Jeszcze pod koniec zeszłej dekady szczyt klimatyczny byłby jednym z głównych aktualnych wydarzeń. Od 2020 r. kolejne spadające na świat katastrofy odsuwały ambitne plany dekarbonizacji na dalszy plan. Państwa potrzebowały pieniędzy na walkę z pandemią i lockdowny, potem na pokrycie rosnących kosztów związanych z inflacją, kryzys energetyczny spowodowany przez inwazję na Ukrainę, a na Zachodzie dodatkowo na wsparcie Kijowa. Wojna nad Dnieprem okazała się szczególnie bolesnym ciosem i dla polityki klimatycznej, i dla klimatu. Według raportu „Koszty klimatyczne rosyjskiej inwazji” Polskiego Instytutu Ekonomicznego z listopada 2022 r. w pierwszym jej roku dodatkowe emisje dwutlenku węgla w scenariuszu umiarkowanym sięgnęły 212 mln ton, czyli stanowiły ponad połowę rocznego wyniku całej Polski.

Polityka klimatyczna w cieniu bezpieczeństwa

Pogłębiające się napięcia międzynarodowe skłoniły państwa do zwiększenia wydatków na zbrojenia. Siłą rzeczy musiały oszczędzać w innych obszarach. Idealnym kandydatem do cięć stała się polityka klimatyczna. Wielomiliardowe wydatki ostatnich lat dotyczyły głównie państw rozwiniętych, którym po prostu brakuje na nie pieniędzy, ale to właśnie one mają największe możliwości redukowania emisji. Obecnie, mniej lub bardziej oficjalnie, kombinują, jak by się od tego nieco wykręcić. Nic więc dziwnego, że na tegorocznym szczycie COP30, który trwa w brazylijskim Belem, nastroje są raczej minorowe, a atmosfera sprzyja desperackiemu nawoływaniu.

„Nie czas już na negocjacje. Czas na wdrażanie, wdrażanie i wdrażanie” – stwierdził sekretarz generalny ONZ Antonio Guterres. Podczas otwarcia szczytu odpowiedzialny za jego organizację André Corrêa do Lago narzekał m.in. na „spadek entuzjazmu globalnej Północy”, który kontrastował z coraz większym poczuciem zagrożenia wśród liderów Południa. Niespójność interesów jest oczywista.

Klimatyczna nierówność

Według zeszłorocznego raportu Oxfam „Carbon Inequality Kills” 10 proc. najbogatszych mieszkańców Ziemi generuje połowę światowej emisji. Kolejne 40 proc. jest odpowiedzialne za 42 proc. CO2, a dolna połowa zaledwie 8 proc. Prywatne odrzutowce największych 23 bogaczy świata emitują przeciętnie ponad 2 tys. ton ekwiwalentu CO2 rocznie, a każdy z tych bogaczy średnio spędza w powietrzu 425 godzin (184 loty na głowę). Reprezentant dolnych 50 proc. najbiedniejszych potrzebowałby 2 tys. lat, by wytworzyć tyle gazów cieplarnianych, ile przeciętny bogacz w rok samymi swoimi odrzutowcami. Równocześnie koszty zmian klimatycznych spadają niemal głównie na globalne Południe. W latach 1990–2050 państwa biedne i należące do globalnej niższej klasy średniej stracą rocznie pięć razy więcej PKB (-2,5 proc. co roku) niż średnia światowa (-0,5 proc.). Jedyne regiony, dla których wpływ zmian klimatu z punktu widzenia czystej ekonomii jest niemal pomijalny, to Ameryka Północna, Europa i Azja Centralna. W najgorszej sytuacji są Azja Południowa (Pakistan, Indie, Bangladesz), Azja Południowo-Wschodnia (grupa ASEAN) oraz Afryka Subsaharyjska, gdzie PKB będzie co roku zmniejszane o 2,5–3 proc.

Dlatego też jednym z kluczowych zagadnień COP30 stało się przedyskutowanie wkładów w ograniczanie emisji, które zostały określone w krajowych planach (nationally determined contributions – NDC). Według danych organizatorów szczytu ograniczenie wzrostu temperatury poniżej 1,5 st. C oznaczałoby konieczność ścięcia poziomu emisji o 60 proc. (licząc od 1990 r.) do końca dekady. Według aktualnych NDC-ów, do 2030 r. spadną zaledwie o 10 proc. Co gorsza, do końca września aktualne plany NDC złożyły zaledwie 64 państwa spośród 196 będących stronami porozumienia paryskiego – umowy, która zobowiązywała sygnatariuszy do aktualizowania zobowiązań (i pogłębiania dekarbonizacji) co pięć lat. Niestety większość państw ma problem nawet z systematycznym uzupełnianiem dokumentów, nie mówiąc już o faktycznym wywiązywaniu się z planów. Co gorsza, przodowniczka na tym poletku, czyli Unia Europejska, powoli sama staje się hamulcowym, chociaż jak na razie głównie na forum wewnętrznym.

Oficjalnie Komisja Europejska utrzymuje, że mimo wojny i wcześniejszych nieszczęść wszystkie ustalone wcześniej progi i cele pozostają w mocy, jednak wśród krajów członkowskich pojawia się coraz bardziej wyczuwalny ferment – szczególnie w Europie Środkowej i Wschodniej, która jest znacznie bardziej zależna od paliw kopalnych niż zachodnia część kontynentu.

Słowacja otwarcie namawia państwa Grupy Wyszehradzkiej do wyjścia z systemu uprawnień EU-ETS, który teoretycznie powinien w najbliższych latach zostać poważnie rozszerzony o budynki mieszkalne i transport. Po zmianie władzy w Czechach akceptacja tego postulatu Roberta Ficy przez Pragę wydaje się prawdopodobna, chociaż poprzedni czeski rząd, będący we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (m.in. z PiS i partią Giorgii Meloni), też zapewne by dołączył. Podobnie jak Budapeszt, który tylko patrzy, jak się wymigać z któregoś z obszarów polityk unijnych.

Polska i klimat

Podejście Warszawy jest skomplikowane. Z jednej strony Donald Tusk daleko skręcił w prawo, a z drugiej – trochę niezręcznie stać się teraz otwartym przeciwnikiem polityki klimatycznej, skoro wcześniej się ją głośno popierało. Polski rząd postanowił więc spróbować iść trzecią drogą, postulując przynajmniej przełożenie rozszerzenia systemu EU-ETS oraz rezygnację z pośredniego celu ścięcia emisji o 90 proc. (licząc od 1990 r.) do 2040 r. O ile samym celem pośrednim nikt się specjalnie nie martwi, bo konsekwencjami jego niedotrzymania będą zapewne pogrożenie palcem i jakaś administracyjna procedura, o tyle system EU-ETS2 jest niezwykle kontrowersyjny w oczach elektoratu. Także koalicji rządzącej, bo w kwestii polityki klimatycznej (podobnie jak migracyjnej) dołączył on już do deklaratywnie znienawidzonej prawicy. Poza tym rozszerzeniu systemu handlu uprawnieniami towarzyszyć będzie dyrektywa budynkowa, która wymusi błyskawiczną termomodernizację budynków mieszkalnych i użyteczności publicznej. 16 proc. najbardziej energochłonnych budynków w Polsce powinno zostać zmodernizowane do końca dekady. Od 2030 r. wszystkie nowe budynki mieszkalne powinny być zeroemisyjne, co oczywiście zapewne podniesie ceny u deweloperów. To wszystko razem złoży się na (rozłożone na nadchodzące dwie dekady) koszty liczone łącznie w setkach miliardów złotych. Rząd nawet nie udaje, że wie, jak to sfinansować. Regularnie przywoływany Fundusz na rzecz Sprawiedliwej Transformacji nie opiewa nawet na 20 mld euro, i to na przestrzeni całej obecnej perspektywy budżetowej, kończącej się za dwa lata. Co gorsza, Polska znajduje się obecnie w procedurze nadmiernego deficytu, a na głowie ma jeszcze wydatki zbrojeniowe. Rząd będzie więc próbować przeczekać pomysły Brukseli, a jeśli się nie uda, to najpewniej zapłacą gospodarstwa domowe.

Na szczycie UE pod koniec października Warszawa uzyskała ogólne zapewnienia o korekcie polityki klimatycznej oraz towarzyszących jej mechanizmów skłaniających do dekarbonizacji. W tym roku Komisja Europejska powinna wypracować mechanizm ustalania cen uprawnień, by ograniczyć ich nagłe wzrosty i działania spekulacyjne. W przyszłym – rewizji zostanie poddane rozszerzenie systemu EU-ETS, które polski rząd chciałby przesunąć najwcześniej na 2030 r., czyli najpewniej na czasy, gdy przy władzy będzie już kto inny.

Emisje w UE wciąż rosną

Zachowanie Warszawy nie jest wyjątkiem. Neutralność klimatyczna spadła na dalsze miejsce w katalogu priorytetów. Według najnowszych danych Eurostatu w I kwartale 2025 r. unijna emisja gazów cieplarnianych wzrosła o 3,4 proc. w porównaniu z analogicznym okresem roku 2024. UE jako całość wygenerowała ekwiwalent 900 mln ton CO2. Zdecydowanie wyższe emisje zanotowano w I kw. 2022 r., gdy zbliżyły się do 1 mld ton. Wyniki różnią się między poszczególnymi państwami członkowskimi. W Bułgarii zanotowano wzrost rok do roku o przeszło 15 proc., w Czechach o ponad 10 proc., a na Cyprze o ok. 8 proc. W Polsce, Grecji, Belgii i na Węgrzech – o ok. 5 proc. Na drugim krańcu znalazły się Szwecja, Dania i Finlandia ze spadkiem o niespełna 5 proc.

Interesujące są również poszczególne źródła emisji. Energetyka zanotowała wzrost o niemal 14 proc. O niecałe 6 proc. więcej CO2 wypuściły w powietrze gospodarstwa domowe (mowa o domowych piecach i innych źródłach ciepła). Niewielkim spadkiem (o 1–2 proc.) poszczycić mogą się przemysł i rolnictwo.

Polityka Chin i USA

Na szczycie w Belem nie pojawią się liderzy USA i Chin. Z Pekinu przyleci wicepremier Ding Xuexiang. Chiny w ostatnich miesiącach nie zwiększały emisji, co odnotowano jako sukces. Gdyby się okazało, że osiągnęły już swoje maksimum, planeta mogłaby nieco odetchnąć, ale jest to wątpliwe. Jak pisze Amy Hawkins w brytyjskim „Guardianie”, średnia krocząca z ostatnich 18 miesięcy wyniosła we wrześniu 12 mld ton ekwiwalentu CO2. W ciągu trzech miesięcy ChRL generuje ok. 2 mld ton – ponad dwa razy więcej niż Unia Europejska. Chiny są za to w awangardzie odnawialnych źródeł energii. Według danych podawanych przez Hawkins w ciągu pierwszych dziewięciu miesięcy tego roku zwiększyły moce zainstalowane w energetyce słonecznej o 240 GW, a wiatrowej – o 61 GW. W roku 2024 zainstalowały 333 GW z energii słonecznej, czyli więcej niż reszta świata razem wzięta. Problem w tym, że Pekin dokonuje czegoś, co można by nazwać „wewnętrznym eksportem emisji”, gdyż po prostu przesuwa je na zachód kraju, który jest mniej rozwinięty, więc może zajmować się „brudnym” rodzajem działalności przemysłowej. Według raportu Center for Research on Energy and Clear Air (CREA) „China’s air pollution shifts west: industrial relocation outpaces clean energy transition” chociaż w I kw. 2025 r. średni poziom pyłów PM2,5 w Chinach spadł o 5 proc. rok do roku, prowincje takie jak Guangxi, Junnan i Xinjiang odnotowały wzrost odpowiednio o 32 proc., 14 proc. i 8 proc. Nastąpiło też przesunięcie mocy produkcyjnych przemysłów energochłonnych (szczególnie metalurgii) do regionów zachodnich. „Rozwój tych mocy jest powiązany z produkcją stali przy dużym udziale węgla i konwencjonalnymi procesami chemicznymi, niwelując korzyści płynące z czystszej struktury energetycznej” – czytamy w raporcie CREA.

Z polityki klimatycznej zupełnie oficjalnie zamierzają się wypisać – a właściwie już wypisały – Stany Zjednoczone. Na początku drugiej kadencji Donald Trump obwieścił, że jego kraj wychodzi z porozumienia paryskiego. Według danych portalu Trading Economics w 2022 r. USA wygenerowały 4,85 mld ton ekwiwalentu CO2, czyli ok. 1,2 mld na kwartał – o jedną trzecią więcej niż tegoroczny wynik UE, ale o ok. 40 proc. mniej od Chin. Problem w tym, że obecnie Waszyngton prowadzi politykę zwiększania wydobycia i zużywania paliw kopalnych, co ma charakter ogólnoświatowy, gdyż wykorzystując swoją pozycję polityczną, USA nakłaniają kolejne państwa do zakupów paliw nad Potomakiem. Według danych U.S. Energy Information Administration (EIA) w zeszłym roku USA wyeksportowały 123 mld m sześc. gazu LNG, co dało im pierwsze miejsce na świecie. Donald Trump zatwierdził zaś budowę gazowych terminali eksportowych, których zdolności przewyższają całą zeszłoroczną sprzedaż tego surowca. EIA przewiduje, że jej zwiększanie potrwa aż do 2050 r.

Konsternacji nie będzie

Brak silnej reprezentacji USA na szczycie COP30 jest bardzo istotnym sygnałem, ale trudno też nie zauważyć, że Donald Trump pasowałby do tego wydarzenia jak pięść do nosa. „Jeśli wybór jest pomiędzy brakiem Stanów Zjednoczonych a Stanami, które będą wszystko psuć i niszczyć, to myślę, że większość krajów wolałaby, żeby USA nie było wcale” – stwierdził anonimowy były wysoki urzędnik Departamentu Stanu dla „Guardiana”. Prezydent USA mógłby przecież wprawić obecnych w konsternację wykładem na wzór tego z wrześniowego szczytu ONZ, gdy mówił o „zielonym oszustwie” i nazywał politykę klimatyczną największym przekrętem w historii świata.

Na szczycie Cop30 głosem globalnego Południa będzie gospodyni wydarzenia, Brazylia. „Zmierzamy we właściwym kierunku, ale w złym tempie” – stwierdził prezydent Luiz Inácio Lula da Silva podczas otwarcia. Przypominając o niedawnym huraganie Melissa, który spustoszył Jamajkę, zauważył, że zmiany klimatyczne nie są już tylko zagrożeniem przyszłości, lecz także tragedią teraźniejszości. „Żyjemy w epoce, w której obskurantyści odrzucają dowody naukowe i atakują instytucje. Czas zadać kolejną klęskę negacjonizmowi” – powiedział Lula. Gdybyż przeciwnikami polityki klimatycznej byli tylko tzw. negacjoniści! Kłopot w tym, że sceptyczni wobec niej stają się także ci, którzy ze zmian klimatu doskonale zdają sobie sprawę. ©Ⓟ