Faktycznie, budowa tak ogromnego imperium na tak rozległych terenach, podbitych w tak krótkim czasie, była niezwykłym osiągnięciem. Poza tym Mongołowie byli też niezwykle tolerancyjni dla innych religii. Jednak ich imperium dość szybko zaczęło się rozpadać. Byli bardzo dobrzy w podbojach i w przyswajaniu nowych idei, metod i technologii, ale nie byli zbyt dobrzy w tworzeniu stabilnego systemu prawa.
Niestety, Trump od zawsze postrzega handel jako grę na oszustwo i stratę jednej ze stron – to konsekwentny pogląd, który utrzymuje od dekad.
Owszem. Sądzę jednak, że siła przekazu Trumpa wynika z odwołania do ludzkiej natury. Wszystkim nam trudno przyjąć do wiadomości, że świat i gospodarka nie są grą o sumie zerowej. Tymczasem to najważniejsza lekcja ekonomii: żadna transakcja nie dochodzi do skutku bez zgody wszystkich stron, a więc służy ona wzajemnym korzyściom. Jest to intuicyjnie nieoczywiste, bo żyjemy w epoce szybkiego wzrostu gospodarczego oraz gwałtownych innowacji dopiero od 200 lat; wcześniej ludzkość funkcjonowała w znacznie bardziej brutalnych warunkach. Stąd w naszych umysłach tli się cały czas przekonanie, że jeśli ktoś jest bogatszy, to zapewne coś nam zabrał. Bo przez tysiące lat nierzadko tak właśnie bywało. Trump trafia więc do tej „kamiennej” części naszego mózgu.
W każdej dziedzinie wiedzy i w każdym zawodzie znajdą się ekscentrycy. Tak jest i w tym wypadku, bo przecież niewiele jest kwestii, w których panuje tak szeroka zgoda ekonomistów – od lewicy po prawicę, od umiarkowanych po technokratów – jak w sprawie korzyści z handlu. Handel jest dobrem publicznym i siłą napędową rozwoju gospodarki narodowej. Zwolennicy protekcjonizmu należą więc do wąskiej grupy, choć trzeba przyznać, że udało im się osiągnąć pewien postęp w przekonywaniu opinii publicznej.
Po pierwsze, USA mają tradycję lekkiego protekcjonizmu. To ogromny i zasobny rynek. W pewnym sensie mogą sobie pozwolić na mniejszą specjalizację i mniejszą otwartość dłużej niż Europa. Zapłacą za to cenę, ale nie tak wysoką jak Polska czy Szwecja, które odczułyby skutki podobnej polityki dużo szybciej. Po drugie, ostatnie wstrząsy światowej gospodarki – pandemia, która zatrzymała świat, oraz inwazja Rosji na Ukrainę – rozbudziły lęk przed globalnymi łańcuchami dostaw. Wiele osób pomyślało: „Może powinniśmy sprowadzić produkcję z powrotem do kraju”.
Rozumiem tę reakcję, ale jest przecież powód, dla którego powtarzamy, by nie wkładać wszystkich jaj do jednego koszyka. Gdy sprowadzisz do siebie z powrotem całą kluczową produkcję, a potem dotknie cię klęska żywiołowa, inwazja, cyberatak, to wszystko załamie się naraz. Pandemia i wojna pokazały, że lepiej radziły sobie państwa i gospodarki o złożonych, zdywersyfikowanych łańcuchach dostaw niż te, które miały krótkie łańcuchy i produkowały u siebie. Odporność bierze się z różnorodności, nie z autarkii.
To inteligentna uwaga i warto ją traktować serio. Kluczowe pytanie brzmi: do czego mamy być przygotowani, jeśli nagle wpadniemy w tryb gospodarki wojennej? Czy naprawdę potrzebujemy wielu wielkich fabryk? Doświadczenie Ukrainy pokazuje coś innego: ogromna część dawnych mocy wytwórczych okazała się bezużyteczna wobec potrzeb współczesnego pola walki. Dzisiejsza wojna wymaga elastycznej, wysokowyspecjalizowanej produkcji – od dronów, przez systemy wsparcia powietrznego po obronę przeciwlotniczą – a nie seryjnego powielania tych samych wyrobów. Dlatego potrzebujemy przede wszystkim kompetencji, know-how, kapitału i infrastruktury, które pozwolą szybko wytwarzać to, co konieczne. Oznacza to stale modernizowany, technologicznie zaawansowany przemysł oraz ekosystem innowacji zdolny do szybkiego przestawiania się. A żeby taki ekosystem działał, potrzebne są bogactwo i konkurencja, w tym konkurencja międzynarodowa, bo to one wymuszają efektywność i podtrzymują dynamikę postępu.
Są niepokojące oznaki. Mamy do czynienia z dyktaturami, które sieją spustoszenie i zagrażają sąsiadom. Mamy Rosję i mamy Chiny. Mamy Koreę Północną, Iran. Ale choć mogą one wyrządzić wiele szkód, to czy naprawdę są w stanie zastąpić Zachód? Czy mają zdolność budowania silnych, dynamicznych społeczeństw, które będą nadal wprowadzać innowacje i tworzyć dobrobyt we własnych krajach? Nie sądzę. Oczywiście, te państwa mogą ranić i niszczyć, ale to nie oznacza automatycznie, że otwarte społeczeństwa podupadną.
Tak, to możliwe.
Myślę, że te dwa państwa bardzo się starają, by podkopać fundamenty Zachodu. Ale możemy się temu przeciwstawić, jeśli będziemy dalej się rozwijać i wprowadzać innowacje. Prawdziwym zagrożeniem dla nas, podobnie jak w przypadku Rzymian w III w. i IV w., jesteśmy my sami. Jeśli zaczniemy odpuszczać, jeśli przestaniemy być innowacyjni, jeśli przestaniemy wymyślać nowe modele biznesowe, nowe idee i technologie – a już na pewno, jeśli zrobimy to, co Rzymianie: czyli sami staniemy się bardziej autorytarni – wówczas realnie grozi nam upadek.
Dlatego tak ważna jest walka idei, by zdecydować, czy zmierzamy w stronę tego, co Tukidydes opisał jako mentalność ateńską: wychodź w świat, ucz się i zdobywaj, czy mentalność spartańską: zostań w domu i chroń to, co masz. Jeśli wybierzemy to drugie, możemy ostatecznie stracić wszystko.
Istnieje ryzyko, że współczesna horda mongolska, Rosjanie, będzie przez pół wieku po prostu niszczyć jak najwięcej naszych zasobów i istnień, ale tym razem sytuacja jest jednak nieco inna. Dla nas korzystniejsza.
Zdobycie przez Mongołów Chin oznaczało przejęcie przez nich bajecznego bogactwa: z ubogiego świata nomady nagle trafili do świata skarbów – złota, tkanin, pałaców. Można było się wzbogacić, kradnąc. Dziś tak nie jest. Gdyby Rosja zajęła całą Ukrainę, przejęłaby pustkowie, bo przecież Rosja wcześniej niszczy to, co zabiera. Owszem, Putinowi nie zależy na realnym bogactwie, bo w głębi serca jest imperialistą i woli zniszczyć sąsiedni kraj niż pozwolić Ukraińcom mieć własne państwo. Ale może inni członkowie rosyjskich elit w końcu powiedzą: „Dość – tę wojną rujnujemy również Rosję”. Miejmy nadzieję.
Mówię tylko, że mam nadzieję.
Po pierwsze, nie pozwolić Rosji rozszerzyć swojego terytorium nawet o centymetr. Po drugie, powinniśmy trzymać się razem, żeby zbudować najbardziej dynamiczną, konkurencyjną i innowacyjną gospodarkę w historii.
Poprzez pogłębienie wspólnotowości w Unii Europejskiej i rzeczywiste zapewnienie funkcjonowania rynku wewnętrznego. Mamy starą listę zadań do realizacji: otwarcie rynków usług i rynków kapitałowych, byśmy mogli łączyć zasoby i tworzyć tutaj nowe modele biznesowe, by firmy nie musiały jechać do Kalifornii po kapitał. Wielką zaletą UE jest otwartość – ludzie, kapitał i towary mogą przemieszczać się tam, gdzie rodzą się sukcesy. Musimy dopuścić różnorodne eksperymenty w Unii, bez nieustannego standaryzowania, harmonizowania oraz regulowania. Wtedy wykorzystamy nasze atuty: niemal pół miliarda ludzi i gospodarkę prawie tak dużą jak amerykańska. Powinniśmy być w stanie tworzyć w Europie wielkie technologie i firmy przyszłości.
Tu ujawnia się ich skłonność do powiększania władzy i dalszej centralizacji. Nie sądzę, by była to właściwa odpowiedź.
Istnieje korelacja między takim sposobem myślenia a wyborem kariery w biurokracji i rządzie. Tam naturalnie zakłada się, że rzeczy dzieją się odgórnie. Ale to błędny sposób myślenia. Najlepiej ilustruje to stary dowcip o rozmowie kwalifikacyjnej. Kandydat wchodzi do biura, rekruter czyta CV: „Szybki w matematyce”. „Dobrze – pyta – ile jest 12 razy 16?”. „42.” „Przecież to nieprawdziwa odpowiedzieć”. „Ale szybka” – słyszy. Gdy próbujemy coś przepchnąć odgórnie, gubimy proces odkrywania, który zachodzi, gdy miliony Europejczyków eksperymentują z nowymi pomysłami, technologiami i modelami biznesowymi, uczą się na błędach i skalują to, co działa.
Bo jesteśmy zdecydowani w niewłaściwych obszarach, a gdy pojawiają się realne zagrożenia wymagające pilnych działań, wahamy się i wpadamy w jałowe spory.
Jest tak po części dlatego, że jest nas wielu i wiele państw musi osiągnąć porozumienie, a niektóre nie chcą tego zrobić. Być może winniśmy częściej działać w formule koalicji chętnych – państw, które są gotowe wziąć na siebie odpowiedzialność bez oglądania się na innych. Przez lata żyliśmy w złudzeniu przerwy od historii, stąd niepewność co do tego, co będzie dalej i jak reagować na tego rodzaju zagrożenia. Obecny czas powinien być dla nas sygnałem alarmowym, by przestać się wahać.
Zaskakuje mnie jedność Szwedów w poparciu dla Ukrainy, niezależnie od poglądów politycznych. Postkomunistyczna partia, zwykle życzliwa Moskwie, nagle opowiada się za pomocą Ukrainie. Skrajnie prawicowa partia antyimigrancka, dotąd niechętna współpracy wojskowej i przez lata przeciwna NATO, również popiera pomoc. Innymi słowy: dziś w Szwecji wszystkie ugrupowania deklarują wsparcie dla Kijowa. Dla mnie to sygnał, że nie widzą politycznych zysków w próbach postępowania inaczej. I jeszcze coś – po rozpadzie ZSRR systematycznie zmniejszaliśmy armię. Nikt z moich znajomych nie wstępował do wojska. Wydawało się to zbędne. Dziś moje dzieci chętnie poszłyby na roczny program wojskowy, bo widzą realne zagrożenie dla demokracji. Nie wiem, czy oznacza to gotowość, by zasiąść w kokpicie myśliwca, ale pokazuje, że Szwedzi są w zupełnie innym miejscu niż dwadzieścia lat temu.
Nie uważam, by te cele musiały stać ze sobą w sprzeczności. Chcemy rosnącej i zdrowej gospodarki. W dłuższej perspektywie ludzie cenią wzrost i nie lubią rządów, które go nie dostarczają. Równocześnie bezpieczeństwo i porządek to oczywisty obowiązek państwa: zapewnić ludziom ochronę przed przestępczością i przemocą.
Nie jestem pewien, czy da się nakierować wzrost na ścieżkę lepszą niż ta, którą wypracowałby rynek, bo sam proces tworzenia wzrostu zachodzi w interakcjach milionów ludzi próbujących dziś zrobić coś odrobinę szybciej, lepiej lub taniej niż wczoraj. Na tym polega wzrost gospodarczy: to sprytniejsze użycie zasobów, by uzyskać więcej tego, co sobie cenimy przy mniejszym nakładzie. Oczywiście pewnym rodzajom wzrostu towarzyszą problemy, np. zanieczyszczenie środowiska. Tu rola państwa jest jasna: zinternalizować koszty, sprawić, by przedsiębiorstwa lub konsumenci płacili za szkody. Nie oznacza to jednak, że państwo ma „ustawiać” wyniki, bo miliony uczestników rynku wymyślą lepsze rozwiązania niż garstka decydentów na szczycie.
Zgadzam się, że zmierzamy ku czystszej energii, ale nie wiemy, w jakiej konfiguracji. Czy będą to farmy fotowoltaiczne, czy raczej nowe materiały pozwalające montować ogniwa wszędzie, nawet w odzieży? Czy postawimy na wiatraki, a jeśli tak, to na morskie czy lądowe? A może kluczowy będzie atom. Wtedy pytanie: SMR-y, małe modułowe reaktory, czy jednak duże bloki? A może efektywniejsze sposoby pozyskiwania energii z gazu? Tego nie wiedzą ani politycy, ani naukowcy i przedsiębiorcy. Dlatego uważam, że nie należy rozdawać dotacji pod konkretną technologię. Lepiej obciążyć to, co naprawdę szkodzi tak, by prąd z elektrowni węglowej, która generuje koszty społeczne, po prostu był droższy niż z alternatyw. Resztę zostawmy rynkowi i eksperymentom.
Tak. Jeśli nie mamy wystarczającej liczby amunicji, rząd powinien ją zamawiać i zawierać bardziej rozbudowane umowy, aby fabryki amunicji wiedziały, co będzie się działo w dłuższej perspektywie. Rząd winien dbać też o bezpieczeństwo w łańcuchach dostaw. Jeśli martwimy się o półprzewodniki z Tajwanu, być może powinniśmy kupować je także bliżej domu.
Nie jest to porażka rynku, ale porażka mentalności. Jesteśmy krótkowzroczni. Powinniśmy myśleć o jutrze, ale teraźniejszość jest dla nas o wiele ważniejsza. Dlatego też wierzę w państwo strażnika nocnego: starego strażnika, który ostrzega nas, że na zewnątrz czai się niebezpieczeństwo i nie możemy go ignorować.
Ich dominacja w tym biznesie to rzeczywiście niepokojąca perspektywa. Jest jednak pewien paradoks:
Chiny od lat próbują subsydiować i „wybierać zwycięzców” w AI, a mimo to ich sukces wiązał się z modelem DeepSeek, który nie powstał ani na państwowych uniwersytetach, ani w spółkach skarbu, ani dzięki państwowemu VC. Powstał w funduszu hedgingowym typu quant, dziecku wcześniejszej deregulacji.
To właśnie ta wcześniejsza liberalizacja i względnie wolny rynek umożliwiły powstanie tak udanego algorytmu. Dla nas to lekcja: nie możemy zrezygnować z AI, ale prawdziwa dynamika częściej rodzi się z otwartego, przyjaznego eksperymentom rynku niż z ręcznego sterowania. Dziś największym ciosem dla europejskiego ekosystemu AI wydają się unijne regulacje – np. AI Act. Ludzie z największych nawet firm mówią wprost, że nie rozumieją, co dokładnie nakazuje projekt i jak go wdrożyć. Jest zbyt kazuistyczny, próbuje objąć każdą ewentualność, zamiast zacząć małymi krokami i obserwować, jak technologia dojrzewa.
Mazzucato poważnie przecenia rolę państwa. Internet nie powstał na takiej zasadzie, na jakiej odbyło się lądowanie Amerykanów na Księżycu: „Musimy szybko zbudować rakietę, by wyprzedzić Sowietów. Oto budżet”. Owszem, ważny etap rozwoju miał miejsce w ARPA, amerykańskiej agencji badań obronnych, ale nie był efektem świadomej intencji stworzenia globalnej sieci. Celem było spięcie komputerów agencji, by zyskać wyższą łączną moc obliczeniową, a przynajmniej tak opisuje to Robert Taylor, pionier tych badań. Sam internet zrodził się wtedy, gdy to podejście połączono z tym, co robił prywatny Xerox: budowaniem sieci sieci.
Tu nie odważę się na kategoryczną odpowiedź. Być może ma pan rację, że wielkie zamówienia publiczne potrafią przepchnąć technologię przez wąskie gardła. Znaczna część sukcesu Doliny Krzemowej to nie tylko VC i „szaleni” przedsiębiorcy, ale też kontrakty wojskowe. Tyle, że na polu obrony państwo ma uzasadnioną rolę, a czasem wręcz powinno być wymagającym, dalekowzrocznym klientem.
Owszem.
Nie miałem wielkich złudzeń, że jakikolwiek przedsiębiorca zrezygnuje z subsydiów, jeśli system je rozdaje.
Byłoby wspaniale, gdyby któryś z biznesmenów powiedział politykom: „Dzięki, nie chcę cudzych pieniędzy – chcę, żebyście mi zeszli z drogi”. To piękne marzenie, ale w realnym świecie trudno byłoby taką postawę wytłumaczyć akcjonariuszom.
Idąc przez świat, kształtujemy go swoimi decyzjami – tym, co akceptujemy, a czego nie – lecz w epoce wszechsubwencji to wyjątkowo kosztowna postawa.
System jest skrojony pod przywileje, nie pod wolny rynek i równe zasady. Kto z gry „wyjdzie”, ten traci dostęp do przywilejów i okazji. Stąd nawet wielcy przedsiębiorcy dzwonią do ministrów: „Jestem za wolnym rynkiem, ale w moim przypadku zróbmy drobny wyjątek…”.
Oczywiście. Prezydent Javier Milei ma na swoim koncie jak dotąd sporo sukcesów. Powiedziałbym, że jego ludzie to pragmatycy z zasadami. Wiedzą, dokąd zmierzają i jak tam dojść, ale potrafią mądrze wybierać bitwy, gdy parlament blokuje część zmian.
Milei to reaganowski wolnorynkowiec, Trump przypomina argentyńskiego peronistę i etatystycznego kapitalistę – chce mówić firmom, co robić, gdzie inwestować, wprowadzać taryfy, a nawet przejmować części przedsiębiorstw. Mamy więc dziwną epokę: peronista w Białym Domu, libertarianin w Buenos Aires.
Jeśli Milei zdoła wyprowadzić Argentynę z dekad złej polityki, będzie to sygnał o ogromnej sile: „Skoro zadziałało tam, to może zadziałać wszędzie”. Nawet w Stanach.