Dla wielu czytelników na całym świecie, także tych polskich, jego twórczość jest dowodem na to, że niestroniąca od skomplikowanych zabiegów formalnych literatura może być zarazem potoczysta i wciągająca jak najlepszy film akcji. Jego książki się czytało, a nie tylko doceniało – jak to się dzieje w przypadku wielu noblistów.
Vargas Llosa na najwyższe wyróżnienie musiał czekać wyjątkowo długo – dostał je dopiero w 2010 r., kiedy podobno już dawno przestał na nie liczyć. Tomasz Pindel w biografii pisarza stawia tezę, że opory szwedzkich akademików przed uhonorowaniem jednego z najwybitniejszych powieściopisarzy drugiej połowy XX wieku wynikały z zaangażowania Llosy w politykę.
Intelektualista w polityce
W 1990 r. pisarz omal nie został prezydentem Peru. W pierwszej turze o włos wyprzedził Alberto Fujimoriego, z którym następnie przegrał w drugiej. Zwycięstwo rywala Vargasa Llosy otworzyło dekadę autorytarnych rządów, które z jednej strony dosyć sprawnie rozprawiły się z terroryzującym południe kraju „Świetlistym Szlakiem”, z drugiej zaś doprowadziły do gigantycznego rozrostu korupcji i upadku parlamentaryzmu. W 2009 r. Fujimoriego skazano prawomocnie na 25 lat więzienia za łamanie praw człowieka i morderstwa polityczne (po zaledwie ośmiu latach za kratami niesławny przywódca skorzystał z prezydenckiego ułaskawienia, zmarł w 2024 r.).
Choć Vargas Llosa długo łączył pisanie powieści z publikowaniem w prasie – felietonów, reportaży i mniej lub bardziej zjadliwych komentarzy do sytuacji społeczno-politycznej w Peru (pisarz słynął z tego, że nie gryzł się w język – zwłaszcza gdy chodziło o krytykę nacjonalizmu), to przez lata konsekwentnie unikał bezpośredniego zaangażowania w politykę. Zmianę przyniósł 1987 r. i zapowiedź… nacjonalizacji banków. Z takim pomysłem wystąpił ówczesny prezydent Alan García Pérez. Miała to być recepta na targające krajem problemy społeczne i gospodarcze. Pérez przekonywał, że oddanie banków w ręce państwa zagwarantuje obywatelom stabilność i bezpieczeństwo. Vargas Llosa działania prezydenta określił jako zwrot „ku totalitarnemu Peru”, a swój sprzeciw wyraził w serii artykułów. Zainicjowany przez pisarza protest przeciwko nacjonalizacji banków przerodził się w szeroki ruch społeczny niezadowolonych z polityki Péreza. Rosnącej popularności Vargasa Llosy nie zaszkodziły nawet ataki ze strony prorządowych dzienników albo broszury rozprowadzane przez Peruwiańską Partię Pracy. Tomasz Pindel w biografii noblisty przytacza fragment partyjnego materiału, z którego dowiadujemy się, że „wszystkie akcje Vargasa Llosy i spółki zostały zorganizowane i sfinansowane z zewnątrz, przez międzynarodowe lobby narkotykowe, w celu wyplenienia tradycji judeochrześcijańskiej leżącej u podstaw republiki naszego (amerykańskiego – red.) kontynentu”.
Na fali tych wydarzeń autor „Rozmowy w «Katedrze»” podjął decyzję o starcie w wyborach prezydenckich. Napisać, że skala pomówień, niskich zagrywek, a czasem wręcz braku powagi charakteryzująca tamtejszą kampanię wyborczą dorównuje temu, co obserwujemy dziś w Polsce, to nie napisać nic. Vargasa Llosę oskarżano niemal o wszystko – do wyboru, do koloru – bogactwo, kosmopolityzm (w przeszłości pisarz mieszkał m.in. w Madrycie, Paryżu i Londynie), niejasne powiązania z amerykańskimi przedsiębiorcami, niepłacenie podatków, ateizm i szerzenie demoralizujących treści. Środowiska powiązane z prezydentem Pérezem nie ustawały w wysiłkach, by zdyskredytować pisarza w oczach opinii publicznej. „Jedna z tych akcji przedstawiała mnie jako człowieka zdeprawowanego, lubującego się w pornografii, czego dowodem miała być moja powieść «Pochwała macochy», którą czytano w całości, po jednym rozdziale dziennie, w Kanale 7 telewizji państwowej, w godzinach największej oglądalności” – pisze Vargas Llosa w swojej autobiografii wydanej w Polsce pod tytułem „Jak ryba w wodzie – wspomnienia” (tłum. Danuta Rycerz). Noblista z typową dla siebie ironią opisuje wysiłki sztabu Péreza, by zohydzić go społeczeństwu: „Prezenterka TV udramatyzowanym głosem ostrzegała gospodynie domowe i matki rodzin, aby nie pozwalały dzieciom słuchać tych bezeceństw. Wtedy pojawiał się spiker i zaczynał czytać kolejny rozdział, modelując melodramatycznie głos w erotycznych fragmentach tekstu”.
„Pochwała macochy” to krótka powieść osnuta wokół dwuznacznej relacji dojrzałej kobiety z nieletnim pasierbem. Nie trzeba szczególnego sprytu, by potraktować jej fragmenty jako doskonałe paliwo do ataku na politycznego konkurenta. Trudno wyrokować, czy przegrana Vargasa Llosy i zwycięstwo nieznanego wcześniej szerzej w Peru Fujimoriego były wynikiem tej medialnej nagonki. Z pewnością jednak literatura i jej literalne odczytywanie nie przysłużyły się Vargasowi Llosie jako kandydatowi na najwyższy urząd w państwie. W polityce ceni się dosłowność i język pozbawiony zbyt wybujałych metafor (może z wyjątkiem tych, które mają zamydlić oczy wyborcom).
Kłamstwo czy prawda literatury?
Vargas Llosa ponad wszystko inne cenił zaś literaturę – to ona była jego największą miłością. Nie świadczy o tym jedynie jego imponujący dorobek twórczy (był autorem ponad 20 powieści i zbiorów opowiadań oraz dziewięciu dramatów), lecz również jego niesłabnąca przez lata pasja czytelnicza. Prywatna biblioteka noblisty liczyła ponad 30 tys. tomów. W zbiorze esejów „Prawda kłamstw” pisarz dzieli się z czytelnikami swoimi ulubionymi powieściami – wśród nich znalazły się „Manhattan transfer” Johna dos Passosa, „Auto da fe” Eliasa Canettiego, „Złoty notatnik” Doriss Lessing i „Herzog” Saula Bellowa.
W przeciwieństwie do polityki literatura chwyta niuanse i operuje w strefie szarości, a nie czerni i bieli. Zdaniem Vargasa Llosy pytanie o to, czy to, co opisano w książce, wydarzyło się naprawdę, nie powinno w ogóle padać. „To, czy powieści mówią prawdę czy nie, jest dla niektórych ludzi równie ważne jak to, czy są dobre czy złe, a wielu czytelników, świadomie albo instynktownie, uzależnia jedno od drugiego” – skarży się pisarz we wstępie do „Prawdy kłamstw”. Według niego weryfikowanie prawdziwości faktów przedstawionych w powieściach albo odczytywanie zaprezentowanych w nich postaw jako zachęt do ich powielania wiedzie na manowce. „Istotnie, powieści kłamią – nie może być inaczej – ale jest to stwierdzenie jednostronne, kłamiąc, wyrażają bowiem pewną osobliwą prawdę, którą można przedstawić jedynie w sposób zawoalowany, przystrojoną w cudze piórka”.
Tylko jak wytłumaczyć byłej żonie, że nosząca jej imię i dzielącą z nią cechy charakteru oraz historię postać sportretowana w powieści „Ciotka Julia i skryba” to zaledwie fantazja i „mgliste odbicie pierwotnego tworzywa”? Vargas Llosa skarży się, że jego wysiłki spełzły na niczym, a urażona ciotka-żona Julia wydała własną książkę, w której pieczołowicie prostowała „wypaczoną za sprawą fikcji prawdę”. Z podobnym niezrozumieniem spotkał się powieściowy debiut Peruwiańczyka. Kadeci szkoły wojskowej, do której uczęszczał młody Mario, w scenach „Miasta i psów” odnaleźli wnętrza swojej placówki i w ramach odwetu za kierowane pod jej adresem kalumnie publicznie spalili powieść swojego starszego kolegi. Na nic się zdały tłumaczenia Vargasa Llosy, że szkoła posłużyła jako narzędzie, by opowiedzieć o uniwersalnym zjawisku.
Przykłady literalnego odczytywania powieści można by mnożyć. Wśród biografów wciąż mocno trzyma się przekonanie o konieczności odnajdowania w książkach tropów wiodących do życiorysu ich autora. Zgodnie z tą metodą tytułowy bohater „Zeszytów don Rigoberta” nie może być po prostu fikcyjną postacią, musi skrywać w sobie lubujące się w erotyce alter ego Vargasa Llosy. Z kolei nieprzebierający w środkach polityk z „Dzielnicy występku” to zapewne ledwo zakamuflowany sposób na niepochlebne sportretowanie prezydenta Fujimoriego.
„Mario Vargas Llosa jest (…) pisarzem, który jak mało kto łączy niezgodę na otaczającą rzeczywistość z afirmacją ludzkiego życia, krytykę systemów (nie tylko politycznych) z apologią wolności, nieufność wobec ideologii z pochwałą czytania, a szczególnie z pochwałą powieściowej fikcji” – pisał o autorze „Zielonego Domu” prof. dr hab. Marek Stanisz w artykule „Prawda powieści według Maria Vargasa Llosy”.
Sam noblista swoją miłość do literatury tłumaczył bardzo prosto. „Fikcja sama przez się jest straszliwym oskarżeniem egzystencji w każdym ustroju, władzy lub ideologii – jaskrawym świadectwem ich braków, ich niezdolności do zaspokojenia naszych potrzeb. Dlatego też jest czynnikiem nieustannie korodującym każdą władzę, która oczekuje od ludzi zadowolenia i uległości. Kłamstwa literatury, jeśli są zalążkiem wolności, dowodzą nam, że nigdy tak nie było. Są też nieustannym spiskowaniem, aby nie było tak w przyszłości” – napisał w 1989 r., na niemal rok przed przegranymi przez siebie wyborami prezydenckimi. ©Ⓟ