Jest rok 1967, gdy młody, 27-letni duński pisarz Sven Holm wydaje trzecią książkę – niewielkich rozmiarów powieść „Termush, wybrzeże Oceanu Atlantyckiego”. To powieść o końcu świata.

W czasie zimnej wojny – zwłaszcza w latach 60. – powstało, co zrozumiałe, sporo powieści o końcu świata, na różne sposoby metaforyzujących jądrową zagładę. Od monumentalnych wizji (wspaniała „Brunatna rapsodia” Ottona Basila, bazująca na historii alternatywnej, wedle której III Rzesza zdążyła wyprodukować bombę atomową) po rzeczy kameralne i subtelne (w rodzaju „Lodu” Anny Kavan czy „Ściany” Marlen Haushofer).

I po co oni przeżyli

„Termush…” należy raczej do opowieści kameralnych, rozgrywających się w zamkniętej przestrzeni (pozornie) bezpiecznej enklawy. Oto w nieokreślonym kraju na wybrzeżu Atlantyku stoi hotel Termush, w którym gromadzą się ludzie chcący przetrwać niszczący atomowy konflikt. Nie są to ludzie przypadkowi, ale zamożni przedstawiciele klas wyższych – wszyscy oni tę usługę wcześniej sobie wykupili i zagwarantowali. Zjadliwa ironia ukryta za chłodnym stylem narracji Holma sugeruje jasno: niewykluczone, że ci, co zniszczyli świat, będą jedynymi, którzy dadzą radę się uratować. Dziś rozumiemy to chyba jeszcze jaśniej, gdy toksyczni cyfrowi miliarderzy snują marzenia o nieśmiertelności w bunkrach albo ucieczce na inne planety.

W każdym razie wojna atomowa wybuchła. I choć nie wiadomo, kto z kim walczy, w hotelu Termush „wszystko przebiega zgodnie z planem, tak jak zostało to wcześniej omówione i wyjaśnione w broszurach informacyjnych, które przysłano nam wraz z formularzem zgłoszeniowym”. W azylu panują hotelowe rytuały, iluzja urlopowej stabilności; gość, który trafiłby tam przypadkiem, nie znając kontekstu, miałby realny problem ze zorientowaniem się, że nic już nie będzie takie, jak wcześniej. „Wszystko jest odmienione, a mimo to rozglądamy się za bodaj jednym szczegółem, który tej przemianie uległ” – wyznaje narrator powieści, a potem opisuje przydzielony mu pokój: „Łóżko, stół, dwa krzesła, lampa, szafa. Reprodukcje mają jaskrawe kolory. Łąka Moneta ze zbyt intensywnie czerwonymi makami. (...) Głowa Paula Klee pozbawiona życia niczym maska, ale intrygująca w odcieniach dojrzałego melona, jednocześnie przyjazna i przerażająca”.

Jednocześnie przyjazne i przerażające są także okoliczności tego pobytu w Termushu. „Wróciliśmy z jaskiń pod hotelem i zastaliśmy świat zmieniony mniej, niż zmieniłaby go letnia burza. To jest dopiero wyzwanie dla wyobraźni i pojmowania, wyzwanie, któremu chyba nikt z nas nie ma siły sprostać. (...) Każdy z nas odgrywa swoją przedwczorajszą rolę”. Główną emocją, jaka towarzyszy narratorowi w tej nowej, radioaktywnej rzeczywistości, która powoli przesącza się do elitarnego raju (choćby w takich obrazach: „Ponad plażą, w parku, chodzą (...) żołnierze. Zbierają padłe ptaki, nabijając je na długie, ostro zakończone pręty – szpaki, kosy, wróble, które lepią się jedne do drugich piórami”), jest wszechogarniające odrętwienie, przejawiające się również w języku – płaskim, zobiektywizowanym, wypłukanym z tożsamości. Z kolei w snach narratora, obsesyjnych, paranoicznych, trudno odróżnialnych od realności, dokonuje się jakiś proces, który psychika rozpaczliwie stara się spychać w otchłań nieświadomości.

W pewnym momencie porządek owej kruchej utopii zostaje zakłócony przybyciem uchodźców: zdesperowanych, umierających, poparzonych. W jednej chwili trzeba określić, kim jesteśmy my, a kim są oni; przed kim się bronimy; co chcemy ocalić. Gdzieś w tle „Termusha” cichutko dzwoni „Dżuma” Camusa, ale Holm wyciąga z tego symbolicznego oblężenia znacznie mniej optymistyczne wnioski na temat natury ludzkiej. „Spodziewaliśmy się, że zastaniemy całkowicie unicestwiony świat. (...) Nikt nie myślał o zabezpieczaniu się przed ludźmi, którzy przeżyją”. Owa sytuacja uruchamia nową społeczną dynamikę – od pozorów demokracji ku opiekuńczej dyktaturze i syndromowi oblężonej twierdzy.

Generalnie powieść Holma jest przewrotna, moralnie angażująca (wywołuje narastający dyskomfort) oraz zaskakująco dobrze wpisuje się we współczesne dylematy Pierwszego Świata, co ciekawie pokazuje Maciej Jakubowiak w bogatym w konteksty posłowiu. Wiele to mówi o naszej epoce, że najlepsze ramy do jej interpretowania stwarzają historie apokaliptyczne.

Mgła, która zabija

„Morderstwo u kresu świata” Anglika Stuarta Turtona to rzecz świeża, oryginalnie ledwie zeszłoroczna. Przywołuję tu tę książkę – osobliwy, dystopijny kryminał – żeby pokazać, jak bardzo apokaliptyka pozostaje nadal nośna estetycznie oraz ile można z niej wycisnąć na poziomie czystej rozrywki (choć, zaznaczmy, „Morderstwo…” niesie w sobie niebanalny przekaz humanistyczny).

Powieści Turtona – wszystkie trzy dotąd wydane stały się światowymi bestsellerami – przypominają skomplikowane mechanizmy zegarowe, w których obrót malutkiego kółka zębatego bądź ruch niepozornej przekładni mają poważne konsekwencje dla efektów pracy całej maszynerii. W tych książkach nie ma przypadków, a spora część przyjemności z ich lektury polega na śledzeniu owych ukrytych połączeń przyczyn i skutków. Mówiąc krócej: bardzo miło jest dać się zaskoczyć tej klasy konstruktorowi fabuł, potrafiącemu oryginalnie odświeżać przykurzone konwencje literackie.

Sven Holm, „Termush, wybrzeże Oceanu Atlantyckiego”, posłowie: Maciej Jakubowiak, przeł. Iwona Zimnicka, ArtRage, Warszawa 2025
ikona lupy />
Sven Holm, „Termush, wybrzeże Oceanu Atlantyckiego”, posłowie: Maciej Jakubowiak, przeł. Iwona Zimnicka, ArtRage, Warszawa 2025 / Materiały prasowe
Stuart Turton, „Morderstwo u kresu świata”, przeł. Jacek Żuławnik, Albatros, Warszawa 2025
ikona lupy />
Stuart Turton, „Morderstwo u kresu świata”, przeł. Jacek Żuławnik, Albatros, Warszawa 2025 / Materiały prasowe

Sposób, w jaki Turton w „Siedmiu śmierciach Evelyn Hardcastle” rozpruł i wybebeszył, miksując ją z cyberpunkiem, powieść detektywistyczną à la Agatha Christie, pozostanie w mojej pamięci na długo. Podobnie rozłożył na czynniki pierwsze marynistyczną powieść przygodową i złożył ją w nowej, zdumiewającej konfiguracji („Demon i mroczna toń”). A teraz padło na rzecz o końcu świata.

Nie ma tu luksusowego hotelu, jest wyspa gdzieś na Morzu Egejskim albo Jońskim. Na wyspie, otoczonej ze wszystkich stron trującą mgłą (owa mgła wybiła życie na Ziemi, jej pochodzenia nie znamy), żyją ostatni ludzie: 122 kolonistów i trójka Nestorów, pamiętających odległy czas sprzed katastrofy. Wyspa trwa dzięki zatrzymującej mgłę aparaturze, którą umieścili naukowcy w jej geologicznych trzewiach, gdy trzeba było się ratować przed apokalipsą – wyspa była prywatną własnością pewnej korporacji, siedzibą jej innowacyjnego instytutu badawczego, a zarazem poligonem, na którym przeprowadzano rozmaite eksperymenty. Jej obecni mieszkańcy, poczciwi rolnicy i rzemieślnicy, niewiele wiedzą o tej przeszłości, zajmując się codzienną egzystencją. Są przy tym nadzorowani przez system sztucznej inteligencji, który przemawia do nich bezpośrednio w ich świadomości, niczym jakieś upostaciowane superego. No i z jakiegoś dziwnego powodu nie rodzą się tu dzieci – jedna z Nestorek skądś je przyprowadza, już gotowe. A umrzeć trzeba obowiązkowo w wieku 60 lat.

Takich tajemnic, które czekają na rozwiązanie, Turton rozrzuca tu mnóstwo, budując w czytelniku uczucie potężnego, paranoicznego niepokoju. To małe, odizolowane uniwersum po prostu nie jest spójne poznawczo – a dysonans poznawczy to silna emocja. Do tego wszystkiego dochodzi zbrodnia: najstarsza z Nestorek, którą tubylcy uważają za przywódczynię, zostaje zamordowana. To zabójstwo w bliżej niesprecyzowany sposób wyłącza ochronną aparaturę: mgła zaczyna nasuwać się na wyspę, do całkowitej zagłady ludzkości pozostaje 107 godzin. Samozwańcza detektywka, Emory, jedyna osoba w rolniczej społeczności, która ma odwagę zadawać trudne pytania, rozpoczyna misję – jak na thriller przystało, praktycznie niewykonalną.

Nie ma co liczyć tu na wysoki literacki styl – u Turtona liczy się prędkość, suspens i zaskakujące wyjaśnienia zagadek. Ale ta gra z konwencją dystopii zrobiona jest bardzo solidnie, na koniec zaś zostajemy z gorzką refleksją na temat natury ludzkiej oraz z pytaniem, czy jako gatunek w ogóle zasługujemy na to, by przetrwać. ©Ⓟ