- Czy Chopin sam się broni?
- Odkurzanie pamięci o Chopinie
- Po wojnie konkurs rozegrano w gruzach Warszawy
- Konkurs w czasach biedy i niedostatku
- Blaski, cienie i skandale Konkursu Chopinowskiego
„Współczesny konsument sztuki chce, pragnie i musi być w masie. Czyli, inaczej mówiąc, trzeba sprawę sztuki podać tak, iżby mógł być podrażniony w swych instynktach życia masowego. Gra, hazard, walka, pierwszeństwo, rasy, szkoły narodowości – oto właśnie te masowe instynkty” – tak pierwszą edycję Międzynarodowego Konkursu Chopinowskiego podsumował w 1927 r. na łamach czasopisma „Świat” Juliusz Kaden-Bandrowski. Na krótko przed konkursem warszawska filharmonia świeciła pustkami. Tym, co przyciągnęło tłumy, była nie sama muzyka, ale rywalizacja – na miarę tej sportowej.
Czy Chopin sam się broni?
Początki Konkursu Chopinowskiego (dziś wydarzenia na stałe obecnego w światowym kalendarium najważniejszych imprez poświęconych kulturze) nie były proste. Jego twórca prof. Jerzy Żurawlew w książce „A więc konkurs” wspomina, że idee zorganizowania rywalizacji dla wykonawców utworów najwybitniejszego polskiego, choć na świecie kojarzonego raczej z Francją, kompozytora uznano za… wymysł. „Spotkałem się z absolutnym niezrozumieniem, obojętnością, a nawet niechęcią. Opinia muzyków była jednomyślna: Chopin jest tak wielki, że sam się obroni. W Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego oznajmiono, że nie ma środków, (...) a w ogóle pomysł jest nierealny do wykonania. Nie poddawałem się; wysiadywałem godzinami pod drzwiami dygnitarzy w Ministerstwie, znosiłem wiele upokorzeń” – pisał Żurawlew.
Na pomoc wielbicielowi Chopina ruszył dyrektor Monopolu Zapałczanego, a zarazem członek Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego (z własnej kieszeni wyłożył 15 tys. ówczesnych złotych) oraz prezydent Ignacy Mościcki (jego poprzednik Stanisław Wojciechowski nie wykazał zainteresowania tym tematem). Niewiele znaczący wobec Piłsudskiego i szerzej nieznany chemik być może upatrywał w imprezie szansy na zdobycie popularności. Ta zaś była mu z pewnością potrzebna, bo do władzy doszedł w wyniku zamachu majowego.
Czynniki polityczne nie odegrały jednak kluczowej roli przy organizacji I edycji konkursu. Nie widziano w nim jeszcze wtedy także okazji do wypromowania Polski. „Rząd nasz ówczesny, wzorując się zresztą na innych rządach mieszczańskiej Europy, nie interesował się bliżej sztuką, uważając, że patronat nad nią zostawić wystarczy prywatnym, bogatym mecenasom (…) nawet czcigodna Filharmonia Warszawska miała status formalny zarabiającej na samą siebie spółki akcyjnej (…) przez wszystkie powojenne lata – poza koncertowymi wieczorami piątkowymi i porankami niedzielnymi – sala jej była kinematografem” – pisał we wspomnieniach o konkursie pt. „Wielka gra” Jerzy Waldorff.
Odkurzanie pamięci o Chopinie
Celem konkursu było przywrócenie pamięci o wybitnym kompozytorze, którego – jak pisze Waldorff – zaczęto postrzegać w przewodzącym awangardzie Paryżu jako „reprezentanta sentymentalizmu zalatującego stęchlizną”. Chciano też wyrugować ze świadomości pianistów niezgodną z duchem Chopina wizję wykonywania jego utworów. O tym zaś, co było z nią zbieżne, mieli zdecydować, jakżeby inaczej, Polacy. W jury zabrakło obcokrajowców, co wynikało z przekonania, że „muzycy nasi są najbardziej miarodajni w sprawie poczucia określenia i wytknięcia na przyszłość istotnej tradycji szopenowskiej”, jak tłumaczył Kaden-Bandrowski.
Przebieg przesłuchań zaskoczył jurorów. Lepszy od polskich uczestników okazał się Lew Oborin, obywatel bolszewickiej Rosji, z którą II RP pozostawała w chłodnych (eufemistycznie rzecz ujmując) stosunkach. Rodakom Chopina nie udało się zdobyć głównej nagrody także w 1932 r. (wówczas wygrał Alexander Uninsky – występujący jako bezpaństwowiec Rosjanin, który potem przyjął obywatelstwo amerykańskie), ani w 1937 r. (triumfował obywatel ZSRR Jakow Zak). „Najbardziej newralgicznym punktem wszystkich trzech przedwojennych edycji Konkursu okazały się kwestie «narodowa» i «rasowa» i to tym problemom poświęcono znaczną część omówień prasowych” – pisze prof. Paweł Majewski. Po zakończeniu III edycji konkursu (w 1937 r.) w prasie – zwłaszcza endeckiej – ubolewano, że „darowano dwie pierwsze nagrody żydom z ZSRR” (pisownia oryginalna). Na tych samych łamach przebąkiwano o likwidacji konkursu; „reprezentacja polska składa się w połowie z żydów (…). Czy więc czasem propagandowy sens imprezy nie mija się z celem?”.
Po wojnie konkurs rozegrano w gruzach Warszawy
Początkowo inaugurację konkursu planowano na 15 października 1926 r. (dwa dni przed rocznicą śmierci Chopina). Miała towarzyszyć uroczystemu odsłonięciu pomnika kompozytora w Łazienkach Królewskich. Budowa monumentu zaprojektowanego przez Wacława Szymanowskiego jednak się przedłużyła. Pomnik odsłonięto miesiąc później, a inaugurację konkursu przesunięto na ostatni weekend stycznia 1927 r.
Dziś wspomniany pomnik oraz jego najbliższe otoczenie są remontowane. Prace zaczęły się w połowie września i mają potrwać do 2026 r. Ich zleceniodawcą jest resort kultury. W przebudowie jest także najbliższe otoczenie Filharmonii Narodowej (miejsca wszystkich konkursowych przesłuchań). Uczestników i gości z całego świata zamiast reprezentacyjne ulice europejskiej stolicy powitają rozkopane jezdnie i prowizoryczne chodniki. Problem dostrzegają radni Warszawy. Jak donosił TVN24, Marta Szczepańska z klubu Lewica – Miasto Jest Nasze w interpelacji do władz stolicy pisze, że „teren, który powinien stanowić priorytetową strefę reprezentacyjną, wciąż pełni funkcję zaplecza budowy”. Ratusz zapewnia, że trwające roboty nie zakłócą przebiegu przesłuchań. Tego, dlaczego remontu ulic nie dało się skoordynować z odbywającym się raz na pięć lat konkursem, nie wie nikt.
Cóż znaczą jednak rozkopane ulice wobec ruin? W 1949 r. – po 12-letniej przerwie spowodowanej wojną – równo w sto lat po śmierci Chopina zdecydowano o reaktywacji konkursu nie w Krakowie, gdzie wówczas toczyło się życie muzyczne, lecz w odradzającej się z gruzów Warszawie. Nie w gmachu filharmonii, ale w jej tymczasowej siedzibie – sali Roma (dziś jest teatrem musicalowym). Dlaczego? „IV Konkurs miał bowiem odegrać rolę kulminacyjnej ceremonii w konsekracji Chopina jako patrona socjalistycznej polityki kulturalnej (…). Zamiast walczyć z Chopinem przedwojennym, dokonano zatem przechwycenia, przesuwając akcenty w interpretacji jego twórczości i biografii” – pisze Ada Arendt. Rozmach, z jakim świętowano stulecie śmierci kompozytora, odpowiadał potrzebie legitymizacji władz PRL w oczach zachodniego świata. Zagrano ponad 2 tys. koncertów dla więcej niż miliona odbiorców (drugie tyle słuchało przez radio). Rok Chopinowski uświetniły wydarzenia nie tylko w kraju, lecz również za granicą, m.in. w Moskwie, Wiedniu, Londynie, Paryżu. „Wielki koncert w Carnegie Hall pod egidą Narodów Zjednoczonych, tłumy, loże z flagami 39 narodów” – relacjonował z Nowego Jorku Czesław Miłosz, wówczas polski attaché kulturalny w USA. Nie ominięto krajów mniej oczywistych dla polskiej polityki kulturalnej, np. Brazylii, Meksyku, Izraela czy Kanady.
Konkurs w czasach biedy i niedostatku
Pomimo rozmachu zarówno przebieg konkursu, jak i towarzyszące mu okoliczności dobitnie przypominały o wszechobecnym niedostatku. Zagranicznych pianistów zakwaterowano co prawda w hotelu Polonia, ale z uwagi na brak fortepianów w stolicy wyznaczono im ściśle określone godziny na ćwiczenia w gmachach organizatorów konkursu albo prywatnych domach. „Krępujemy się «bębnić» w obcym domu” – żaliła się cytowana przez „Życie Warszawy” węgierska pianistka.
Pierwsze miejsce zajęły ex aequo Polka Halina Czerny-Stefańska i Rosjanka Bella Dawidowicz, chcąc nie chcąc wpisując się w idee polsko-radzieckiej przyjaźni.
Kolejna edycja konkursu zapisała się w historii tym, że po raz pierwszy rozegrano ją w nowym gmachu filharmonii (z uwagi na opóźnienie w jej budowie konkurs przesunięto o rok na 1955). Sensacją był ponad trzytygodniowy pobyt w Polsce belgijskiej królowej wdowy Elżbiety Bawarskiej. Masowych odbiorców ekscytowało to bardziej niż ostateczne zwycięstwo Polaka Adama Harasiewicza (później jurora konkursu w latach 1995–2021).
Blaski, cienie i skandale Konkursu Chopinowskiego
Kontrowersje i niezadowolenie części publiczności towarzyszą wszelkiego rodzaju konkursom, zwłaszcza tym, o których wyniku nie decyduje szybkość, celność albo wytrzymałość. W Konkursie Chopinowskim linia najostrzejszego sporu od niemal stu lat przebiega konsekwentnie między – trudno o cokolwiek mniej odkrywczego – wiernością tradycji a nowoczesną interpretacją. Co pięć lat pojawiają się głosy melomanów i komentatorów o niesprawiedliwym werdykcie i niedostrzeżonych talentach. Z niezrozumieniem spotkało się choćby zupełne pominięcie przez jury Jewy Gieworgian, 17-letniej Rosjanki, jednej z ulubienic publiczności w 2021 r., albo dla odmiany niespodziewane zwycięstwo innej Rosjanki Julianny Awdiejewej w 2010 r. (zasiadającej w jury tegorocznego konkursu).
Prawdziwy skandal wydarzył się jednak w 1980 r. Na znak sprzeciwu wobec wyeliminowania z konkursu swojego faworyta, chorwackiego pianisty Ivo Pogorelića, jury opuściła Martha Argerich (zwyciężczyni z 1965 r., dziś uznawana za najwybitniejszą żyjącą pianistkę na świecie). Gra Pogorelića wyróżniała się brawurą, a on sam ekscentrycznym ubiorem. „Drażnił pogardliwym uśmieszkiem na wargach, gumą do żucia w zębach i strojem zawodnika ze stadionu sportowego (…). Młodzież szalała na jego koncertach jak na występach Beatlesów” – pisał o nim prof. Janusz Ekiert w książce „Chopin wiecznie poszukiwany”. Zwyciężył znacznie bardziej zachowawczy Wietnamczyk Đang Thái Son (również członek tegorocznego jury oraz muzyczny mentor zwycięzcy z 2021 r. Bruce’a Liu). Nie przeszkodziło to jednak Chorwatowi określonemu przez Argerich mianem geniusza rok później wystąpić w nowojorskiej Carnegie Hall i z powodzeniem koncertować do dziś.
Kiedy triumfowali Polacy?
Po Harasiewiczu Polacy triumfowali jeszcze dwa razy, zawsze w wielkim stylu. W 1975 r. Kristiana Zimermana porównywano do samego Chopina, a po zwycięstwie jako pierwszemu laureatowi w historii odśpiewano mu „Sto lat”. W 2005 r., za sprawą zwycięstwa Polaka, kraj ogarnęła „blechaczomania”. W rodzinnym Nakle na Rafała Blechacza czekały m.in. transparenty z jego nazwiskiem wywieszone na siedzibie urzędu miasta, drzewko życzeń w szkole oraz zrobione z pieczywa nutki w witrynie lokalnej piekarni. Na pierwszego od 30 lat polskiego zwycięzcę konkursu spadł deszcz nagród – bardziej i mniej poważnych, a zapoczątkowaną pod koniec października medialną obławę zakończyły przedświąteczne pytania… o karpia w śmietanie.
Głębokim cieniem na historii konkursu kładą się trzy edycje z lat 1985–1995. Czas politycznego przełomu zbiegł się z największym kryzysem. Już w 1985 r. prasowi krytycy wskazywali na potrzebę głębokich reform w sposobie wyłaniania laureatów konkursu. „Konkurs wydaje mi się jakiś inny – pod pewnymi względami młodzieńczo pryszczaty, fragmentami starczo obwisły, coraz mniej w nim werwy, entuzjazmu i godności, dostojeństwa” – pisał na łamach „Ruchu muzycznego” Grzegorz Michalski. Kolejne edycje nie przyniosły przełomu. Z uwagi na rażąco niski poziom uczestników ani w 1990 r., ani w 1995 r. nie przyznano głównej nagrody. Prestiż konkursu – wydawałoby się nienaruszalny – zaczął być podważany, podobnie zresztą jak nieprzejrzysty system punktowania uczestników. To wszystko doprowadziło do tego, że podczas większości przesłuchań widownia filharmonii świeciła pustkami, a krytycy pytali o to, czy zakorzenione w poprzedniej epoce wydarzenie nadąża za dziejową transformacją.
Chopin - polska marka narodowa
Dziś mało kto zadaje sobie podobne pytania. Zmagania uczestników konkursu w 2021 r. śledziły miliony odbiorców na całym świecie. Na samym tylko YouTubie w październiku 2021 r. „wyświetlono je aż 37,5 mln razy, co po zsumowaniu czasu ich trwania odpowiada niemal 8 mln godzin. To prawie 880 lat nieprzerwanego oglądania i ponad cztery razy więcej niż podczas XVII Konkursu Chopinowskiego” – czytamy na stronie Narodowego Instytutu Fryderyka Chopina (NIFC). Rośnie również liczba kandydatów do udziału w konkursie. Tym razem zgłosiło się 640 pianistów, prawie o stu więcej niż w 2021 r. – To wszystko sprawia, że nazwisko Chopina, dawniej błędnie kojarzone z Francją, w świadomości pianistów i melomanów zostało na trwale spojone z Polską. Do Warszawy przyjeżdżają nie tylko wielcy znawcy muzyki, lecz także melomani. Niektórzy potrafią przylecieć aż z Japonii, na dodatek dwa razy. Najpierw zimą, żeby kupić karnet na przesłuchania, a później w październiku, by w nich uczestniczyć – mówi prof. dr hab. Joanna Ławrynowicz-Just, kierowniczka katedry fortepianu oraz prorektor ds. zagranicznych na UMCF w Warszawie.
– Cel konkursu, który jego pomysłodawcy postawili przed sobą niemal sto lat temu, czyli promocja Polski i Chopina jako polskiego kompozytora, zostały osiągnięte. Chopin nie wymaga dodatkowej reklamy, jego obecność w świadomości wykształconego obywatela świata jest niekwestionowana – ocenia prof. Ławrynowicz-Just.
Obecność konkursu w życiu tych, dla których zabrakło miejsc w zdolnej do pomieszczenia niewiele ponad 1 tys. osób sali Filharmonii Narodowej, zapewnia TVP Kultura. Dla wielu melomanów tradycją stało się śledzenie przesłuchań z domowej kanapy. Stacja transmituje konkurs w całości, a zmagania uczestników na każdym etapie są opatrywane komentarzami ekspertów. To ewenement na skalę światową. Żaden inny konkurs muzyki klasycznej nie zawłaszcza na ponad dwa tygodnie telewizyjnej anteny przez aż 10 godzin dziennie. Na podobne wyróżnienie mogą liczyć niemal wyłącznie wydarzenia sportowe.
– Z pewnością jednak nie możemy spocząć na laurach. Jako pedagogowi bardzo zależy mi na pielęgnowaniu naszej polskiej tradycji wykonawczej. Od śmierci Chopina minęło już niemal 180 lat, zmieniła się także budowa instrumentów, współczesny fortepian ma niewiele wspólnego z tym, na którym grano w XIX w., a jednak to, jak sam kompozytor chciał, by grano jego utwory, jest wciąż żywe. Ideałem przyświecającym Chopinowi było uzyskanie na fortepianie takiego efektu, jakbyśmy słuchali głosu ludzkiego, czyli instrumentu absolutnie najbardziej naturalnego ze wszystkich, dającego najwięcej możliwości ekspresyjnego wyrazu. Dzięki konkursowi hołdowanie tradycji wykonawczej zgodnej z myślą wyrażoną w licznie zachowanych listach i notatkach uczniów Chopina jest wciąż możliwe – przekonuje prof. Ławrynowicz-Just.
Konkurs w erze mediów społecznościowych
Krąg osób zainteresowanych konkursem stale się powiększa. Raz na pięć lat w październiku nawet ci Polacy, którzy raczej nie chodzą do filharmonii, żywo dyskutują o uczestnikach konkursu i poziomie ich wykonań.
– Lubię przysłuchiwać się takim rozmowom np. w metrze. Mam wrażenie, jakbym słuchała komentarzy na temat meczów piłkarskich albo wyczynów tenisowych Igi Świątek. Wydaje się, że w świadomości Polaków Konkurs Chopinowski stał się czymś w rodzaju naszej narodowej olimpiady i wydarzeniem, które nie tylko wypada, ale wręcz trzeba śledzić – ocenia Joanna Ławrynowicz-Just.
Dlaczego tak się dzieje? Zdaniem dr hab. prof. UJ Małgorzaty Boguni-Borowskiej, socjologa, kulturoznawcy i medioznawcy, sukces konkursu wynika w pewnej mierze z tego, że wpisuje się on w ramy kultury współczesnej – opartej na konsumpcji, konkurencji i rywalizacji.
Zapoczątkowane przez prof. Żurawlewa muzyczne igrzyska wciąż trwają. Zmieniają się jednak reguły.
– W dobie wszechobecnych mediów nie liczy się tylko to, jak się gra, lecz także to, jak się umie tę grę sprzedać. Rozwój mediów społecznościowych z jednej strony zdemokratyzował dostęp do wykonań utworów Chopina podczas konkursu, co można oceniać pozytywnie. Ponadto dzisiaj, gdy miliony ludzi mogą słuchać i oglądać wystąpienia, ich oceny mają często wyłącznie subiektywny charakter. W takiej sytuacji opinia jury często ma mniejsze znaczenie niż sympatia publiczności – przekonuje Małgorzata Bogunia-Borowska.
Jaki jest współczesny odbiorca Konkursu Chopinowskiego?
- W dobie mediów społecznościowych nie jest on już nawet homo videns, czyli człowiekiem, który patrzy na świat przez pryzmat mediów (np. telewizji), lecz wręcz homo participants, który komentuje, wchodzi w interakcje, zabiera głos, nawet gdy nie ma merytorycznej wiedzy muzycznej. Wystarczy zajrzeć na fora poświęcone konkursowi albo poczytać komentarze pod transmisjami na YouTubie. Ich poziom dramatycznie się różni. Mało kto potrafi ocenić muzykę pod względem formalnym. Często poklask zyskują ci, którzy są bardziej medialni, potrafią zażartować, mają osobowość sceniczną. Ci bardziej skupieni i mniej odnajdujący się w specyfice mediów społecznościowych bywają pomijani. Nastała demokratyzacja muzyki. Publiczność nie jest zdana wyłącznie na relacje krytyka, poniekąd sama się nim staje – stwierdza prof. Bogunia-Borowska. – Śledzenie przemian konkursu samo w sobie jest pasjonujące. Kto wie, czy za kilkanaście lat do udziału nie zostanie dopuszczona sztuczna inteligencja, a jurorzy zamiast biegłości rąk pianistów będą oceniali sprawność muzyków – informatyków, którzy zaprogramowali AI tak, by ta oddała piękno muzyki Chopina w jego największych niuansach? A może pojawi się konkurs dla AI, która będzie wykonywała utwory Chopina w stylu rozmaitych laureatów konkursu, który nieustająco wzbudza emocje w Polsce i na całym świecie – zastanawia się Małgorzata Bogunia-Borowska.
Jak wykorzystujemy te emocje do promowania Polski na świecie? Pytamy dr. Aleksandra Laskowskiego, rzecznika prasowego konkursu. W przesłanej do nas odpowiedzi czytamy, że choć konkurs jest największym wydarzeniem organizowanym przez NIFC, towarzyszy mu seria innych atrakcji. W muzeum kompozytora na warszawskiej Tamce (do końca października) można oglądać wystawę czasową „Życie romantyczne. Chopin, Scheffer, Delacroix, Sand” poświęconą paryskiemu kręgowi towarzyskiemu kompozytora. „Co roku organizujemy festiwal «Chopin i jego Europa», wysoko oceniany przez krytyków i chętnie odwiedzany przez publiczność. Dodajmy do tego działalność badawczą, edukacyjną, wydawniczą, a także promocję z wykorzystaniem wszelkich współczesnych mediów w kilku językach. Wszystko to sprawia, że Chopin dociera do coraz większej liczby ludzi na świecie. A wraz z nim pozytywny przekaz o Polsce” – pisze dr Laskowski. ©Ⓟ