean Arktyczny, od strony Pacyfiku. Nie zdołał z obiektywnych przyczyn wykonać tej misji, ale nie w tym rzecz, lecz w problemach decyzyjnych, nagłym despotyzmie, momentach czystego obłędu, dziwnie okrutnych rozkazach łamiących jego własną dotychczasową etykę. Sides stawia tezę, że Cook cierpiał podczas tego trzyletniego rejsu na jakąś niezidentyfikowaną chorobę, która powoli trawiła tę niewzruszoną pozornie osobowość.

Nie był także w stanie powstrzymać swoich ludzi przed entuzjastycznymi kontaktami z polinezyjskimi wyspiarzami. A przede wszystkim wyspiarkami. Każda wizyta w Polinezji – czy to na Tahiti, czy to na Hawajach – kończyła się nie tylko wymianą handlową, lecz także orgią (Cook w nich nie uczestniczył). Lokalne kobiety oddawały się przybyszom z romantycznym entuzjazmem – Sides uważnie bada możliwe przyczyny takiego stanu rzeczy, ostatecznie nie chodziło przecież o żadnych adonisów, lecz o niedomytych marynarzy z niekompletnym uzębieniem. „Czy chodziło o wiarę w to, że w drodze zbliżenia seksualnego uda się wchłonąć lub zneutralizować wszelkie moce, jakie mogliby posiadać ludzie Cooka?” – pyta.

Ta książka zasadniczo pełna jest ciekawych pytań i fascynujących odpowiedzi (śmierć Cooka mogła mieć związek z tym, że nieopatrznie wzięto go za bóstwo), dobrze jest czytać ją z mapą, aby zdać sobie sprawę z geograficznego rozmachu podróży kapitana. Gdzieś z tyłu głowy czai się wniosek, że Cook zginął zadziwiająco późno jak na ryzyko, które zwykł podejmować – z kamienną twarzą i brytyjską flegmą. Jest tu zresztą piękna scena, w której cierpiącemu na rodzaj rwy kulszowej Cookowi chętne tahitańskie uzdrowicielki aplikują masaż lomi lomi. „Cook próbował je odgonić, ale nie dały się zbyć. (...) »Usiadły koło mnie, tyle, ile się zmieściło, i zaczęły ściskać mnie obiema rękami od stóp do głów, w szczególności jednak w miejscach, gdzie mnie bolało, aż trzeszczały mi kości (...)«. Cook strzegł swojej prywatności i nie należał do osób, które lubią, gdy się je dotyka. W końcu był Anglikiem” – pisze Sides. Notabene, masaż pomógł. ©Ⓟ