Raportów na temat demografii było przynajmniej kilka. Szczerze mówiąc, wszystkie odkładano na półki bez poważnej debaty. Dlaczego z waszą książką „Jak uniknąć katastrofy demograficznej” miałoby być inaczej?
Michał Kot socjolog i matematyk, ekspert ds. polityki rodzinnej i społecznej, menedżer. Były dyrektor Instytutu Pokolenia, ojciec piątki dzieci
ikona lupy />
Michał Kot socjolog i matematyk, ekspert ds. polityki rodzinnej i społecznej, menedżer. Były dyrektor Instytutu Pokolenia, ojciec piątki dzieci / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe

Michał Kot: Sami tych raportów trochę napisaliśmy i także z tego powodu pojawił się pomysł na książkę. Oprócz diagnozy prezentujemy w niej receptę. Książki mają dłuższe życie niż raporty.

Bartosz Marczuk: Raporty są zazwyczaj zakotwiczone w konkretnym, ale wycinkowym sposobie myślenia o demografii. Skupiają się np. na kwestiach materialnych, usługach dla rodzin czy zmianach kulturowych. My ugryźliśmy to holistycznie, podchodzimy do problemu interdyscyplinarnie. Czytelnicy znajdą tu tematy związane z kulturą i wartościami, relacjami między kobietami a mężczyznami. Piszemy i o tym, jak powstają związki, z których rodzą się dzieci. Omawiamy boisko ekonomiczne i materialne, poruszając kwestię polityki migracyjnej i mocno zaniedbanego odcinka: powrotów Polaków i osób o polskich korzeniach z emigracji.

M.K: Pokazujemy, że dotychczasowe działania w obszarze polityki prorodzinnej skupiały się na podstawach materialnych życia rodzin. A żeby rodziły się dzieci, ludzie muszą najpierw chcieć zostać rodzicami i mieć z kim. Dopiero potem pojawiają się kwestie finansowe.

Kilka dni temu usłyszałem rozmowę kobiet urodzonych w latach 90. Narzekały na współczesnych facetów: że mieszkają z rodzicami, że nawet po czterdziestce nie są gotowi na poważną relację, mają problem z elementarną stabilizacją, np. utrzymaniem pracy.

M.K: Badania naukowe potwierdzają tę anegdotę. Pokazuje ona zjawisko opóźnienia momentu dojrzewania – nie tylko mężczyzn, lecz także kobiet. Przez długie dekady proces dojrzewania przyspieszał, ale od kilkunastu lat widzimy wyraźne hamowanie. Jak pokazują badania, są już konsekwencje w postaci zmian biologicznych.

Nie da się tego odkręcić pstryknięciem palcami.

M.K: Ależ oczywiście, że nie. Skuteczna walka na tym polu nie polega na tym, że jeden czy drugi rząd wprowadzi program „Dojrzałość plus” i za dwa lata będą konkretne efekty. Natomiast możemy zacząć działać w konkretnym wymiarze. Postulujemy np. powszechną służbę państwową, by młodzi ludzie musieli wyjść z domu i przez trzy miesiące pożyć w nieco innych warunkach. To przyczynia się do przyspieszenia procesu dojrzewania.

BM: Proponujemy, by wszyscy młodzi ludzie po szkole średniej trafili obowiązkowo na trzymiesięczne szkolenie. Niekoniecznie szkolenie wojskowe – może być medyczne czy z obrony cywilnej. Poza głównym celem – budowania rezerw na wypadek kryzysu czy wojny – chodzi o tworzenie poczucia dojrzałości i wspólnotowości. I znów: nie mówimy o banalnym szkoleniu patriotycznym, lecz o konkretnym zaangażowaniu. Pierwiastek wspólnotowy jest według nas niezwykle ważny także z perspektywy demografii. Jeśli nie żyję wyłącznie dla siebie, ale czuję się częścią wspólnoty i staram się być za nią odpowiedzialny, łatwiej podjąć decyzję o potomstwie.

Bartosz Marczuk ekspert Instytutu Sobieskiego, w latach 2015–2018 podsekretarz stanu w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, następnie wiceprezes w Polskim Funduszu Rozwoju
ikona lupy />
Bartosz Marczuk ekspert Instytutu Sobieskiego, w latach 2015–2018 podsekretarz stanu w Ministerstwie Rodziny, Pracy i Polityki Społecznej, następnie wiceprezes w Polskim Funduszu Rozwoju / Materiały prasowe / Fot. mat. prasowe
Efekty może przyjdą za 30 lat...

B.M: Wszystkie nasze pomysły i rekomendacje obliczone są na długi marsz, pewnie pierwsze efekty pojawią się za 10–20 lat. Tu nie ma prostych recept, które zadziałają z dnia na dzień. Ale to, że nie odnotujemy spektakularnego sukcesu jutro czy na koniec kadencji rządu, nie oznacza, że powinniśmy machnąć ręką i nic nie robić. Fatalizm i determinizm są nam obce. Wierzymy, że mądra, długofalowa, holistyczna polityka demograficzna przyniesie efekty.

Upieram się, że państwo ma tu ograniczone narzędzia działania. Na myślenie młodych ludzi większy wpływ mają dziś Netflix i algorytmy TikToka.

M.K: Jest w tym trochę racji, ale nie można zaniedbywać działań skierowanych już do najmłodszych. Rozpocznijmy od zakazu używania telefonów komórkowych w szkołach podstawowych.

Dzisiejsi trzydziestolatkowie nie potrafią budować relacji w dużej mierze dlatego, że nie uczyli się ich budować na korytarzu czy na boisku.

Dzieciaki siedzą w telefonach, czasem nawet obok siebie, wysyłając sobie nawzajem filmiki, a to zupełnie co innego. Dorzućmy do tego realny zakaz pornografii do 18. roku życia i aktywności w social mediach do 16. roku życia. W szkołach zacznijmy myśleć o nauce elementów psychologii dotyczących tego, jak budować trwałe i szczęśliwe relacje.

Zakazy zawsze da się obejść.

M.K: Tak, zakazy nie wystarczą, niemniej stwórzmy przynajmniej ramy. Obecnie nie ma ich w ogóle. Nałóżmy jeszcze na to próbę zmiany mentalności rodziców, by pozwolili dzieciom na większą samodzielność. Niektórzy odgrywają dziś rolę ich taksówkarzy do dorosłości, przypłacając to swoim zdrowiem fizycznym i psychicznym.

Wyjdę na zrzędę, ale trudno zmienić mentalność działaniami państwa. Popkultura jest tu nie do przeskoczenia.

B.M: Można powiedzieć, że z Netflixem nie wygramy, więc nic nie róbmy. Państwo ma tu jednak swoje zadania. Może przynajmniej równoważyć. Dziś nasze państwo nie buduje kultury afirmującej rodziny, a wręcz obniża prestiż rodzicielstwa. Słyszał pan o aquaparku w Łodzi, który wprowadził godziny bez dzieci? Ktoś powie: to tylko jeden przykład. Ale z takich spraw utkana jest wspomniana mentalność.

Mamy Kartę Dużej Rodziny, 800 plus, babciowe, kosiniakowe, pieniądze na wyprawki szkolne i inne benefity. I nic, efektów nie ma.

M.K: Wszystkie przykłady, które pan wymienił, to działania na poziomie finansowym. Można postawić tezę, że częściowo przepalamy je w piecu, bo nie idą za nimi decyzje na innych polach działania państwa.

W czym rzecz?

M.K: Rozmawiałem kiedyś z właścicielem ośrodka, który prowadzi turnusy zdrowotne według diety dr Dąbrowskiej. Sprowadza się ona do dwóch tygodni jedzenia wyłącznie warzyw i owoców. Kosztuje to krocie. I ten właściciel opowiadał, że jak chodzi na spacery, to kilkaset metrów od ośrodka spotyka klientów w kolejce po gofry, które zabijają efekt diety. My tak działamy w sprawie demografii: wydajemy miliardy złotych na programy i ulgi, a na poziomie kultury i dystrybucji prestiżu państwo wysyła sygnał, że rodzicielstwo nie jest atrakcyjne. Weźmy filmy i seriale tworzone przez instytucje państwowe...

Pobrzmiewa w tym ta sama nadzieja jak w przypadku polskiej historii: stworzymy dwa dobre filmy i cały świat się o niej dowie.

B.M: Jeśli wierzylibyśmy, że jeden serial TVP zmieni nam wskaźniki demograficzne, to efekt byłby pewnie odwrotny do zamierzonego. Tak często działa toporna propaganda. Zacznijmy od tego, by działania kulturowe i w sferze mediów, na które też wydajemy jako podatnicy gigantyczne pieniądze, nie budowały rozdźwięku między kobietami a mężczyznami, nie nakręcały płci przeciwko sobie. Chodzi nam o szersze pojęcie „family mainstreamingu”, o budowanie wokół rodziny prestiżu. Tak działają np. Francuzi. W Polsce prestiż – także za sprawą obrazów produkowanych przez Polski Instytut Filmowy i TVP – kojarzy się z sukcesem zawodowym singla, który bawi się dniami i nocami, a przy tym ma apartament w dużym mieście.

M.K: To jeszcze szersze zjawisko niż filmy i seriale. Przeanalizowaliśmy liczne badania, od czego zależą rodzinne aspiracje młodych ludzi. Weźmy relacje z własną rodziną – tam, gdzie jest ona postrzegana jako szczęśliwa, aspiracje są wyższe. To samo dotyczy młodych ludzi, którzy znają więcej szczęśliwych rodzin. Do tego trzeba dodać patriotyzm lokalny i poczucie bezpieczeństwa w najbliższym otoczeniu. A jeśli państwo rzuca kłody pod nogi samorządom, które myślą o polityce demograficznej, to o czym my mówimy?

B.M: Najmocniej uderzający jest przykład Nysy, której burmistrz chciał wprowadzić specjalny bon lokalny. Przegrał sprawę, musiał się wycofać, nie dostał wsparcia od władz centralnych. Sprawdzajmy polityki publiczne, na poziomie oceny skutków regulacji: czy mają pozytywny, czy negatywny wpływ na politykę demograficzną. Wprowadźmy tzw. głosowanie rodzinne, czyli niech rodzice oddają głosy za wychowywane przez siebie dzieci (demeny voting). To działałoby jak podwójne sprzężenie. Po pierwsze, dawałoby dodatkowy prestiż rodzicom, po drugie, dopingowałoby partie polityczne, by w swoich programach – z racji wzmocnionej siły przetargowej rodziców – tworzyły ofertę dla młodych ludzi.

Często wraca argument, że dużo mogłaby zmienić polityka mieszkaniowa. Jednocześnie podnoszą się głosy, że za komuny czy w latach 90. było dużo trudniej, a dzieci się rodziły.

B.M: Czasem słyszę: „Moja babcia miała siedmioro dzieci, moi rodzice czworo, a my mamy jedno – i jak to jest, że żyje się teraz lepiej, a dzieci nie ma?”. Otóż doszło do wyraźnej zmiany aspiracyjnej. Zawsze porównujemy się do otoczenia, a nie sytuacji teoretycznej czy wskaźników PKB. W latach 80. dla osób młodych marzeniem były M4 i mały fiat, nikt nie miał szans na posiadanie mercedesa i domu w Hiszpanii tak jak dzisiaj. A jak wejdziemy w media społecznościowe, to aspiracje strzelają w kosmos. Ponadto mamy za sobą tzw. przejścia demograficzne. Ludzie inwestują bardziej w „jakość” dzieci niż ich liczbę. Nie oznacza to jednak, że jesteśmy skazani na wskaźnik dzietności w okolicy 1.

M.K: Nie bez znaczenia są też rozwój i powszechna dostępność środków kontroli urodzeń, które nie były tak łatwe do zdobycia po II wojnie światowej. Do tego, co było, nie wrócimy, patrzmy, co będzie za 50 lat, a nie co było 50 lat temu.

Pytając o mieszkania, dotknął pan ważnego problemu. Żadna polityka mieszkaniowa po 1989 r. nie brała pod uwagę wyzwania demograficznego. Proponujemy konkretne, choć pewnie dla niektórych obrazoburcze rozwiązanie: wprowadźmy w programie 800 plus, przy pierwszym dziecku, kryterium dochodowe. To oznacza powrót do sytuacji z 2016 r., gdy zamożniejsze osoby z jednym dzieckiem nie otrzymywały wsparcia. Zaoszczędzone pieniądze przeznaczmy na bon mieszkaniowy, który dawałby nawet do 100 tys. zł przy urodzeniu trzeciego dziecka.

Brzmi to trochę cynicznie. Zapłacimy ci, ale musisz mieć dziecko.

B.M: Część działań musi być – jeśli nie cyniczna – to transakcyjna. Państwu opłacają się rodziny z liczną gromadką potomstwa. Dlatego powinno finansowo preferować ten model. Upraszczając: kupmy te dzieci na rynku demograficznym i zróbmy tak, by z perspektywy ekonomicznej ludzie mieli przekonanie, że opłaca się mieć dzieci. Dziś jest odwrotnie. To oprócz wyzwań kulturowych, relacyjnych czy dotyczących rynku pracy również ważny aspekt.

M.K: Co ważne, propozycja bonu nie wpycha jego potencjalnych beneficjentów w ręce deweloperów czy banków, bo można te pieniądze przeznaczyć na rozbudowę posiadanego domu, remont mieszkania itp. W gruncie rzeczy chodzi o to, by uruchomić działania na wielu polach, zsynchronizować je i nie oczekiwać efektu już jutro. Opisujemy w naszej książce wiele konkretnych pomysłów – także dla polityków. Nie stać nas na to, by przespać kolejne dekady. ©Ⓟ