Szanse na przeforsowanie wniosku SLD o odwołanie ministra finansów Jacka Rostowskiego są żadne. Opozycja zagłosuje za, koalicja przeciw. Ogłosi wręcz dyscyplinę, więc nawet jeżeli któryś z posłów krytycznie ocenia zadłużanie państwa, i tak będzie bronił ministra, jak rycerz czci swojej damy. W efekcie koalicja – z racji tego, że jest większościowa – ogłosi kolejny sukces, bo swój ocalał.
Według tej logiki musiała obronić wątpliwego ministra obrony, ministra rolnictwa, który ma trudności z wykorzystywaniem środków europejskich, ministra infrastruktury odpowiedzialnego za bałagan na kolei czy szefową resortu zdrowia, która przygotowuje chaotyczną reformę.
Ale czy pozostawienie ich na stanowisku jest w istocie sukcesem czy porażką rządu? Czy ocalenie ministra, który odstraszył od munduru kilku wybitnych generałów, może być dla koalicji powodem do dumy? Partyjna logika jest jednak nieubłagana – swoich trzeba bronić. Opozycja zaś, zgłaszając kolejne wota nieufności, tylko umacnia słabych ministrów, gwarantuje wręcz pozostawienie w rządzie osób, których niekompetencję można wykazywać bez końca.
Że nie ma w tym za grosz racjonalnego myślenia? Nie o rozum tu przecież chodzi. Politycy od dawna wiedzą, że zdecydowana większość wyborców, wrzucając kartkę do urny, wcale się nim nie kieruje.
W efekcie następuje zupełne odwrócenie ról. Premier, zamiast wymieniać złych ministrów na lepszych, broni nieudaczników. Opozycja umacnia tych, którzy już dawno powinni znaleźć inne zajęcie. A wszystko w imię wyższych partyjnych celów.