Jesteśmy w Londynie, w połowie lat 60. zeszłego wieku. Dwie siostry: jedna z nich nie żyje. Popełniła samobójstwo, rzucając się z wiaduktu na tory kolejowe. Młodsza chce ustalić, co tak naprawdę się stało – samobójczyni zabiła się po wizycie u szemranego psychoterapeuty Collinsa Braithwaite’a. Aby prześwietlić i zdemaskować Braithwaite’a, młodsza siostra angażuje się w prywatne śledztwo, próbując w kamuflażu zmyślonej tożsamości zostać jego pacjentką.
Brzmi jak zawiązanie intrygi w powieści kryminalnej albo thrillera psychologicznego? Owszem. Ale szkocki pisarz Graeme Macrae Burnet (w 2022 r. nominowany za „Studium przypadku” do nagrody Bookera) ma dla nas inną, niekonwencjonalną i dużo ciekawszą ofertę.
Symbol epoki
„Studium przypadku” jest mroczną satyrą o złożonej, apokryficznej i szkatułkowej strukturze. Oto pisarz (o inicjałach G.M.B.), zainteresowany osobą Braithwaite’a – „zapomnianego psychoterapeuty z lat 60.”, który był „współczesnym R.D. Lainga i kimś w rodzaju enfant terrible ruchu tzw. antypsychiatrii”, rozważa opracowanie książki biograficznej na jego temat. Wydawca oraz agent nie są entuzjastycznie nastawieni: „Kogo zainteresuje, pytali, (...) skompromitowana postać, której prace nie były wznawiane od dziesiątek lat? Musiałem przyznać, że to całkiem zasadne pytanie”. Tymczasem jednak do G.M.B. zgłasza się niejaki Martin Grey z hrabstwa Essex, posiadający wiedzę o jego zainteresowaniach (czytał wpisy na blogu): Grey oferuje pisarzowi do wglądu bruliony z dziennikowymi zapiskami swojej kuzynki; kuzynka miała niegdyś kontakt z Braithwaite’em. Kuzynka – teraz możemy to powiedzieć – jest ową młodszą siostrą.
Pisarz zagłębia się w lekturę nadesłanych zeszytów. „Przeczytałem wszystkie pięć brulionów w jeden dzień. (...) Autorka snuła pasjonującą opowieść i choć sama odmawiała sobie talentu, trudno było nie dostrzec, że pisze ze swoistym biglem. Materiał był ułożony nieco chaotycznie, co w moim odczuciu tylko dodawało autentyczności jej przemyśleniom. Po kilku dniach nabrałem jednak przekonania, że padłem ofiarą żartu. Czy dałoby się wymyślić dla mnie lepszą przynętę niż zbiór zeszytów opisujących domniemane nadużycia osoby, którą interesowałem się zawodowo?”. Ostatecznie, mimo wątpliwości, postanawia – mając placet od Greya – opublikować te zapiski ze swoim komentarzem.
Co zatem składa się finalnie na „Studium przypadku”? Po pierwsze, wspomnianych pięć brulionów zapisywanych gorączkowo w 1965 r. przez młodą kobietę. Po drugie, cytaty in extenso z prac Braithwaite’a. Po trzecie wreszcie aktualny – przynależny już do naszej epoki – tekst G.M.B, będący rozległym szkicem biograficznym na temat Braithwaite’a. Te elementy wzajemnie się w „Studium przypadku” oświetlają i wyjaśniają, dzięki czemu zostaje tu osiągnięty efekt, który w literaturze wypada cenić najwyżej: fikcja, kłamiąc, że jest prawdziwa, osiąga rangę prawdy. Cóż z tego bowiem, że Braithwaite nigdy nie istniał, skoro i tak jest emblematycznym człowiekiem swojej epoki? Autorem takich głośnych – choć obecnych tylko w widmowych bibliotekach – książek jak „Antyterapia” i „Zabij swoje ja”?
Opresyjny system
By osiągnąć pełnię przyjemności z lektury „Studium przypadku”, trzeba przypomnieć sobie, czym właściwie był ruch antypsychiatryczny. Sam termin „antypsychiatria” został wymyślony w 1967 r. przez brytyjskiego psychiatrę Davida Coopera, niemniej była to próba nazwania niejednorodnego nurtu idei i praktyk, który istniał już od jakiegoś czasu i rósł w siłę na fali kontrkultury. Ruch ten kwestionował nie tylko metody leczenia, jakie stosowała tradycyjna psychiatria wobec osób chorych (nadmierna medykalizacja, izolacja i odcięcie od realnego świata, piętnowanie inności, brutalność zabiegów w rodzaju lobotomii czy różnych terapii wstrząsowych), lecz także samo pojęcie choroby psychicznej.
Antypsychiatrzy z jednej strony – jak R.D. Laing (na którym w jakiejś mierze wzorowana jest postać Braithwaite’a) – zbliżali się do postawy, że objawy psychozy bądź schizofrenii nie są chorobą, lecz konstruktywną, a może nawet rekonstruktywną, czyli prowadzącą do ratunkowej przebudowy osobowości, reakcją na problemy napotkane w toksycznym otoczeniu społecznym jednostki, a zadaniem terapeuty jest pomóc w tym procesie, z drugiej zaś – jak Thomas Szasz – twierdzili, że choroby psychiczne są nieuzasadnionym wymysłem przemysłu medycznego, który stanowi emanację opresyjnego systemu, lubiącego izolować i karać wszystkich niepasujących do konformistycznego wzorca.
Pod szerokim parasolem antypsychiatrii spotkali się lewicowi utopiści (Laing), prorocy hippisowskiej rewolucji (Ken Kesey z „Lotem nad kukułczym gniazdem”), antytotalitarni socjologowie (Erving Goffman), libertarianie (Szasz), a nawet scjentologowie (L. Ron Hubbard przez dekady zwalczał psychiatrię, uznając ją za zorganizowany aparat przemocy – złośliwi komentatorzy dodawali, że kierowały nim raczej względy merkantylne: na rynku musiało się przecież znaleźć miejsce dla jego dianetyki i rozmagnesowywania engramów).
W każdym razie w sam środek tego zamieszania wkracza Braithwaite. Geniusz i wizjoner, który zarażał swoimi przełomowymi koncepcjami wielkich ówczesnego świata? Czy jednak flejtuch, pijak, mitoman bez wykształcenia (nie był psychiatrą, terapeutą mógł się nazwać każdy), ambicjoner, testosteronowy macho i manipulator? A może głęboko nieszczęśliwy człowiek, próbujący na wszelkie sposoby uciec od samego siebie? Jak to w dobrych powieściach bywa – każda z tych odpowiedzi jest prawdopodobnie poprawna.
Czym jest normalność
Osobną – i kluczową – dla „Studium przypadku” postacią jest też bezimienna autorka brulionów. Ta postać musiała być dla autora literackim wyzwaniem. Raz, że to klasyczna narratorka niewiarygodna: jej wyznania są zwodnicze, trzeba poddać je rozmaitym zabiegom reinterpretacji. Dwa, że jest kobietą, i to kobietą pełną drobnomieszczańskiej mizoginii, kobietą nienawidzącą kobiet albo i – po prostu – wszystkich ludzi, dziewczyną przerażoną dyscyplinującymi i oceniającymi spojrzeniami innych, umęczoną posiadaniem ciała. Żeby zdobyć się na odwagę i odwiedzić Braithwaite’a, narratorka musi dosłownie wyjść z siebie: przyjąć tożsamość przebojowej i bezczelnej Rebeki Smyth, osoby, którą zbudowała na własne potrzeby z samych stereotypów na temat bywalczyń modnych lokali swingującego Londynu.
Macrae Burnet kapitalnie pokazuje, jak wycofana społecznie bohaterka powoli rozgaszcza się w osobowości Rebeki, jak próbuje przekroczyć własne ograniczenia, zerwać się ze smyczy, przebić skorupę pasywnego gniewu, która ją otacza ze wszystkich stron. Spotkanie – a ściślej: spotkania – z Braithwaite’em są rodzajem katalizatora, który pobudza tę osobliwą przemianę.
Szkocki pisarz zadaje w tej książce, wypełnionej smoliście czarnym, depresyjnym humorem, pytania fundamentalne. Są one fundamentalne także dla nas, ludzi żyjących – tu i teraz – w kulturze terapeutycznej i psychiatrycznie silnie zmedykalizowanej (antypsychiatria, osiągnąwszy cele średniego zasięgu, w rodzaju uczłowieczenia kontaktu lekarz-pacjent, padła pod naporem skuteczności nowoczesnej farmakologii). Co to znaczy „normalność”? Na czym tak naprawdę polega proces terapii i skąd się bierze legitymizacja terapeuty – z wiedzy? z empatii? z charyzmy? Czy jesteśmy na zawsze uwięzieni we własnym „ja”? Czy leczenie depresji jest – albo powinno być – także leczeniem świata otaczającego człowieka, który cierpi? A może odpowiedzialność za wszystko, także za decyzje zgubne, katastrofalne, ostateczne, spoczywa tylko na nas samych i na nikim więcej? Czy psychoterapia rości sobie prawo do bycia quasi-religią współczesności? Oczywiście po lekturze czytelnik zostaje z tymi pytaniami jak Himilsbach z angielskim. Ale niepokój został zasiany – to najważniejsze. ©Ⓟ