Dorastałem w późnym PRL-u, gdy aparat propagandy dogorywał wraz z reżimem tracącym spójność, siłę i pewność siebie. Nie było już śladu ani po efektownym – a i efektywnym – szczuciu na Żydów z 1968 r., ani po idyllicznym sockonsumpcjonizmie czasów towarzysza Gierka, ani nawet po wezwaniach do „narodowej jedności” po wprowadzeniu stanu wojennego. W słowa, które docierały do publiczności z ówczesnych mediów, nie wierzyli zarówno nadawcy, jak i odbiorcy tych komunikatów. Ciekawie było obserwować, jak rozpada się język, którego ówczesna władza używała do opisu rzeczywistości, jak jest powszechnie demaskowany, ośmieszany i porzucany. Pamiętam swój podręcznik do historii w siódmej i ósmej klasie podstawówki – były to lata, w przybliżeniu, 1987–1988 – osobliwą hybrydę, typową dla epok przejściowych, płynnie łączącą przebrzmiałe stalinowskie lizusostwo z pęczniejącą retoryką polskiego nacjonalizmu (nic dziwnego, że jej autor, Andrzej Leszek Szcześniak, płynnie przemieścił się po paru latach na pozycję eksperta Radia Maryja). Pamiętam coup de grâce, jaki zadała zdychającego żargonowi PRL-owskiej propagandy Pomarańczowa Alternatywa z jej hasłem: „Pomóż milicji – pobij się sam!”.
Dwa mrugnięcia okiem później mieliśmy już nową propagandę – indoktrynację kapitalizmem. Ta nie była toporna i niepewna siebie, o nie. Bywała naiwnie śmieszna, jak w reklamach, które uczyły Polaków, co to jest dezodorant, ale nawet ta naiwna śmieszność była wyrachowana. Ciekawe, że w pierwszych latach internetu mówiono o nim jako o przestrzeni wolności… od rynku, kapitalistycznej retoryki, kontrolnych zakusów władzy. Co się stało potem, wiemy. I teraz można nam tylko przemycać grypsy do cyfrowego więzienia, w którym niezmiernie trudno odróżnić prawdę od kłamstwa.
Jednym z takich grypsów jest książka Petera Pomerantseva „Propagandysta, który przechytrzył Hitlera. Jak wygrać wojnę informacyjną”.
Robi się ciekawiej
Pomerantsev ma ciekawy życiorys: urodził się w rodzinie żydowskiej w Kijowie w 1977 r., wraz z rodziną (musiała opuścić ZSRR z powodów politycznych) jako małe dziecko wyemigrował z sowieckiej Ukrainy najpierw do RFN, potem do Wielkiej Brytanii. W 2001 r., będąc początkującym dziennikarzem, przyjechał do Moskwy, gdzie przepracował w tamtejszych stacjach telewizyjnych kolejną dekadę. Mógł więc nie tylko obserwować z pozycji – zarazem rosyjskojęzycznego i anglojęzycznego – insidera/outsidera rodzący się putinizm, lecz także robić telewizję w czasach, gdy Rosja propagandowo wymyślała się na nowo jako postmodernistyczna mieszanka nostalgii, tradycjonalizmu, imperializmu, rasizmu i militarystycznego kultu siły.
Pomerantsev napisał o tym doświadczeniu znakomity esej „Jądro dziwności. Nowa Rosja” (przeł. Iga Noszczyk, Czarne 2015), a dzieje swoich reporterskich potyczek z propagandą, kontrolowanymi narracjami, fake newsami i mediami społecznościowymi w służbie autorytaryzmu zawarł także w tomie tekstów „To nie jest propaganda. Przygody na wojnie z rzeczywistością” (przeł. Aleksandra Paszkowska, Wydawnictwo Krytyki Politycznej 2020).
Historia opowiedziana w „Propagandyście, który oszukał Hitlera”, jest – z pozoru – mało współczesna i bardzo analogowa. Pomerantsev przedstawia w niej biografię brytyjskiego dziennikarza pochodzenia australijskiego Seftona Delmera (1904–1979), który w czasie II wojny światowej stał za dużą częścią firmowanego przez Zjednoczone Królestwo aparatu propagandowego, wymierzonego w państwo Hitlera.
Delmer, urodzony i wychowany w Niemczech – jego ojciec był naukowcem pracującym na berlińskim uniwersytecie – robił karierę dziennikarską jako korespondent brytyjskiej prasy w Republice Weimarskiej (o jego talencie do znajdowania się we właściwych miejscach o właściwej porze niech zaświadczy fakt, że był pierwszym reporterem z Wysp, który przeprowadził wywiad z Hitlerem – w roku 1931), przy czym w ojczyźnie oskarżano go o pronazistowskie sympatie, a naziści podejrzewali dla odmiany, że jest on agentem MI6. Wprawdzie w 1933 r. wyjechał do Francji, ale znał od podszewki ten kraj, jego społeczeństwo, jego język, jak również jego nowych władców.
„Jak wygrać wojnę informacyjną? – pyta Pomerantsev. – Co zrobić, kiedy najbliżsi – rodzina, regiony, kraje – kręcą się w wirze teorii spiskowych i sfabrykowanych lęków, zatracają się, wciągani przez ruchome piaski kłamstw, i mentalnie przenoszą w alternatywną rzeczywistość, gdzie czarne jest białe, a białe jest czarne? (...) Piszę o współczesnej propagandzie. (...) Tyle że większość historii, które przywołuję, to opowieści o porażkach. (...) Ale od kiedy odkryłem Seftona Delmera, zaczęło się robić ciekawiej”.
Delmer jako szef Operacji Specjalnych Kierownictwa Walki Politycznej „prowadził dziesiątki tajnych rozgłośni radiowych w wielu językach, (...) wyczarował substytut Niemiec na angielskiej wsi: «niemieckie» stacje z rozgoryczonymi esesmanami i oburzonymi austriackimi księżmi, stacje dla niemieckich żeglarzy w zachodniej Francji, żołnierzy w Norwegii i cywili na całym świecie. (...) Redagował dziennik. Nadzorował cały przemysł ulotkowy nakłaniający do dezercji i kapitulacji. Produkował fałszywe listy, fałszywe znaczki oraz zatrzęsienie plotek, pogłosek, myśli, pragnień mających zdjąć zaklęcie rzucone przez hitlerowców”. Były to działania nadspodziewanie skuteczne. A skuteczność swoją zawdzięczały głębokiemu zrozumieniu tego, co sprawia, że ludzie stają się podatni na propagandę.
„Propagandysta, nie inaczej niż artysta i psychoanalityk, goni za tym, co nas nakręca: za tym, jak wyobrażamy sobie siebie i innych wokół nas – i za tym, jak samemu w te procesy wniknąć. Ostatecznie propaganda i jej wpływ prowadzą też do pytania, na ile naprawdę możemy być wolni. Kiedy jesteś sobą, a kiedy istotą zmanipulowaną przez innych?”.
Szok przebudzenia
Delmer – walcząc z totalitarnym językiem nazizmu – rozumiał, że wprawdzie propaganda wywołuje dezorientację i posługuje się podstępną perswazją, ale jej główne cele są tożsamościowe. Propaganda wytwarza u człowieka poczucie przynależności, wbudowuje się w jego samoidentyfikację i heurystyczne sposoby myślenia, pomaga w kształtowaniu się systemu wartości i mitów, w które się wierzy. Wreszcie – jest towarzyszem w samotności i pomocnikiem w bezradności. Z propagandą człowiek czuje się częścią grupy, podnosi się z inercji. Nawet jeśli to wszystko bujda na resorach, wielkie kłamstwo. Dla tego wielkiego kłamstwa gotowi jesteśmy porzucić zdolność odrzucania dobra i zła – jak, dajmy na to, Niemcy ślepo wierzący Hitlerowi albo Rosjanie popierający zbrodnie wojenne putinowskiej armii na Ukrainie.
Ta diagnoza była prawdziwa w czasach III Rzeszy, jest prawdziwa także dziś, w anomicznym, spustoszonym krajobrazie społeczeństw cyfrowych, pozamykanych w internetowych bańkach. Ale być może jeszcze ciekawsze są sposoby, jakie Delmer wymyślił, by burzyć mury tożsamościowej indoktrynacji.
W istocie jego dzieła – w postaci tysięcy audycji czy sfabrykowanych gazet – były formą wyrafinowanego kabaretu. Takiego kabaretu, w którym odbiorca nie ma nigdy pewności, czy akurat się żartuje, czy mówi serio. Poruszającego się na granicy totalnego pastiszu. Ale zasadniczo trzymającego się prawdy (przeważnie).
Takie postawienie sprawy brało się z przekonania Delmera, że moralizatorstwo i dobre chęci nie mają żadnych szans z niezwykle sprawnym aparatem informacyjnym Goebbelsa, nie są też w stanie dotrzeć do zatrzaśniętych łgarstwem dusz niemieckich obywateli. Pomysł Delmera polegał na tym, by zachwiać samą ontologią świata, w którym żyli jego potencjalni odbiorcy w Rzeszy. „Walka z propagandą zaczyna się od szoku przebudzenia. Delmer może nigdy nie głosił wykładów o demokracji, ale duża część jego gier, przebrań, podstępów i zwodzeń została pomyślana tak, żeby wyrwać człowieka na wolność”.
Sprytny Brytyjczyk czynił to, próbując wbijać klin między niemiecki naród a propagandę hitleryzmu: nie atakował wielkoniemieckiego nacjonalizmu, ale subtelnie sugerował, że Hitler i jego ludzie to elitarna zgraja oszustów, która prowadzi go ku zatraceniu. Słusznie przy tym zakładał, że dla ludzi najważniejszy ostatecznie stanie się interes własny i instynkt samozachowawczy – nie zaś górnolotne frazy o wartościach. W swojej dociągniętej do ściany, rozpisanej na setki ról satyrze, nie mówił Niemcom, że są zindoktrynowanym bydłem (takie zabiegi tylko konsolidują przeciwnika). Stosował w to miejsce kontrpropagandę opartą o cztery kluczowe procesy: „tworzenie społeczności medialnych silniejszych od tych budowanych przez propagandystów; odbieranie propagandystom monopolu na wyrażanie najmroczniejszych emocji; uświadamianie ludziom, że role społeczne w Rzeszy to upiorny kabaret, z którego można zrezygnować; prowokowanie ludzi do bardziej niezależnych zachowań”. Rzekłbym, że książka Pomerantseva powinna być lekturą obowiązkową dla wszystkich, którzy realnie myślą o tym, jak iść na tę wojnę (informacyjną) i wygrać. Na wielu frontach współczesnych konfliktów. ©Ⓟ