Największym literackim wynalazkiem Henryka Sienkiewicza nie były ani fabuły jego powieści, ani nawet stworzone przez niego postaci – tak przecież emblematyczne. Największym wynalazkiem Sienkiewicza był język. Naturalnie język „Trylogii”, nie inaczej. Autor „Ogniem i mieczem” w jakiejś mierze wynalazł tę mowę na nowo, a zrobił to tak znakomicie, że na stałe przypisał ją do I Rzeczypospolitej: sarmacka staropolszczyzna – ta, którą znamy – jest jego dziełem. Nie wymyślił jej, co zrozumiałe, od zera, ale dokonał (mito)twórczej adaptacji dyskursu szlacheckiej gawędy i pamiętnikarstwa.
Sięgnięcie po ten język, zakorzeniony w tradycji i semantycznie nieobojętny, jest zawsze znaczącym gestem. Witold Gombrowicz dekonstruował go w „Transatlantyku”, Stanisław Lem zabawiał się nim retrofuturystycznie w „Cyberiadzie” i „Bajkach robotów”, Andrzej Sapkowski subtelnie skorzystał z jego narracyjnej mocy w swoim cyklu high fantasy. Oczywiście pisanie sienkiewiczowską frazą nie zawsze ma dobroczynny wpływ: w obrębie polskiej literatury mieści się również zapomniane cmentarzysko katastrofalnych prób zmierzenia się z Wielką Stylizacją.
Paweł Rzewuski w „Krzywdzie” ma pełną świadomość tego, po jakim terytorium się porusza. Zresztą już w debiutanckiej powieści „Syn bagien” (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2022) wykazał się rzadką umiejętnością pastiszu obejmującego nie tylko język i konwencję, lecz także, by tak rzec, smak opisywanych czasów: tę powieść, osobliwy thriller polityczny rozgrywający się w latach 30. XX w. na Polesiu, czytało się niczym jakąś zagubioną książkę Juliusza Kaden-Bandrowskiego skrzyżowaną z cudem odnalezionym dramatem Witkacego.
Owo „czucie epoki” to jest rzadka umiejętność, ale i dla niej trzeba znaleźć zastosowanie: „Krzywda” odbija sarmacki mit w ciemnym lustrze, nie jest jednak tekstem wyłącznie o charakterze rozliczeniowym, demaskatorskim czy rewizjonistycznym. Nie o to tu chodzi – i byłoby to zwyczajnie zbyt proste. Rzewuski (nazwisko zobowiązuje, ostatecznie to hrabia Henryk Rzewuski – herbu Krzywda! – skodyfikował niegdyś gawędę szlachecką jako osobny gatunek literacki) wchodzi w XVII-wieczny pejzaż społeczny i kulturowy głębiej, bawiąc się nie tyle postmodernistycznym lokowaniem współczesnych motywów w ówczesnej rzeczywistości, ile godząc gotycką estetykę grozy z wzorcami wyobrażeń o świecie właściwymi dla tamtych czasów. Barokowy turpizm spotyka czarny romantyzm. To wyższa szkoła jazdy.
Zdrajca i heretyk
„Krzywda” ma staranną, szkatułkową konstrukcję (co również stanowi ukłon w stronę konwencji literatury dawnej). To opowieść w opowieści w opowieści. Odkrywanie tej struktury jest częścią przyjemności związanej z lekturą książki, więc wiele więcej nie zdradzę. W każdym razie – i w dużym uproszczeniu – lądujemy w pierwszej połowie XVII stulecia w Rzeczypospolitej i z głównym bohaterem Stanisławem Wróblewskim, naturalnie herbu Krzywda, przemierzamy jej ogromne obszary w czasie i przestrzeni. „Był mężem rosłym w barach, o ruchach ostrych, jakby w połowie ich wykonywania ciało uświadamiało sobie, że trzeba zwolnić, i tylko jego świadomość podtrzymywała je w tej nerwowości. Wzrok miał imć Wróblewski bystry, czujny, ale zarazem pełen buzującego gniewu i jakiejś czujności typowej dla drapieżników. Twarz jego o rzymskim kroju szpeciła jedynie blizna, która biegła wzdłuż policzka aż do czoła. Nie była to jednak rana od szabli, ale od samopału, zarośnięta już i zgrubiała. Ale żadna blizna nie szpeci szlachcica, jest bowiem zapisana w jego dumnej historii”. Wróblewski, weteran wielu wojen, podróżuje z kompanem, niejakim Michałem Wróbelkiem, ale nie wędruje bez celu: poszukuje swojego brata Gedeona. Gedeon ów, niczym jungowski Cień, kumuluje w sobie wszystko to, co Stanisław stara się ukryć i o czym chciałby zapomnieć – jest zdrajcą, sprzeniewiercą, heretykiem, mordercą. Im dalej w powieść, tym jaśniejsze się staje, że te dwie figury zdążają ku sobie, i że w wyniku ich spotkania, czy może raczej zderzenia, wyzwoli się wielka energia. Energia dokonanej zemsty? Spełnionej klątwy? A może odsłonięcia chorobliwej niepamięci? „Wróblewski pomacał ręką medalik z krzyżem wiszący pod żupanem na rzemyku. I jakiś dziwny niepokój wszedł w jego duszę. Znowuż poczuł, że powinien o czymś wiedzieć, coś rozumieć, fałsz jakiś wyniuchać. Czuł się niczym Tezeusz w labiryncie szukający swojego minotaura. Sam wśród ciemności, chociaż słońce wysoko górowało nad nieboskłonem”.
Prowadząc tę egzystencjalną historię ku mrocznej konkluzji, Rzewuski nie zapomina o czytelniku. Ostatecznie „Krzywda” to także historyczna literatura popularna, a ściślej – przygodowa. Jesteśmy więc świadkami nawiedzenia pewnego szlacheckiego dworku przez duchy niosące zarazę i zniszczenie, bierzemy udział w przygotowaniach do zawarcia kontraktowego małżeństwa, które to przygotowania skończą się katastrofalnie, nurzamy się w śmierdzącym na dystans piekiełku regionalnego sejmiku – politycznego festiwalu hipokryzji, korupcji i agresji, zapuszczamy się na Dzikie Pola śladem lokalnego odpowiednika Kurtza z „Jądra ciemności” Josepha Conrada (odnajdywanie cytatów i kryptocytatów z rozmaitych dzieł kultury to dodatkowa zabawa podczas lektury „Krzywdy”). W każdym razie: jeśli ktoś ma ochotę czytać tę powieść jako ponuro-zabawną, lekko zaprawioną fantastyką rzecz o wędrownych przypadkach pana Wróblewskiego w rozmaitych niepowtarzalnych dekoracjach, da radę bez problemu to uczynić i wyjdzie z „Krzywdy” zadowolony.
Nadnaturalny gniew
Mnie jednak frapuje ta „krzywda”. Gdyby całą sprawę potraktować metaforycznie, można by uznać, iż Rzewuski bada wypartą podświadomość Rzeczypospolitej – tytułowa „krzywda” byłaby sumą bólu i męczeństwa wszystkich tych, na których wysiłku zbudowano fundamenty bogactwa „szlacheckiej republiki”, a którzy nigdy nie mieli w tym świecie ani głosu, ani praw, ani udziałów w majątku. Ów świat jest skażony przemocą, jaką silniejsi systemowo stosują wobec słabszych. Jedyna realna forma przeciwstawienia się temu pasmu gwałtów i eksploatacji to ślepy, straceńczy bunt, „chłopska wojna”, która nie może się powieść. Słabszym – dzieciom, kobietom, kmieciom – pozostaje więc do dyspozycji jeszcze tylko plan metafizyczny: zemsta zza grobu, sprzysiężenie duchów, rzucenie klątwy. Znakomicie rozumieli ten potencjał nadnaturalnego gniewu romantycy. I świetnie rozumie go Rzewuski w „Krzywdzie”.
Na zakończenie sprzedam tu pewną obserwację zawodowego czytelnika: pisarski fach – na poziomie technicznym, warsztatowym – łatwo można ocenić na podstawie tego, w jaki sposób autorzy budują sceny zbiorowe. Sceny zbiorowe są trudne: występuje w nich wiele osób, które muszą się od siebie jakoś odróżniać, należy pozwolić im wszystkim mówić, jednocześnie unikając chaosu i przeprowadzając odbiorcę suchą stopą na drugą stronę z takim skutkiem, aby nadal wiedział, kto z kim i o czym rozmawiał. Rzewuski pisze świetne, smakowite, esencjonalne sceny zbiorowe, właściwie to w nich jego talent do ponurej satyry widać najlepiej. Ciekaw jestem, swoją drogą, jaka będzie reakcja tzw. mainstreamowej krytyki na „Krzywdę”. Czy będzie to kolejna książka, której – z uwagi na jej zakorzenienie w konwencjach popularnych, hybrydyczność gatunkową i ostentacyjnie niewspółczesną tematykę – uda się mainstreamowej krytyce nie zauważyć? Pożyjemy, zobaczymy. ©Ⓟ