Depresja, zaburzenia osobowości, poczucie wypalenia, czyli problemy najczęściej diagnozowane przez psychiatrię, są bezpośrednio związane z pracą.
Z Małgorzatą Jacyno rozmawia Emilia Świętochowska
Spoglądam na dane o zdrowiu psychicznym. W 2022 r. liczba opakowań leków antydepresyjnych kupionych w Polsce przekroczyła 30 mln, to o jedną trzecią więcej niż pięć lat wcześniej. W USA bierze je już 14 proc. dorosłych. W Wielkiej Brytanii skala recept na anty depresanty i benzodiazepiny stała się na tyle niepokojąca, że NHS oficjalnie rekomendowała lekarzom rodzinnym większą ostrożność. Czy to my jesteśmy „nienormalni” , czy może to rzeczywistość jest „nienormalna”?
ikona lupy />
Małgorzata Jacyno, socjolożka, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. Zajmuje się m.in. socjologią kultury
i francuską myślą społeczną / Materiały prasowe / Fot. Piotr Mizerski/Materiały prasowe

Pojęcie normalności pojawia się dopiero w XIX w., gdy wiedza naukowa zaczyna wykorzystywać statystyki. Wcześniej nie odnoszono go do zdrowia psychicznego. Statystyka mówi jedynie o tym, co przeciętne, zwyczajne, typowe i najczęściej spotykane. Wykorzystano ją do stworzenia medycznie pojętej „normy”, co pozwoliło klasyfikować, kategoryzować, ale także stygmatyzować ludzi. Diagnozę depresji, jak zauważa Thomas Dodman, historycznie poprzedza nostalgia, która zaczyna się szerzyć w XVII w., czyli w czasach głębokiego kryzysu. Potem, podczas wojen napoleońskich, diagnozuje ją student medycyny, który interesował się tym, dlaczego żołnierze umierają, mimo że nie odnieśli żadnych ran na polu walki. Na podstawie przeprowadzonych z nimi wywiadów stwierdził, że ci mężczyźni doświadczają wielkiego cierpienia. A przyczyną ich bólu jest przede wszystkim oddalenie od bliskich. To czas, kiedy Szwajcarzy uchodzą za najbardziej wrażliwy naród na świecie. Szwajcar staje się wtedy synonimem człowieka niesłychanie czułego i wrażliwego.

Dlaczego akurat on?

Bo ze Szwajcarii pochodzi wielu najemników. Pojęcie depresji i diagnoz nazywających większość stanów cierpienia wywodzi się z wydarzeń wojennych. Nostalgia początkowo jest uważana za chorobę śmiertelną. Ludzie mówią wówczas „mam nostalgię” w taki sam sposób, jak mówili „mam gruźlicę”. A jedyną radą, jaką ma środowisko lekarskie, jest wysłanie cierpiącego żołnierza do domu na dwa, trzy miesiące. Później nostalgia przechodzi z języka medycyny do literatury jako forma depresji uciążliwej, ale już znośnej, o wiele łagodniejszej. Może dotyczyć poetów, pisarzy, burżuazji. Z choroby śmiertelnej nagle staje się chorobą osób wydelikaconych, żyjących w komfortowych warunkach. Dzisiaj ludzie przychodzą do lekarza i jakby odruchowo mówią: mam depresję. To pokazuje zmiany poznawcze, jakie zaszły, a także zmiany w obchodzeniu się i zarządzaniu cierpieniem.

Na ile kryzys, z którym mamy dziś do czynienia, jest kryzysem medycznym, a na ile społecznym i politycznym? Czy można w ogóle wyznaczyć jakąś granicę?

Myślę, że tak. Francuskie środowisko psychiatryczne już w latach 90. XX w. zwracało uwagę, że na wiele problemów, z którymi przychodzą pacjenci, nie ma odpowiedzi medycznej, czyli zindywidualizowanej. Dotyczyło to np. ADHD, czyli wzmożonego pobudzenia dzieci. Ponadto podkreślano, że zgłaszane problemy często mają źródła społeczne.

Co to znaczy?

Gdy do lekarza przychodzili rodzice z dzieckiem, to wiedza medyczna kazała mu w rodzinie szukać przyczyn problemów. A przecież dziecko przebywa też poza rodziną. Zresztą rodzice również wnoszą do domu coś ze świata. Nawet Freud nie postrzegał ludzi tak indywidualistycznie. Na początku XXI w. pojawiła się także unijna strategia na rzecz poprawy zdrowia psychicznego. Przewidywano w niej, że co czwarta osoba będzie wkrótce dotknięta depresją. Pytano więc: skąd to wiadomo? Na jakiej podstawie to zakładacie? Z punktu widzenia socjologii psychiatria może być używana do tego, by kryzysy społeczne przemienić w kryzysy indywidualne: weź leki, idź pobiegać itd. Zmienność użytków robionych z wiedzy widać, jeśli przypomnimy sobie lata 90. w krajach postkomunistycznych. Prawdopodobnie mieliśmy wtedy do czynienia z tym, co dziś nazwalibyśmy epidemią śmierci z rozpaczy: gwałtownym wzrostem nadmiarowych zgonów. Zaobserwowano uderzającą zależność: gdy jakiś region się dezindustrializował, niektórzy wyjeżdżali, inni po prostu umierali. Jak przypomnimy sobie polską debatę publiczną w latach 90., to o cierpieniu i depresji w ogóle nie mówiono. Mówiono, że wszystko to „zaburzenia adaptacyjne”, „nieprzystosowanie”, „homo sovieticus”...

I jeszcze „brak przedsiębiorczości”, „lenistwo”.

Uciekano się podczas tamtego kryzysu do oskarżeń moralnych: dlaczego sobie nie radzicie? Pamiętam też potępiający sposób, w jaki pisano, że kobiety zażywają dużo tabletek z krzyżykiem. Za bezrobocie i biedę miały odpowiadać jednostki. Natomiast obecnie prowadzone badania pokazują, że głównym źródłem problemów stała się praca. W efekcie pojawiają się takie zjawiska jak „wielka rezygnacja”. Dystansowanie się od pracy przybiera różne formy w zależności od tego, na co kto może sobie pozwolić: to nie tylko zwalnianie się, lecz także skakanie od pracy do pracy. Niektóre osoby mogą pójść na zwolnienie lekarskie. Rozbawiło mnie, gdy stawiano nam za wzór premierkę Nowej Zelandii. Oświadczyła, że jest wyczerpana swoją funkcją, więc odchodzi. No i może sobie na to pozwolić, ma wszystko zabezpieczone: dzieci, życie. Może się udać na wyspę, gdzie – jeśli zechce – będzie się do końca życia leczyć z melancholii. Tylko kto ma takie możliwości? Depresja, zaburzenia osobowości, poczucie wypalenia – to wszystko, co jest dzisiaj na liście problemów najczęściej diagnozowanych przez psychiatrię – są bezpośrednio związane z pracą. Badania przeprowadzone przez Coralie Perez pokazują, że mamy do czynienia z kryzysem pracy. Ludzie skarżą się na brak poczucia sensu wykonywanych zadań, brak poczucia autonomii w pracy, podleganie ilościowym ocenom zamiast jakościowym. A wreszcie: niemożność realizowania swojego systemu wartości.

Co to znaczy?

Każdy ma pewne wyobrażenia na temat tego, czym jest porządne życie, kim jest, jak może realizować swój system wartości. Jak się pyta ludzi, co im sprawia radość w pracy, to najczęściej odpowiadają: kiedy dostaję pozwolenie na złamanie zasad, dzięki czemu mogę realizować prawdziwe cele związane z pracą i swoim systemem wartości. I w zasadzie odpowiedź ta nie zależy ani od wykształcenia, ani od zawodu. Francuski socjolog Bernard Lahire badał sny i okazało się, że coraz mniej jest w nich seksu, a coraz więcej pracy – obrazów związanych z doświadczanym strachem, dominacją, niepewnością. Cierpienie nie zawsze da się od razu ukoić czy zmniejszyć. Dlatego tak ważne jest otwieranie przestrzeni, w której można zobaczyć coś, co pozwala uwierzyć człowiekowi, że jest jakaś inna rzeczywistość, jakaś inna przyszłość, inny świat.

A gdzie dzisiaj szukać źródeł tej nadziei?

Warto zobaczyć, jak niegdyś ludzie radzili sobie w podobnych sytuacjach, mamy przykładów bez liku. Żeby się zajmować teraźniejszością, niekoniecznie trzeba się na niej koncentrować, zwłaszcza że jest dosyć toksyczna. O tym, jak ludzie odzyskiwali nadzieję, zwłaszcza nadzieję na inną przyszłość, możemy się dowiedzieć z literatury, muzyki, historii malarstwa. Przyjrzyjmy się choćby temu, co przedstawiano na obrazach w XVIII w. Przed rewolucją francuską pojawiają się obrazy portów w porze wieczornej. Ludzi, którzy tam pracują, odwiedzają rodziny i znajomych, rozpalają ogniska, tworzą się wspólnoty. Niektórzy zaś w tym czasie zasłynęli z obrazów przedstawiających wybuchające wulkany i dziką przyrodę. Ich twórcy często nie mieli niczego wspólnego z wydarzeniami rewolucji, niektórzy wręcz uciekali na prowincję, by się ratować albo z powodu zobowiązań rodzinnych. Z niewiadomych powodów oczekujemy, że wyobrażenia lepszej przyszłości powinny wypływać od polityków, naukowców czy modnych twórców.

Od elit.

Tak. A może trzeba szukać odpowiedzi gdzie indziej? Niedawno czytaliśmy na zajęciach ze studentami znany tekst socjolożki Arlie Russell Hochschild okomercjalizacji ludzkich uczuć. Był to fragment o tym, jak zaczęto robić specjalne szkolenia dla personelu pokładów samolotów. Gdy loty potaniały, a warunki podróży uległy pogorszeniu, pasażerowie robili się często trudni, uciążliwi. A jak reagować, gdy ktoś rozrabia, jest pijany i co chwila o coś woła? Nie można mu przecież powiedzieć:proszę się odczepić. Częścią kompetencji zawodowych stewardes stało się więc serdeczne i życzliwe obchodzenie się z niesfornymi osobami. Oczekiwano, że będą zawsze uśmiechnięte, wypoczęte, miłe. Dlatego na szkoleniach radzono, by wyobrażały sobie trudnych pasażerów jako poranione, bite i krzywdzone dzieci. To miało stewardesom pomóc w profesjonalnym usługiwaniu. Jedna ze studentek zauważyła, jak bardzo jest to niewłaściwe i że zamiast takich „dobrych rad” ludzie powinni mieć dobre warunki pracy, że ona nie powinna ich niszczyć. Psychoanalitycy i psychiatrzy często mówią, że mamy dziś do czynienia ze skrajnymi stanami: jesteśmy z jednej strony hiperwrażliwi, z drugiej – znieczuleni.

Znieczuleni?

Depresja to także pewna forma znieczulenia się… Ale choć ciągle słyszymy, że obrazy, przekazy medialne nas zobojętniają, niewykluczone, że jesteśmy o wiele bardziej wrażliwi, niż nam się wydaje. Skoro u tylu osób diagnozuje się depresję, zaburzenia adaptacyjne i lękowe, bezsenność, wypalenie… A przed pandemią mieliśmy przecież olbrzymią falę uzależnień, anoreksji, bulimii. Zarówno z polskiej, jak i amerykańskiej debaty publicznej zniknęło coś, do czego społeczeństwo francuskie przywiązuje wielką wagę: zdrowie publiczne, czyli m.in. więzi społeczne, jakość relacji, solidarność, wzajemne zaufanie. W czasie pandemii bardzo dobrze było widać, jak ich potrzebujemy. Co ciekawe, badania pokazują, że w tym okresie utraty więzi i przyjaźni doświadczały szczególnie liberalne kobiety. Te o konserwatywnych poglądach zachowały o wiele więcej relacji.

W Polsce w ogóle nie mówi się o zdrowiu publicznym w takim sensie.

Przypomnijmy sobie, w jaki sposób niektórzy politycy zachęcali do szczepień. To było zupełnie nie do przyjęcia. Jak ktoś się nie chce leczyć kardiologicznie, to przecież nie będziemy go zastraszać. Poza tym to też zwyczajnie niestrategiczne. Ponadto po kilku miesiącach pandemii było już widać, że dzieje się coś złego z dziećmi. A od państwa dostawaliśmy wtedy rysuneczki.

Rysuneczki?

Tak. Przedstawiały dorosłą osobę siedzącą z dzieckiem przy stole, a obok nich widniały napisy: „porozmawiaj”, „komunikuj się”. Oczekiwano, że problemy powstałe zupełnie gdzie indziej będą rozwiązywane przez przestraszonego, sprekaryzowanego, wyczerpanego rodzica, który na dodatek nie ma do tego kompetencji. To nie przypadek, że terapeuci i psychiatrzy kształcą się nawet przez ponad dekadę, na bieżąco się dokształcają, rozmawiają ze specjalistami innych dziedzin... A tu nagle przekazuje się ich zadania rodzicowi i nauczycielowi.

Czy medycyna – a konkretnie psychiatria – skolonizowała nasze umysły?

Do pewnego stopnia tak. Problemy, których źródła mogą być społeczne i kulturowe, określa się w kategoriach medycznych. Amerykańscy terapeuci opowiadali sobie kiedyś taką anegdotę: w pewnej dzielnicy wielu mieszkańców skarżyło się na zaburzenia snu, gorsze samopoczucie i obniżoną odporność. I zauważono, że wciąż przybywa tam zachorowań, które diagnozowano jako depresję. Po jakimś czasie okazało się, że ludzie ci mieszkają w budynku, do którego konstrukcji użyto toksycznych materiałów. Choroba może więc wyglądać tak samo czy podobnie jak depresja, ale jej przyczyny mogą być inne, a w każdym razie mogą znacznie wykraczać poza problemy indywidualne. Myślę, że nie jest przypadkiem, iż coraz chętniej sięga się po farmakoterapię, a nie psychoterapię.

Ta druga jest droższa i wymaga czasu.

Jednak z lekami antydepresyjnymi niekoniecznie będzie taniej i szybciej. Owszem, ludzie czasem potrzebują protezy w postaci tabletki. Jednak problem nie zniknie, bo u jego źródeł leżą wielkie, gwałtowne przemiany. Zwłaszcza cyfryzacja jest przedstawiana jako nieunikniony i anonimowy proces. Przyszłość, którą przeczuwamy, może być lepsza, bo przecież nie zapadł żaden nieodwoływalny wyrok. Ale może też przekształcić się w coś o wiele gorszego. Francuscy psychoanalitycy twierdzą, że na horyzoncie rysuje się nowy model społeczeństwa, w którym relacje będą dla elit, a dla zwykłych ludzi – maszyny. Cyfryzuje się dziś wszystko: zdrowie, administrację, naukę. W czasie pandemii powstały rozmaite dystopijne projekty – np. we Francji testowano na małą skalę aplikację do zdawania egzaminów zdalnych. Wymaga to siedzenia nieruchomo przez trzy godziny. Nie wolno wykonywać „podejrzanych” ruchów, nikogo wpuszczać ani wychodzić do toalety. Trzeba sobie kupić odpowiednią kamerę, która pokaże całe pomieszczenie. Aplikacja odnotowuje nawet każdą ucieczkę wzrokiem. Nie wiem, jak osoba z niepełnosprawnością miałaby to przetrzymać. Na koniec przychodzi wynik – i jeśli ktoś się zachowywał „podejrzanie”, to egzamin może nie zostać zaliczony.

Bezduszne.

Wszystkie problemy próbuje się dzisiaj rozwiązywać komunikacyjnie. Zastanawiamy się, jak się do ludzi zwracać, ale nie jak żyć. A przecież nie da się zredukować moralności, współczucia i solidarności do komunikowania się. Od lat 80. eksperci proponują formuły, które mają za zadanie naprawiać relacje, łagodzić konflikty w pracy, tworzyć życzliwą atmosferę. Stały się one szablonami komunikacyjnymi: „to ciekawe, co mówisz, ale…”, „widzę, że źle to odebrałaś” albo „czy masz czas i przestrzeń, by porozmawiać?”. Niektórzy psychoanalitycy mówią, że ostatecznie podkopuje to nasze zaufanie do innych i tworzy atmosferę „normalnej paranoi”. Jest takie ćwiczenie terapeutyczne wykonywane w grupach: jedna osoba staje tyłem do reszty osób na szerokim parapecie i ma się w ich stronę odchylić.

I uwierzyć, że pozostali ją złapią.

To technika, która pozwala człowiekowi przypomnieć sobie momenty, kiedy się zaufało ludziom i wszystko dobrze się skończyło. Każdy miał takie doświadczenie. Ale jednocześnie mamy coraz mniej wspomnień sytuacji, w których czuliśmy się bezpiecznie wśród ludzi. Mamy kryzys społeczny, który wynika z rywalizacji o dobra potrzebne do przetrwania. To coś, co dotyczy nas wszystkich, lecz każdy z osobna jest wysyłany na leczenie. Trudno pogodzić się z tym, że dziś na wiele zjawisk – np. głosy oddawane na Konfederację czy PiS – reaguje się zawołaniem „leczcie się”. Nie może być tak, że z jednej strony walczymy ze stygmatyzacją zaburzeń psychicznych, a z drugiej – jak ktoś ma „niepoprawne” poglądy, mówi się mu, że jest chory.

Skąd się wzięła ta tendencja do medykalizacji cierpienia?

Oczywiście medycyna to niejedyny sposób radzenia sobie z bólem, jakiego dostarcza nasza kultura. Od tego są też literatura, muzyka, taniec i religia. Dlaczego niewolnicy na plantacjach mieli siłę tańczyć i śpiewać? W ich wspomnieniach zebranych przez badaczy widać, że kluczowe znaczenie miało dla wielu doświadczenie religijne. Oni osobiście rozmawiali z Bogiem. Oni nie wierzyli, oni wiedzieli, że zostaną uwolnieni z piekła. Gdy teraźniejszość jest kryzysowa, skażona, to trudno w niej znaleźć sobie coś, co daje nadzieję. Dobrze jest więc zobaczyć, że w przeszłości wielokrotnie ludzie wychodzili z kryzysów dzięki wyobraźni i solidarności. Zdrowiu publicznemu w Polsce szkodzi to, że posługujemy się, zwłaszcza od lat 90., takim cukierkowatym humanizmem.

Cukierkowatym?

„My, ludzkość”, „pomagajmy sobie, czy biedny, czy bogaty”, „cierpienie wszystkich dotyka, bądźmy w tym razem”. To tylko slogany. „Nie chcę samoobsługowych kas, sztucznej inteligencji, chcę wiedzieć, że mam do czynienia z człowiekiem”. Ale przecież za wszystkim stoi człowiek. Dlaczego nie stworzyliśmy dobrego, bezpiecznego społeczeństwa dla osób z niepełnosprawnością? To byłby naprawdę dobry początek. Budżet kosztowałoby to niewiele. Mamy świetnych badaczy, którzy zajmują się zdrowiem, socjologią i ekonomią usług medycznych. Zarówno lewica, jak i prawica byłyby zadowolone. Dlaczego tego nie zrobiono?

Może dlatego, że nie przyniosłoby to doraźnych korzyści politycznych?

To coś, co nas bardzo zatruwa. Doświadczamy nie tylko fatalizmu, lecz także nihilizmu: „nic nie zrobisz, takie jest życie”. Jednocześnie, jak się okazuje, że ktoś dzięki znajomościom korzysta poza kolejką z lekarza, to zaraz się odzywają głosy, że każdy by tak zrobił. A to nieprawda. Po co szerzyć taki nihilizm? Nie ma niczego oczywistego w tym, że każdy by tak postąpił.

Ale wciąż takie zachowanie jest społecznie akceptowane.

Zgadza się. Co więcej, niepokoi mnie, że ci, którzy się przyznają do naruszania zasad, stają się bez mała bohaterami. Czyli co, spowiedź i rozgrzeszenie?

„Przynajmniej nie jestem hipokrytą” – to też się słyszy.

Tak. Ale w formule spowiedzi jest też: idź i nie grzesz więcej. A tutaj pada sugestia, że skoro już się przyznałeś, to grzesz sobie dalej, ile chcesz. W czasie pandemii we Francji pojawiło się pojęcie „professions essentielles”, czyli kluczowe zawody. I nagle zniknęło. Ekspedientki mówiły: „My nie jesteśmy kluczowymi pracownicami, my mamy się poświęcić”. Teraz, gdy były protesty, furorę zrobił śmieciarz, którego zaproszono do dyskusji w prywatnej telewizji na temat reformy emerytur. Stał się bohaterem, jego wypowiedzi krążyły w całym internecie. Śmieciarz to zawód niebezpieczny, ludzie wyrzucają przecież różne toksyczne rzeczy. Trzeba mieć kwalifikacje i siłę. Widać to, bo gdy strajkują, nie ma ich kto zastąpić. Długość życia osób wykonujących tę pracę jest niższa niż przeciętna. Niesamowite, jak żywa była reakcja społeczna na tego młodego czarnego mężczyznę w niebieskiej bluzie. Szacunek, wsparcie, ale bez niepotrzebnej ostentacji. Widać więc, że dosłownie w jednej chwili może się odwrócić hierarchia w odniesieniu do tego, co jest ważne dla naszego przetrwania.

U nas nie ma mowy, by telewizja zaprosiła do debaty robotnika. Nie jest „ekspertem”.

Badacz klasy robotniczej Michel Pialoux mówi, że w latach 80. we Francji także coś się zmieniło. Wcześniej robotnicy regularnie występowali w programach telewizyjnych i radiowych. Jednak gdy pojawił się neoliberalizm, robotnicy stali się „uniewidzialnieni”. Wkrótce też pojawiła się wśród nich epidemia „zaburzeń adaptacyjnych”. Od lat 90. istniała tylko „klasa kreatywna”. Ale i tak we Francji nawet telewizje prywatne nadal zapraszają do dyskusji o budżecie ekonomistę, filozofa i przedstawicieli związków zawodowych. Bo budżet to miejsce, gdzie wszystko się zaczyna.

W codziennych rozmowach i wpisach w mediach społecznościowych coraz częściej spotykam się z terminami kojarzonymi z terapią: trauma, triggery, style przywiązania, gaslighting, wzmocnienie… Jak to się stało, że język terapeutyczny tak bardzo przeniknął sposób, w jaki organizujemy i opisujemy nasze doświadczenie?

W dużej mierze to kwestia siły oddziaływania amerykańskich instytucji medycznych, które w latach 70. zostały bardzo dobrze dofinansowane, dostały duże możliwości publikacyjne i badawcze. W Stanach Zjednoczonych przeznacza się ogromne pieniądze na medycynę. To ciekawe, że język, którego w przeszłości używano w odniesieniu do ciała, przeniósł się na psyche. „Trauma” dawniej oznaczała uraz fizyczny o nieodwracalnych skutkach. Literaturę i religię wyparła medycyna, która zmonopolizowała narrację o cierpieniu. We Francji jest zdecydowanie więcej odwołań do literatury, historii, muzyki. Jest to społeczeństwo, które wytworzyło własną, niezależną kulturę stanowiącą wspólną wyobraźnię potrzebną do reagowania w sytuacjach kryzysowych.

Ostatnio widzę jeszcze jeden trend: zachęty, by otwarcie mówić o swojej depresji, „ujawniać się”.

Od XVIII w. używa się w terapii religijnych schematów. W ówczesnych azylach religię traktowano bardzo technicznie. Odwodzono od gorączkowej religijności. Zalecano jedynie uczestniczenie w rytuałach religijnych, w których widziano formę życia zbiorowego. Wywiad lekarski przyjął formę wyznania, spowiedzi. Od tego zaczyna się rozwój psychiatrii, jaką znamy. Taka zbanalizowana, zsekularyzowana spowiedź może być jednak zdradliwa. Podobnie jak w przypadku „wielkiej rezygnacji” tylko niektórzy mogą sobie pozwolić na publiczne wyznania depresji. Ludzie nie mówią o niej z różnych powodów: boją się, że nie dostaną awansu, stracą pracę lub nie chcą martwić bliskich. Oczywiście trudniej się żyje, gdy nie można opowiadać o swoim cierpieniu. Ale nie jest też tak, że ogłoszenie tego światu uzdrawia. O wiele bardziej istotne jest to, aby się dostać do lekarza psychiatry i mieć pieniądze na leki czy psycho terapię. ©Ⓟ

To nie przypadek, że terapeuci i psychiatrzy kształcą się nawet przez ponad dekadę, na bieżąco się dokształcają, rozmawiają ze specjalistami innych dziedzin... A tu nagle przekazuje się ich zadania rodzicowi i nauczycielowi