Tak, z roku na rok trafia do nich coraz więcej i coraz młodszych dzieci. W zależności od zasobności portfela prywatni szoferzy albo sami rodzice zamiast do najbliższej placówki wożą dziecko często na drugi koniec miasta, by tam mogło od pierwszych klas uczyć się francuskiego i gry na fortepianie. Kluczowe jest jednak coś innego – możliwość przebywania wśród swoich – przyszłych decydentów, nowych elit.
To główny sposób reprodukowania się klas społecznych. Czy tego chcemy, czy nie, jesteśmy podzieleni na klasy. O przynależności do nich decydują rozmaite parametry – najczęściej jest to jednak hierarchia kapitałów: ekonomicznych, społecznych i kulturowych. Dziecko, które trafia do szkoły prywatnej, jest trochę jak niegdyś wychowanek dworskich, oświeconych nauczycieli. Na start dostaje sygnał, że świat stoi przed nim otworem, podsuwa mu się ścieżki rozwoju, pracuje się z nim metodą mentoringu. Na podobne perspektywy zazwyczaj nie ma co liczyć dziecko, które trafia do sztampowej szkoły, zwykłej rejonówki, w której ląduje się na zasadzie losowego przydziału. Oczywiście to właśnie taka szkoła – łącząca w sobie dzieci z bogatych i biednych domów albo dzieci oczytanych rodziców i tych, którzy nie cenią intelektu – byłaby ideałem.
Dzieci z różnych środowisk mogłyby wspólnie się wychowywać, wzajemnie rozpoznawać swoje mocne i słabe strony, praktykować dialog społeczny. Niestety to utopia, którą bez skutku próbowano praktykować przez kilka dekad w ramach tzw. rejonówek.
Odpowiedź jest prosta. Niektóre obszary są zamieszkane głównie przez biednych i niewykształconych, inne są za to enklawami bogactwa. Szkoły rejonowe również reprodukowały struktury klasowe. Szkoła pomyślana jako przestrzeń do budowania mostów, zamiast tego kopie przepaść między poszczególnymi grupami społecznymi. Warto jednak pamiętać, że również w ramach jednej – nomen omen – klasy szkolnej tworzą się podgrupy, do których przynależą dzieci z różnych klas społecznych. Dzieci dobierają się nie tylko pod kątem podobnych zainteresowań, ale również tego, czy np. wyjeżdżają na egzotyczne wakacje albo chodzą na lekcje tenisa.
W dużym stopniu o tym, jak przebiegnie dalsze kształcenie, decyduje już etap przedszkolny. To wtedy w dziecku wykształcają się pierwsze zainteresowania, utrwalają się schematy radzenia sobie z różnymi sytuacjami albo pojawiają się wzorce uczenia się. Inaczej będzie rozwijał się sześciolatek, który gra w szachy, uprawia sport i w ramach zabawy tworzy z kolegami minibiznes, np. sklep, a zupełnie inaczej ten, który będzie szwendał się bez celu po placu zabaw. Rodzice to wiedzą, dlatego analizują, co mogą zrobić, żeby ich dziecko trafiło do dobrej szkoły, skupiającej ambitnych i mądrych uczniów. Co ciekawe, przedstawiciele klasy średniej wolą, by ich dziecko trafiło w otoczenie dzieci ze znacznie zamożniejszych domów niż tych o podobnym stopniu statusie materialnym.
Istotna jest chęć uchronienia dziecka przed degradacją społeczną. Nieważne, co o tym myślimy i jak bardzo to stwierdzenie wywołuje nasz wewnętrzny sprzeciw – klasa społeczna wciąż bardzo mocno determinuje nasze perspektywy życiowe. Istnieją oczywiście przykłady wybitnych jednostek, które wybiły się ponad swoich rówieśników i osiągnęły niebywały awans społeczny. To jednak rzadkość. Znacznie częstsze jest dziedziczenie pozycji społecznej.
Wbrew pięknym sloganom mobilność społeczna jest trudno osiągalna. Najłatwiej zapewnić ją dziecku, posyłając je do dobrej szkoły. W późniejszym życiu przeskakiwanie tych szczebelków w drabinie społecznej może być dużo trudniejsze.
Socjologowie mówią, że w ten sposób marnujemy kapitał społeczny. Na skutek mimowolnego odrzucenia utalentowanych dzieci z mniej zamożnych rodzin hamujemy rozwój gospodarczy, a im samym odbieramy szansę na lepsze życie.
Oczywiście, że nie są w stanie. Wrażliwość kształtuje się we wczesnym wieku. Jeśli dla jednego dziecka tragedią było to, że w lodziarni zabrakło jego ulubionego smaku lodów, to nigdy nie zrozumie tego, które jadło lody dwa razy do roku. Doświadczenie obfitości nie widzi dobrze doświadczenia biedy.
Politycy nie rozumieją swoich wyborców, menedżerowie pracowników. A zrozumienie przekłada się na lojalność – znacznie lepiej pracuje ten, kto czuje się szanowany i doceniany. Dobrze byłoby w możliwie wczesnym wieku dawać dziecku zróżnicowane doświadczenia i w ten sposób przeciwstawiać się segregacji klasowej. Posłużyć do tego może np. trening umiejętności społecznych. Na takich zajęciach w atmosferze równości i bezpieczeństwa psychologicznego spotykają się ze sobą dzieci z różnych warstw społecznych. Pracują nad tym, jak być autentycznym, ale też asertywnym, jak odnosić się do innych stanowczo, ale zarazem łagodnie i bez lęku. Jeśli dziecko przejdzie tego typu trening, w którym klasowość nie odgrywa znaczącej roli, to jest pewna szansa, że będzie umiało dostosować się do rzeczywistości społecznej i mieć adekwatny obraz świata.
Problem piętnastolatki, która nie wie, że jest bogata, albo dwudziestokilkulatka, który nie rozumie, dlaczego jego znajomi ze studiów nie latają na Seszele i nie podjeżdżają pod uniwersytet autem, wynika właśnie z braku uwewnętrznionego adekwatnego obrazu świata.
Tworzenie wokół dziecka kokonu utrwalającego nierówności przynosi mu jako dorosłemu człowiekowi straty. Większość ważnych i prestiżowych pozycji życiowych w pewien sposób wiąże się z koniecznością przekraczania granic klasowych. To właśnie tacy menedżerowie są uznawani za najlepszych, bo są nie tylko wydajni ekonomicznie, ale również szanowani i lubiani. Choć także tu zdarzają się niechlubne wyjątki. Trump i Musk doskonale pokazują, że nawet pogardzając swoimi pracownikami, można wspiąć się na szczyt. Tego rodzaju osoby zapewne powiedzą, że sukces ekonomiczny nie musi iść w parze z byciem lubianym albo szanowanym. Z kolei argument o zrozumieniu budującym lojalność mogą odeprzeć tym, że największą lojalność zapewnia sowita pensja. Jeśli jednak mielibyśmy patrzeć na świat oczami Trumpa, to cała nasza rozmowa stałaby się zbędna. Dotykamy w niej bowiem autentyczności i pragnienia życia pełniejszym życiem. Nie sądzę, by zamykając się na doświadczenia osób z innych grup społecznych niż nasza, dało się to osiągnąć.
Być może ich rodzice doświadczyli przemocy w systemie szkół publicznych? Dawniej nie dostrzegano wyraźnie tego, co jest przemocą, nie nazywano jej po imieniu. Część rodziców chce oszczędzić tego swoim dzieciom. W prywatnych placówkach mamy lepszą pomoc psychologiczną, lepiej przygotowanych wychowawców, w związku z tym problem przemocy jest tam lepiej rozwiązywany niż w publicznych. A tam, gdzie podstawowe potrzeby są lepiej spełniane, dzieci mogą konkurować na innych polach.
Do szkół prywatnych wysyła się więc dzieci m.in. z troski o ich bezpieczeństwo – bez trudnych doświadczeń mojemu dziecku łatwiej będzie rozwijać później skrzydła w tym umownym Londynie.
Dla niektórych rodziców dziecko staje się też swego rodzaju projektem do rekompensowania własnych deficytów z dzieciństwa. To myślenie dopada nawet bardzo progresywne osoby. Pewna felietonistka napisała, że mimo że jest osobą o poglądach liberalnych i ceniącą różnorodność, to po doświadczeniach przemocy wobec dziecka zabrała je ze strony szkoły publicznej do prywatnej. Rodzicami rządzi strach.
Pokazać przykłady absolwentów szkół publicznych, którzy wspominają to doświadczenie jednoznacznie pozytywnie i cieszą się, że spotkali w swojej młodości w szkole osoby uplasowane w strukturach społecznych gdzieś na pograniczu klas ludowej i średniej. Dzięki temu klasa szkolna stała się przestrzenią do mieszania się klas społecznych. Tu jednak pojawia się pewne niebezpieczeństwo. Okazuje się bowiem, że nie zawsze przenikanie się klas jest doświadczeniem, które klasa średnia chce przekazać swojemu potomstwu. Towarzyszy jej nieustanny lęk przed degradacją do poziomu klas ludowych, a zarazem ciągła aspiracja do bycia jak klasy wyższe. Jeżeli patrzę na to, jak moje dziecko siedzi w ławce w szkole z kolegą z tzw. trudnego środowiska, który na dodatek nie przykłada się do nauki, to widzę swoje najgorsze lęki. Boję się, że moje dziecko spadnie w dół na drabinie społecznej.
W przypadku klas ludowych wybór jest prosty – dziecko trafia do najbliższej szkoły, jeśli usiądzie w ławce ze zdolniejszym od siebie, to tylko zyska, bo pewnie podciągnie się w nauce. Tak samo dzieje się w przypadku klas wyższych – przyszłość dziecka została już dawno starannie opracowana, a wybór jest między umownymi Oxfordem, Cambridge i Harvardem, tylko że na razie w wersji przedszkolnej. Dyskusje o wyborze szkoły prowadzą więc najczęściej rodzice z klasy średniej. Im zaś towarzyszy lęk.
Niekoniecznie. Wystarczy uświadomić rodzicom, że ich zaangażowanie nie powinno kończyć się na wyborze szkoły. Szkołę prowadzi przecież samorząd, który wybieramy. Z kolei za kształt konkretnej placówki odpowiada nie tylko dyrekcja, ale również rada rodziców. Zaangażowanie w proces formowania szkoły to najlepszy sposób na przezwyciężenie lęku. Są liczne przykłady np. tego, że rodzice powołują fundacje na rzecz rozwijania jakiejś szkoły albo po prostu tworzą taką szkołę samodzielnie. Nie jest to wcale szkoła prywatna, a właśnie społeczna. To hasło od lat funkcjonuje w naszym systemie. Oczywiście nie chodzi o to, żeby rodzic był mikromenedżerem, który będzie wytykał błędy nauczycielom. Nie chodzi o mikrozarządzanie, ale o stworzenie społeczności szkolnej – dialogu między rodzicami a kadrą pedagogiczną i dyrekcją. To zaś tworzy klimat szkoły, i nie jest to tylko frazes, ale realna i mierzalna wartość. Od klimatu szkoły zależy rozwój jej uczniów.
Zdaję sobie sprawę z dylematu, czy być zaangażowanym rodzicem, współodpowiedzialnym za szkołę, czy też zapłacić fakturę i mieć ten problem z głowy. To niestety prowadzi nas do znacznie mniej przyjemnego pytania, czy w ogóle chcę poświęcać czas swojemu dziecku, czy też wolę zaufać, że płacąc odpowiednio dużo, mogę się zwolnić z tego obowiązku? Jakie są skutki tego drugiego podejścia, mogliśmy przekonać się wszyscy, słuchając „Patointeligencji”. Choć akurat ten utwór opowiada o bardzo elitarnym, ale publicznym liceum.
Wszystko sprowadza się do tego, czy postrzegam dziecko w sposób autoteliczny (jest ono dla mnie ważne z samego faktu bycia moim dzieckiem), czy też instrumentalny (traktuję je jako projekt albo przedłużenie mojej egzystencji). To są dwa zupełnie różne tryby funkcjonowania wobec dziecka. W drugim modelu nie widzę samego dziecka, ale zbroję, w którą je uzbrajam, by szło naprzeciw światu. Uważny rodzic rozmawia z dzieckiem, przygląda się mu, zadaje pytania, ale również gdy wymaga tego sytuacja, jest gotowy zabrać je z danej szkoły i przenieść do innej. Takie kroki też niekiedy są potrzebne. Bywa przecież tak, że po odejściu np. dwóch charyzmatycznych nauczycieli albo zmianie dyrekcji szkoła z inspirującego miejsca stała się czymś całkowicie nieznośnym. Rodzice muszą być czujni na tego rodzaju zmiany.
Nikt jednak nie powiedział, że powierzenie dziecka systemowi edukacji jest łatwe. Nawet jeśli niektóre oferty prywatnych szkół tak właśnie brzmią: wciśnij guzik, zapłać fakturę i wyjdzie nowy człowiek.
Nie ma co jednak żyć złudzeniami, gdyby ludzie mieli fundusze na edukację, to najczęściej by powierzali dzieci systemowi prywatnemu. Pewnie z dużą szkodą dla systemu społecznego. Potem okazuje się, że jest to jeden z fundamentów tej polaryzacji, w której od lat tkwimy.
Odpowiedzią mogłaby być szkoła demokratyczna, która funkcjonuje od co najmniej 30 lat w Polsce. Tam głos każdego ucznia, nauczyciela, rodzica i dyrektora waży tyle samo. Jeśli chodzi o szkoły publiczne, to rzeczywiście większość dyrektorów przejawia raczej autorytarne niż demokratyczne skłonności. Cóż jednak stoi na przeszkodzie, by przed wyborem szkoły rodzice spotkali się z dyrektorami trzech placówek i rozpoznali, który z nich najbardziej im odpowiada? Oczywiście zupełnie inaczej sytuacja wygląda na wsi, gdzie uczeń jest skazany na jedną ścieżkę edukacyjną, a do najbliższej szkoły ma kilkanaście kilometrów. To także element nierówności społecznych. Współczesna technika stara się wyjść temu naprzeciw i proponuje choćby edukację zdalną albo edukację domową.
Na tym polega przewaga miast, które stworzono właśnie po to, by szybciej wymieniać się pomysłami. Nie ma nic dziwnego w tym, że w miastach ludzie są w lepszym położeniu wyjściowym. Dziś próbujemy to zmieniać. Problem w tym, że samą genezą miast jest to, by było nierówno, szybciej, lepiej, mocniej, bardziej intensywnie. I żeby z tego wynikał szeroko rozumiany sukces: militarny, gospodarczy i społeczny.
Jak najbardziej. Nawet gdy spojrzymy na wyniki wyborów w miastach, widzimy, że są one najczęściej inne niż w mniejszych miejscowościach. Wieś nie rozumie miasta, a miasto niestety nie dostrzega punktu widzenia mieszkańców wsi. Wielkość miasta ma tu znaczenie. Ono zmienia umysłowość i sposób patrzenia na świat. Ci, którzy nie przenieśli się ze wsi do miast, niejako sami odebrali sobie pewne szanse. To samo tyczy się ich dzieci. Inne szanse wyjściowe ma to dziecko, które w promieniu 20 minut autobusem ma do wyboru pięćdziesiąt szkół, a inne to, które może rozważyć co najwyżej dwie placówki albo w ogóle nie mieć wyboru. Miasta są też blisko związane z uniwersytetami, więc wiedza i postęp związany z rozwojem nauki skapuje również do miejskiego świata edukacji.
Można by powiedzieć, że dziś – za sprawą internetu – dostęp do edukacji jest identyczny dla każdego. To fałszywe przekonanie. Czym innym jest czysta wiedza, a czym innym możliwość konsultacji z nauczycielem.
Nie chodzi zresztą tylko o szkołę. W Warszawie codziennie mogę pójść na co najmniej kilka bezpłatnych wydarzeń edukacyjnych, kulturowych, muzycznych itp. Takiej szansy nie ma jednak ktoś, kogo od najbliższego teatru dzieli 100 km.
Zasypywanie luki edukacyjnej i tego, co nas dzieli już na samym starcie, brzmi jak mission impossible. Warto mieć taki cel jako punkt odniesienia, ale byłbym ostrożny w mówieniu o szansach na jego realizację. Zresztą problemem jest też to, by dofinansowując edukację na terenach wiejskich, naprawdę uczyć, a nie tylko poduczać. Nie ma bowiem nic groźniejszego niż pozbawiony pokory człowiek, który zaledwie liznął wiedzy, a jest przekonany, że ją zdobył.