Gdyby sytuacja epidemiczna się pogarszała, Polacy zaakceptowaliby zawieszenie komunikacji między miastami. Na drugim miejscu jest zamknięcie kościołów.
W porównaniu z sytuacją sprzed dwóch tygodni liczba nowych przypadków COVID-19 wyraźnie spada: wtedy było ich ponad 27 tys., w czwartek potwierdzono 24 tys. W ostatnich dniach zanotowano za to rekordowe liczby zgonów z powodu koronawirusa (ponad 600 dziennie, także związanych ze schorzeniami współistniejącymi).
Z jednej strony oznacza to, że nie sprawdza się najczarniejszy scenariusz, jaki zakładali eksperci z Interdyscyplinarnego Centrum Modelowania Uniwersytetu Warszawskiego (ICM UW). Przewidywał on, że pacjenci z koronawirusem będą dziś zajmować ponad 40 tys. łóżek szpitalnych, z czego ponad 4 tys. na oddziałach intensywnej terapii. I w jednym, i w drugim przypadku chorych jest w placówkach zdrowotnych o połowę mniej.
ikona lupy />
DGP
Z drugiej strony, choć system ochrony zdrowia nie został przeciążony, lekarze, ratownicy i pielęgniarki są na skraju zmęczenia. Liczba nowych przypadków wciąż jest wysoka, a ponieważ wirus jest wszędzie, ponowny szybki wzrost zachorowań trudno wykluczyć. Zanim nadejdzie wiosna lub będzie gotowa szczepionka, na koronawirusa nałoży się grypa (jej szczytu można się spodziewać na przełomie stycznia i lutego). Choć członkowie rządu sugerują, że złagodzenie restrykcji jest możliwe, to na razie trwa jedynie dyskusja.
Sondaż United Surveys dla DGP i RMF FM pokazuje, co Polacy sądzą o możliwej alternatywie: luzować czy zaostrzać. – Gospodarstwo domowe odczuwa przede wszystkim skutki zamknięcia szkoły. To rzecz, która najbardziej ludziom dezorganizuje życie, bo szkoła nie tylko przekazuje wiedzę, ale i opiekuje się dziećmi przez istotną część dnia – podkreśla Marcin Duma z United Surveys. Na drugim miejscu Polacy chcieliby pełnego otwarcia galerii handlowych, a na trzecim – barów i restauracji. Choć akurat w tym punkcie widać wyraźnie różnice preferencji między płciami: kobiety wolą otwarcie galerii, podczas gdy mężczyźni – barów i restauracji. W dalszej kolejności jest otwarcie klubów fitness i zniesienie godzin dla seniorów.
Gdyby sytuacja epidemiczna się pogarszała, Polacy najłatwiej zaakceptowaliby zawieszenie komunikacji między miastami. Na drugim miejscu jest zamknięcie kościołów, a na trzecim lockdown na święta Bożego Narodzenia. – Ludzie się boją. Chcieliby wrócić do normalności, ale mają poczucie zagrożenia. Dominuje strach – przyznaje Marcin Duma. – Społeczeństwo oczekuje restrykcji, które nie mają konsekwencji dla handlu i gospodarki. Woli raczej te z konsekwencjami dla życia społecznego. Wie, że zostawanie w domu jest potrzebne, ale nie chce, by to wpływało na sytuację gospodarczą – komentuje z kolei nasz rozmówca z rządu. – Dane wskazują, że korzystne byłoby, gdyby dzieci zostały przy nauce zdalnej. Obecna stabilizacja to właśnie efekt zamknięcia szkół i restauracji tylko na wynos. To uciążliwe i trudne, ale daje efekty. Badania sugerują, że w większym stopniu wirus roznosi się w restauracjach i miejscach, gdzie nie nosi się maseczek, czyli np. w klubach fitness. Częściowo oczekiwania są więc inne niż wskazania z badań i modeli epidemicznych – dodaje nasz rozmówca z rządu.
Model ICM – choć przesadnie pesymistyczny, jeśli chodzi o hospitalizację – dość wiernie oddaje przyrost zakażeń. Wynika z niego, że zachorowania będą nadal spadały i w połowie grudnia mają wynieść około 10 tys. nowych przypadków dziennie. Jeśli twórcy modelu się nie mylą, to na święta Bożego Narodzenia nie powinno być kolejnych restrykcji, o ile rząd uzna, że duże zgromadzenia ludzi przy świątecznych stołach nie spowodują kolejnej fali zachorowań. – Jeśli obecne ograniczenia dają takie rezultaty, to od początku grudnia powinno nastąpić pewne odmrożenie. Gdyby tak się stało, w okolicach 12 grudnia zmniejszy się tempo spadku nowych przypadków, ale nadal będzie to bezpieczne poluzowanie z punktu widzenia epidemicznego – mówi nam dr Franciszek Rakowski, współautor modelu epidemii ICM UW. Jego zdaniem niewykluczone, że od początku grudnia najmłodsze dzieci mogłyby wrócić do szkoły.
ikona lupy />
DGP
Wiadomo, że obecne obostrzenia będą utrzymane do końca listopada. Co dalej? – Według modelu ICM UW idziemy w stronę strefy czerwonej, być może nawet w przyszłym tygodniu. Nie mówimy więc o takim luzowaniu jak na wiosnę – że im szybciej, tym lepiej – tylko cały czas mamy restrykcje związane ze strefą „bezpiecznika” (średnio 19 tys. zakażeń dziennie – red.), w której jesteśmy obecnie, i przejściem do strefy czerwonej – tłumaczy nasz rozmówca z obozu władzy.
Przed rządem kolejny zakręt w zarządzaniu kryzysem, także z komunikacyjnego punktu widzenia. Na początku pandemii władze – podobnie jak w innych krajach – zastosowały terapię szokową. Lęk przed wirusem spowodował, że wszyscy dość łatwo podporządkowaliśmy się restrykcjom, jak zakaz wychodzenia z domu bez uzasadnionej przyczyny. To był swoisty test na autorytet władzy. Z czasem nauczyliśmy się żyć w świecie obostrzeń, który politycy często wolą nazywać „nową normalnością”. W ostatnim czasie ewoluowała pandemiczna retoryka rządu. – Po dociśnięciu gazu przyszła pora trochę zwolnić, docenić ludzi za ich poświęcenie. Nastąpiła też zmiana tonu premiera na bardziej empatyczny. Pojawiły się słowa „przepraszam” za popełnione błędy, np. w związku z nagłym zamknięciem cmentarzy czy konsultowaniem rozporządzeń dopiero po ich opublikowaniu – przyznaje nasz rozmówca z otoczenia premiera.
Już nie straszy się nas wizją kolejnej kwarantanny. Mateusz Morawiecki już nie apeluje w każdym wystąpieniu do seniorów, by zostali w domach.
Premiera przelicytował minister zdrowia, który w tym tygodniu powiedział, że mamy „stabilizację dziennej liczby zachorowań na COVID-19, co oznacza, że najgorsze jest już za nami”. Stwierdzenie o tyle ryzykowne, że dane jego resortu o tym nie świadczą. Choć z drugiej strony duża liczba zgonów może być odsuniętym w czasie efektem szczytu zachorowań z początku listopada (5–7 listopada mieliśmy po 27 tys. przypadków dziennie). – Rząd jest w trudnym momencie, bo ludzie są już zmęczeni obostrzeniami, chcieliby dostać choć odrobinę dawnej normalności. Problem w tym, kiedy to zrobić i w jaki sposób. Jak zlikwidujemy jedno ograniczenie, pojawią się apele o zdjęcie kolejnych. Z tego względu kluczowe dla rządu będzie sprawne zarządzanie tymi oczekiwaniami – tłumaczy Marcin Duma. Jego zdaniem komunikat ministra Niedzielskiego, że „najgorsze za nami”, może zaszkodzić rządzącym o tyle, że idą święta Bożego Narodzenia. Pozwolą one ludziom poczuć, na ile sytuacja rzeczywiście wraca do normy. Wszyscy pamiętamy, w jaki sposób spędziliśmy Wielkanoc – często w samotności lub łącząc się z najbliższymi przez Skype’a.
Nasze źródła w rządzie twierdzą, że na razie nie ma planów na bożonarodzeniowy lockdown. – Po to zaciągnęliśmy hamulec, by chociaż święta móc spędzić w gronie najbliższej rodziny. Na ten moment trudno sobie wyobrazić zakaz przemieszczania się w Boże Narodzenie – przekonuje nasz rozmówca z kręgów rządowych.