Czujemy dumę, gdy nasi osiągają międzynarodowe sukcesy. Serce rośnie bez względu na to, czy to sport, nauka czy biznes. To coś naturalnego dla wszystkich narodów. Niestety, zdecydowanie zbyt często wybitni Polacy osiągają sukcesy, rozwijając swoje kariery za granicą.

Strzelamy gole na wyjeździe, u siebie nie jesteśmy skuteczni. Przykład Roberta Lewandowskiego, który zamiast w Lechu Poznań, karierę zrobił w Bayernie Monachium i FC Barcelonie, jest tyle oczywisty, co zgrany. Wojciech Zaremba nie rozwijał sztucznej inteligencji w pracowniach komputerowych nad Wisłą, lecz w amerykańskich laboratoriach OpenAI, które współtworzył. Kris Marszałek, twórca trzeciej pod względem obrotów giełdy kryptowalut na świecie, Crypto.com, nie założył jej nad Wisłą, ale w Hongkongu. Z kolei, jeśli chodzi o nauki ścisłe, to – jak zauważono niedawno w „The Economist” – choć na terenie dzisiejszej Polski urodziło się aż 19 laureatów Nagrody Nobla w tych dziedzinach, żaden z nich nie pracował w kraju. Nazwano też Polskę przy okazji „największym przegranym naukowej migracji”.

Co zatem Polska robi nie tak?

Fundusz Wsparcia Wielkich Polaków

Być może chodzi przede wszystkim o pieniądze. Trudno, by Kolejorz zaoferował Lewandowskiemu pensję taką, jak Barça (32 mln euro za sezon 2024/2025). I właściwie wszystkie badania pokazują, że płaca jest najsilniejszym bodźcem do emigracji. Utalentowani jadą tam, gdzie zarobią najwięcej. Płace specjalistów w Polsce są niższe niż na Zachodzie, podobnie jak premia za ryzyko – sportowe, naukowe czy biznesowe. Interes własny wygrywa z patriotyzmem.

Taka konkluzja – że chodzi jedynie o pieniądze – byłaby jednak uproszczeniem. Załóżmy, że rząd zmusiłby najlepszych do pozostania w kraju, racjonując im paszporty albo próbując ich przekupić, oferując hojne stypendia z Funduszu Wsparcia Wielkich Polaków – jaki byłby tego rezultat? Otóż w zdecydowanej większości przypadków wcale ci utalentowani nie staliby się wielcy, a wielu z nich uchodziłoby za przeciętniaków. Oczywiście, w tym, co napisałem o Lewandowskim, Zarembie i Marszałku, tkwi pewna przesada, ale wcale nie jest wyjątkowo duża. W Polsce ich sukcesy byłyby mniejsze.

Odpowiedź na pytanie – co zatem Polska robi nie tak? – jest złożona. Chodzi o to, że ze względu na różnice w warunkach te same nasiona nie wszędzie przyjmują się tak samo dobrze. Istnieją pozafinansowe przyczyny, dla których w Polsce mamy problemy z identyfikowaniem, rozwojem i utrzymaniem talentów, a nazywają się: instytucje. W ekonomii instytucje to coś więcej niż urzędy biurokratów czy ustrukturyzowana organizacja z jasno określonym celem. To każde „urządzenie” albo struktura, która wyłoniła się w ramach stosunków społecznych: prawo, system wartości, rodzina, religia. To także własność prywatna i przedsiębiorstwo, szpitale i szkoły…

Ekonomiczni nobliści Daron Acemoğlu i James Robinson w książce „Dlaczego narody upadają” wyróżniają dwa główne rodzaje instytucji: inkluzywne i ekstraktywne. Te nazwy mówią właściwie wszystko. Instytucje inkluzywne to te, które umożliwiają powszechny udział w gospodarce i polityce, stymulują innowacje i kreatywność poprzez zachęty dla talentów. To te, które zachęcają do samorozwoju i poprzez to do pomnażania dobra wspólnego. Ekstraktywne to te, które prowadzą do koncentracji władzy i zasobów w rękach wąskiej elity. To te, które kradną biednym, by dać bogatym. „Instytucje wpływają na zachowania i motywacje w prawdziwym życiu, decydując o sukcesie lub porażce narodów. Indywidualny talent ma znaczenie na każdym poziomie społeczeństwa, ale nawet on potrzebuje ram instytucjonalnych, aby przekształcić się w pozytywną siłę” – piszą Acemoğlu i Robinson.

Państwa znajdują się w spektrum między systemami inkluzywnymi a ekstraktywnymi. Stanom Zjednoczonym bliżej do pierwszego. Bill Gates, zauważają ekonomiści, „miał ogromny talent i ambicję. Ostatecznie jednak zareagował na bodźce”. System szkolnictwa dał mu umiejętności, system prawno-gospodarczy umożliwił łatwe zakładanie firm i ich finansowanie, a rynek pracy dał mu dostęp do wykształconego personelu. Najważniejsza jednak uwaga noblistów, przydatna też do odpowiedzi na pytanie o Polskę, brzmi: Gates i inni przedsiębiorcy w USA są „od początku przekonani, że ich wymarzone projekty mogą zostać zrealizowane”. Dlaczego?

Bo ufają instytucjom i wynikającym z nich zasadom prawa. Zapewniają one ciągłość i stabilność. Nie wiem, czy w czasach Trumpa tak pozostanie, ale co do zasady to wciąż ogólna prawda o USA.

A jaka jest prawda o Polsce?

Wyekstrahowani z gospodarki

Patrząc z lotu ptaka, jest u nas podobnie. Mamy nowoczesne instytucje. Byliśmy pionierami państwa prawa (Konstytucja 3 Maja), mamy gospodarkę rynkową, szanuje się u nas własność i docenia innowatorów. Wydaje się, że i u nas dla chcącego nic trudnego. Biznesmen Rafał Brzoska, tenisistka Iga Świątek, fizyk Andrzej Dragan – oni wszyscy mieszkają w Polsce i radzą sobie wyjątkowo dobrze. Ale to obrazek powierzchowny i fragmentaryczny – pokrzepia serce, ale nie umysł.

Jesteśmy obciążeni historią. Wszyscy to wiemy i mniej lub bardziej sensowna społeczna psychoanaliza od dawna jest wykorzystywana do wyjaśniania naszych narodowych wad, traum i kompleksów. Jednak w świetle koncepcji Acemoğlu i Robinsona nasza historia jest wyjątkowo mroczna. Od czasu zaborów aż do 1989 r. większość naszych instytucji miała charakter ekstraktywny. Za wyjątkiem międzywojnia byliśmy poddani obcej władzy, która nie dbała o nasz rozwój. Przeciwnie – byliśmy traktowani jak zasób do wykorzystania. Profesor Piotr Koryś w „Pożegnaniu z pańszczyzną” zwraca uwagę, że do pierwszego dużego odpływu elit z Polski doszło w czasach zaborów w okresach popowstaniowych, gdy okupanci chcieli pokazać nam miejsce w szeregu. Ale my nie byliśmy pokorni, nie chcieliśmy się zniemczyć, czy zrusycyzować. Dlatego odbierając nam państwowość i z czasem jakąkolwiek realną autonomię, nie zniszczono pamięci narodowej i głębokiej chęci oporu. W tej opartej na wzajemnej wrogości dynamice instytucje tworzone przez zaborców miały charakter coraz bardziej represyjny. Po okresie dwóch wielkich wojen i – pomimo pozytywnej, a fałszywej mitologii uprawianej na temat PRL – nie zmieniło się wiele. Znaleźliśmy się w systemie wytwarzającym bodźce jeszcze silniej spaczone, który premiował lizusostwo i donosicielstwo. Słowem: przez 200 lat Polacy byli poddani instytucjonalnej ekstrakcji. Ich potencjał był zabijany albo wysysany.

Nie jest możliwe, by tak długi okres dominacji instytucji ekstraktywnych można było wymazać w szybki i prosty sposób, zmieniając prawo i ustrój. Zerwanie w 1989 r. z ekstraktywnymi instytucjami nie mogło być pełne. Niemożność szybkiego mentalnego uwolnienia się od starych schematów wpływa nie tyle na nominalny kształt czy deklarowane cele nowych instytucji, ile na ich realne funkcjonowanie. Nawet jeśli teoretycznie są inkluzywne, w praktyce działają – bądź bywa, że działają – w sposób ekstraktywny. Efektem jest problem, który rozważam w tym tekście: Polacy największe sukcesy osiągają za granicą. Jest tak, bo – najogólniej rzecz biorąc – w Polsce brakuje im pewności.

Stanowione w demokratycznym procesie nominalnie liberalne prawo w praktyce staje się loterią: nie wiesz, jaki przepis politycy wylosują jutro i czy nie zabije on twojego biznesu albo nie obniży jego rentowności do nieakceptowalnego poziomu. Tu sytuacja się nie poprawia: polskie prawo jest wyjątkowo zmienne i skomplikowane. W rankingu Global Business Complexity Index 2021 Polska zajmuje 2. miejsce w Europie (10. na świecie) pod względem uciążliwości regulacji – i to najgorszy wynik Polski w historii tego indeksu. To ewidentny scheda mentalna po epoce instytucji ekstraktywnych.

Podobnie schedą po epoce ekstrakcji jest niski poziom zaufania społecznego: zarówno do instytucji państwa i prawa (nie wierzmy, że działają dla naszego dobra), jak i do naszych sąsiadów (nie wierzmy, że nie czają się na nasze dobro). Pisałem o tym wielokrotnie, więc daruję sobie tym razem przytaczanie badań w tej kwestii. Podobnie, jak wiele razy pisałem o niskiej realnej otwartości Polaków na eksperyment i porażkę – warunek konieczny finalnego sukcesu. Oto jeszcze do niedawna upadłość firmy była u nas stygmatem, a procedury upadłościowe ciągnęły się latami. Na szczęście przepisy poprawiono, ale mentalnie wciąż porażka bywa piętnowana bardziej niż np. w USA, gdzie „fail fast, fail cheap” (upadaj szybko i przy niskim koszcie) jest akceptowanym elementem drogi do sukcesu. W nauce porażek się także u nas nie premiuje. Nieudane projekty są powodem do ostracyzmu (zmarnował pieniądze), a nie do pochwały (próbował).

Słowem, instytucjonalnie Polska nie buduje w mieszkańcach wystarczająco silnego i trwałego przekonania, że dzięki talentowi, staraniom i kompetencjom mogą w pełni zrealizować swój potencjał w ojczyźnie.

Wielki deficyt

Dyskusja o instytucjach może wydać się niektórym nieco abstrakcyjna – jest jednak konieczna. Pozwala zrozumieć, dlaczego zagranica ma to, czego nie ma Polska.

Na przestrzeni dziejów następuje kumulacja nie tylko kapitału finansowego czy materialnego, lecz przede wszystkim ludzkiego. Działa tu prawo św. Mateusza: zyskują ci, co już mają, czy raczej ci, którzy zaczęli pierwsi. To tam, gdzie kumulacja trwa najdłużej, powstawały odpowiednie sieci, czyli rozległe rozgałęzione więzi między ludźmi o największym potencjale. Tam naukowiec z łatwością wchodzi we współpracę z biznesmenem i obaj z łatwością pozyskują wsparcie od inwestorów oraz dostęp do zamożnego rynku zbytu. Trwające od dekad, a nawet wieków nawarstwianie się wiedzy sprawia, że każdy nowy nabytek – czytaj: nowy utalentowany imigrant – dostaje to, czego nie dostałby u siebie. Lewandowski nie dostałby w Polsce tego, co w ligach zachodnich: nie wpojono by mu odpowiedniej etyki zawodowej, podejścia do diety czy treningu. Nasi nobliści z zakresu nauk ścisłych nie mieliby w Polsce nie tylko materialnej bazy do eksperymentów (zaawansowany i łatwo dostępny sprzęt), ale przede wszystkim nie mieliby odpowiedniej jakości kolegów po fachu w pobliżu. Dla ludzi najbardziej utalentowanych te kwestie są ważniejsze nawet od oczekiwanej pensji.

Jak jednak odbywa się to przekazanie know-how, które podnosi wydajność danego talentu? Czy to spontaniczny proces? Tu nie kończy się użyteczność metafory nasiona i gruntu. Ktoś musi tę roślinę podlewać, a grunt użyźniać. Są to osoby dysponujące wysokim kapitałem menedżerskim, czyli zdolnością odpowiedniego zarządzania. Ale taka zdolność nie wykształca się na uniwersytetach. Gdyby tak było, to zważywszy na liczbę i popularność kierunków menedżerskich w Polsce, bylibyśmy być może najlepiej zarządzanym krajem świata. Uniwersytety mogą przekazać pewną wiedzę o tym, jak wygląda – z czysto opisowego punktu widzenia – właściwe zarządzanie, ale wiedza ta wytwarza się w praktyce i poprzez praktykę jest nabywana.

Niestety, badania World Management Survey (WMS), obejmujące kilkadziesiąt krajów, pokazują, że jakość praktyk zarządzania w polskich firmach jest przeciętnie niższa niż w firmach z USA czy Europy Zachodniej. Eksperci Banku Światowego Ximena Del Carpio i Temel Taskin piszą na blogu instytucji, że „Polska i Brazylia uzyskały bardzo niskie wyniki w podkategorii oceniającej praktyki operacyjne. Kategoria ta mierzy stopień wdrożenia nowoczesnych technik zarządzania, motywacje stojące za zmianami oraz obecność procesów i postaw sprzyjających ciągłemu doskonaleniu”. To bardzo smutna konstatacja, bo różnice w jakości zarządzania tłumaczą średnio aż ok. 25 proc. różnic w TFP (łączna produktywność czynników produkcji) między gospodarką USA a innymi krajami. To od tej produktywności zależą nasze PKB i płace. Tu zaległości nie nadrabia się w rok.

Tymczasem dobrze zarządzane firmy rosną szybciej, częściej wprowadzają innowacje, lepiej wykorzystują talenty pracowników i skuteczniej zdobywają rynki. Jeśli w Polsce takich przedsiębiorstw jest mniej, to siłą rzeczy wybitne jednostki mają trudniej, by rozwinąć tu skrzydła, i wolą dołączyć do firm zagranicznych (lub wyjechać), gdzie kultura organizacyjna premiuje efektywność i innowacyjność. W kraju zaś zostają – statystycznie rzecz biorąc – mniej ambitni. Dlatego stosunkowo niewiele polskich firm wyrasta na globalnych czempionów. Brakuje „unicornów” (start-upów wartych więcej niż 1 mld dol.) założonych i rozwiniętych w Polsce. DeepL – doskonałe narzędzie do tłumaczenia – został założony i rozwinięty przez Polaka w Niemczech. ElevenLabs – syntezator mowy i narzędzie do klonowania głosu – ma podobną historię. Założyli i rozwinęli ją Polacy, ale w USA i Anglii.

Innowacje to otwartość, otwartość, otwartość

Czy w gospodarce obowiązuje determinizm? Czy prawo św. Mateusza każe Polakom popaść w defetyzm? Nie. Determinizm w gospodarce nie istnieje. I ostatnie 35 lat historii Polski jest tego dowodem.

Wiele rzeczy robiliśmy dobrze. Przede wszystkim byliśmy otwarci na świat – znikały konsekwentnie granice: dla ludzi, towarów, kapitału, usług. Dzięki temu w Polsce pojawiły się bezpośrednie inwestycje zagraniczne, które okazały się pasem transmisyjnym wiedzy o zarządzaniu. Obcy przedsiębiorcy może i budowali u nas swoje zakłady po to głównie, by reeksportować taniej wytworzone produkty do siebie, lecz jednocześnie zatrudniali w nich specjalistów, którzy przekazywali Polakom wiedzę menedżerską. Dzięki wyjątkowej otwartości udało nam się nadrobić z nadwyżką stracone dekady. Jesteśmy obecnie najzamożniejsi w swoich dziejach. To powód do dumy.

Jednak moglibyśmy być jeszcze zamożniejsi, gdybyśmy byli jeszcze bardziej otwarci – jak otwarte są gospodarki naszych mniejszych sąsiadów: Czech, Estonii czy Litwy. Prowadziłoby to do głębszej integracji. Nasze sieci talentów zespoliłyby się ściśle z sieciami z zagranicy. Przepływ wiedzy menedżerskiej byłby intensywniejszy. Polska, choć duża jak na UE, to tylko 38 mln konsumentów o nadal niższej sile nabywczej niż na Zachodzie. Aby osiągnąć globalny sukces, często trzeba od razu myśleć międzynarodowo. Obecnie oznacza to emigrację. Wówczas taka konieczność byłaby silnie ograniczona.

W niektórych dziedzinach brak otwartości jest nam politycznie narzucony. Weźmy np. integrację kapitałową i usługową w UE. Jest ona niepełna przede wszystkim w wyniku lobbingu rozmaitych branż i środowisk spoza Polski. Wzmocnienie naszej pozycji w Brukseli mogłoby pomóc przełamać ten impas. Inny rodzaj otwartości, na który powinniśmy być gotowi, to otwartość na własną diasporę. Ci, którzy już wyjechali na stałe, wracają rzadko, ale wracają regularnie – odwiedzić rodzinę czy z sentymentu. Powinniśmy budować z nimi relacje tak, by przy okazji nawiązywać z nimi współpracę, wykorzystywać ich kontakty. Wdrażać filozofię „brain drift” jako kontrę dla „brain drain”. Przepływ mózgów jest antidotum na ich drenaż. Nie potrzeba tu wielkich inwestycji i programów: wystarczy zaszczepienie kultury instytucjonalnej, w której uczelnia pozostaje w kontakcie ze studentami, którzy doktorat postanowili zrobić za granicą, a firma zatrudnia ekspata jako zdalnego konsultanta.

Jeśli będziemy tak postępować i będziemy skuteczni, to z czasem różnice pomiędzy warunkami dla rozwoju największych talentów w Polsce i zagranicą będą się zacierać. Dlaczego to aż tak ważne? Być może od tego pytania powinniśmy rozpocząć ten tekst.

Odpowiedź wydaje się oczywista: wytwarzana przez nich wartość dodana będzie w większym stopniu i w pierwszym rzędzie trafiać do Polaków. Jest to jednak pożądane przede wszystkim dlatego, że samo w sobie oznacza ukoronowanie procesu modernizowania gospodarki, instytucji i postęp społeczny. Zerwanie z epoką instytucji ekstraktywnych. Te talenty będą u nas, bo będziemy już wystarczająco rozwinięci, zamożni i pewni swojej przyszłości. Obawiam się jednak, że wymaga to jednak wykonania fundamentalnej pracy, na którą polska klasa polityczna nie jest jeszcze gotowa. ©Ⓟ