Alaksandr Łukaszenka przekazał amerykańskiej delegacji 52 więźniów politycznych, zmuszając wszystkich do wyjazdu na Litwę. Do Wilna dotarło 51. Mikałaj Statkiewicz odmówił opuszczenia kraju, mówiąc, że lider winien pozostać z rodakami. Wyważył drzwi i wyskoczył z autobusu bezpieki. Chwilę postał na przejściu granicznym, po czym zniknął.

Były wojskowy z 69 lat życia niemal 12 spędził w białoruskich więzieniach, z czego dużą część w izolatkach, czyli w reżimie incomunicado. Nawet ślub wziął w 2011 r. w obozie. – Przywożą urzędniczki, starają się jak najszybciej dopełnić formalności. W moim przypadku było tak, że akurat siedziałem w izolatce. Nie ma tam świeżego powietrza, ciemno, bo bez światła, nie wyprowadzają do łaźni, nie można się ogolić. Prosiłem, żeby pozwolili mi się umyć przed ślubem, żebym mógł zgolić tę szczecinę. Nie pozwolili – opisywał w dawnej rozmowie ze mną. Teraz za niezłomność zapłacił najpewniej powrotem za kratki. Najpewniej – bo od 11 września nikt nie wie, co się z nim dzieje.

Uwolnienie 52 więźniów było prezentem dla Donalda Trumpa. W zamian Łukaszenka dostał ciepły list od amerykańskiego prezydenta i wykreślenie Bieławii z listy sankcyjnej. Nie oznacza to powrotu białoruskich linii lotniczych na Zachód; aby tak się stało, sankcje musiałaby znieść także Unia Europejska. Ale od tej pory reżim znów będzie mógł serwisować boeingi, włącznie z tym najważniejszym, prezydenckim. Opozycja obawia się, że za pośrednictwem Bieławii najpotrzebniejsze części dla własnej floty samolotów mogą sprowadzać Rosjanie.

Izolacja więzienna Mikałaja Statkiewicza – 3 lata samotności

Więźniowie, zawczasu przewiezieni do Amerykanki, więzienia Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego (KNB) w samym centrum Mińska, zostali umieszczeni w autobusach i wywiezieni na litewską granicę. Między białoruskim a litewskim posterunkiem granicznym Statkiewiczowi udało się wyważyć drzwi w autobusie i wyskoczyć.

Kamery online białoruskiego monitoringu na przejściu Kamienny Łoh–Miedniki Królewskie przez pewien czas pokazywały przygarbionego, łysiejącego mężczyznę w czarnym stroju, siedzącego bezradnie na ceglanym murku. – Kim jest Łukaszenka, by wyganiać mnie z ojczyzny – miał powiedzieć według relacji współpracownika Jauhiena Wilskiego. Potem zniknął. Bezpieka wywiozła go z powrotem na Białoruś. Opozycyjna „Nasza Niwa” dowiedziała się z „wiarygodnego źródła”, że Statkiewicza przewieziono do obozu o zaostrzonym rygorze w Głębokiem, gdzie wcześniej odbywał karę 14 lat pozbawienia wolności. Niezależnych potwierdzeń tej informacji brak. Broniąca praw człowieka organizacja Wiosna, której lider, noblista Aleś Bialacki też siedzi za kratami, zdystansowała się od niej, pisząc, że „nie wiadomo, czy ta informacja jest wiarygodna”.

Żona Statkiewicza, Maryna Adamowicz, złożyła na milicji zawiadomienie o zaginięciu męża. Nikt jej oficjalnie nie poinformował, co się z nim dzieje. Z 14 lat małżeństwa para spędziła razem cztery i pół. Tym razem Mikałaj zdołał z nią porozmawiać przez telefon. – Powiedział: „Próbują nas wywieźć, ale ja im na to nie pozwolę, wracam na Białoruś”. Niestety rozmawialiśmy bardzo krótko. Obok niego, według tych, którzy znajdowali się w autobusie, stało dwóch kagebistów. Stali mądrze, nie nagrały ich kamery monitoringu. Nie było ich widać. Ja prosiłam tylko, by poczekał na mnie na granicy. Chciałam go objąć. Byłam gotowa zostać z nim na pasie neutralnym tak długo, jak długo byłoby trzeba, choćby całe życie. Nie zdążyłam – opowiadała rosyjskiej „Nowej Gaziecie”. Poza rozmową z 11 września reżim w trakcie odbywania ostatniej kary tylko raz pozwolił im na krótką rozmowę i raz na widzenie. 9 lutego 2023 r. Statkiewicz został całkowicie odcięty od kontaktów ze światem zewnętrznym. Trzymano go w pełnej izolacji przez dwa lata, siedem miesięcy i dwa dni. Mimo to wolał powrót do takich warunków niż wolność na wygnaniu.

Nieco dłużej, tuż przed banicją, zdołał ze Statkiewiczem porozmawiać aktywista jego partii Siarhiej Sparysz, również wygnany w ramach układu z Białym Domem. – Spotkaliśmy się dzień wcześniej w więzieniu KDB. Jest w dobrym stanie moralnym, może nawet lepszym niż w 2020 r., bo wtedy martwił się, jak zachowają się Białorusini. A wyszło nieźle. Powiedział: „Teraz na Białorusi naród już się sformował, ale na razie nie ma państwa. A nie może być narodu, jeśli nie ma lidera znajdującego się na terenie tego kraju”. Dlatego Mikałaj Statkiewicz został na Białorusi – mówił Sparysz na konferencji w Wilnie. – Niezależnie od dobrego wyglądu zewnętrznego, na zdrowiu mocno podupadł. Poważna arytmia, czasem trudno mu się chodzi. Sześć razy po sześć miesięcy przebywał w samotności. W jednoosobowej celi spędził dwa lata i siedem miesięcy – to jak zabójstwo. Trzy razy przechorował COVID, raz miał zawał, raz zapalenie płuc. Poza tym od lat 90. cierpi na przewlekłe zapalenie oskrzeli – opisywał Sparysz.

Metody przetrwania w białoruskim więzieniu – świadectwo Statkiewicza

W czasach sowieckich Statkiewicz był oficerem i członkiem Komunistycznej Partii Związku Radzieckiego. Rzucił legitymacją w 1991 r. w proteście przeciwko krwawej pacyfikacji protestów w Wilnie. Opuścił armię w stopniu podpułkownika i w tym samym roku stworzył Białoruskie Zgromadzenie Wojskowych (BZW). Członkowie rekrutowali się z patriotycznie nastawionych oficerów. Symboliczną przysięgę na wierność Białorusi złożyli 8 września 1992 r., w rocznicę zwycięskiej bitwy Konstantego Ostrogskiego z Moskalami pod Orszą. BZW zostało zdelegalizowane, jeszcze zanim Łukaszenka objął władzę. Statkiewicz założył więc partię polityczną. W 2010 r. startował w wyborach prezydenckich, a w 2020 r. pomagał w kampanii Siarhiejowi Cichanouskiemu, zanim w maju obu za to zamknięto. W sumie usłyszał trzy wyroki. W 2005 r. dostał trzy lata tzw. chemii, czyli ograniczenia wolności, w 2011 r. – sześć lat obozu, w 2021 r., półtora roku po zatrzymaniu – kolejne 14 lat. Ze wszystkich odsiedział dotychczas prawie 12 lat.

Żeby umówić się ze Statkiewiczem na rozmowę, trzeba więc było trafić w czas, gdy akurat przebywał na wolności. Udało mi się to w październiku 2015 r. („Nie dałem się samozwańcowi”, DGP Magazyn na Weekend, 6 listopada 2015 r.). Dwa miesiące wcześniej wyszedł z więzienia na mocy amnestii. Białoruś wchodziła wtedy w kilkuletni okres politycznej odwilży. Łukaszenka czuł się doceniony przez Zachód; dopiero co udostępnił swój pałac na rosyjsko-ukraińskie rozmowy rozejmowe z udziałem kanclerz Niemiec i prezydenta Francji. To był moment jego największej chwały. Statkiewicz już wtedy mówił, że celem reżimu jest zmuszenie go do wyjazdu. Spotkaliśmy się przy wejściu do stacji metra, rozmawialiśmy, o ile dobrze pamiętam, na parkowej ławce.

Zapytałem o jego aktualną sytuację prawną. – Przez osiem lat będę pod dozorem profilaktycznym. To miękki środek kontrolny, bo mogę wyjeżdżać z kraju, zmieniać miejsce zamieszkania, wychodzić z domu na noc – mówił. – Ale w razie trzykrotnego administracyjnego stwierdzenia naruszenia prawa mogą zmienić ten środek na dozór prewencyjny. To poważniejsza sprawa – nie wolno nocą opuszczać mieszkania ani wyjeżdżać z miasta. A w razie kolejnego trzykrotnego naruszenia prawa mogę ponownie trafić do kolonii karnej. Mam już na koncie trzy sporządzone przez milicję protokoły o naruszeniu prawa za akcje protestu przed ostatnimi wyborami prezydenckimi, za co zasądzono wobec mnie kary finansowe. Ale na razie cały czas jestem na profilaktycznym. Jeśli będą chcieli mnie ponownie zamknąć, to w każdej chwili mogą uznać, że np. używałem wulgaryzmów w miejscu publicznym. Zrobią tak trzy razy i znów mogę trafić do kolonii. Ten typ nadzoru, pod którym teraz się znajduję, jest środkiem nacisku, bym wyjechał z kraju – dodawał.

Już wtedy, ponad 10 lat temu, warunki, w jakich przetrzymywano białoruskich dysydentów, urągały ludzkiej godności. Statkiewicza próbowano złamać psychicznie i fizycznie. – Jeden z moich sąsiadów z pryczy pisał do „mamy” trzy długie listy tygodniowo, a ona jemu – jeden mały raz na dwa tygodnie. Tak sobie pomyślałem, że ta „mama” miała co najmniej stopień generała, a może i sam Łukaszenka te listy czytał. Wszyscy ci więzienni agenci pytali mnie, czy jeśli wyjdę z więzienia, to wyjadę z kraju. I dopytywali, dlaczego nie chcę tego zrobić – mówił mi. – Przez 24 dni głodowałem. Jeśli się głoduje bez podjadania, bez picia soków, to już po trzech tygodniach zaczynają się nieodwracalne zmiany w organizmie. Ja piłem tylko wodę i gdy tylko przekroczyłem te trzy tygodnie, zacząłem mieć problemy z sercem. Poskarżyłem się na nie. W szpitalu bezpieczniacy powiedzieli: nie damy ci tu umrzeć, zaraz cię podłączymy pod kroplówkę i będziemy karmić dożylnie. Przerwałem więc głodówkę, ale za karę wysłali mnie do tartaku do przenoszenia drewna – opisywał.

– Kiedyś, gdy prowadziłem głodówkę, wrzucili mi do celi kryminalistę od razu po „preschacie”, specjalnej celi, w której umieszcza się ciężkich przestępców, by się nad nimi znęcać, bić, łamać ich. Posiedział ze mną trzy dni. Wszystko wyśpiewał – kto i co mu kazał robić. Inny był chory psychicznie. Chwalił się, że był chorążym rosyjskich sił specjalnych, ale uciekł na Białoruś, bo nie chciał jechać do Czeczenii. Tutaj się zapił, zabił kolegę po pijaku. Nie próbowałem go usunąć z celi, bo bałem się, że podstawią mi kogoś o niskim statusie, który się do tego nie przyzna. A to już mocno utrudniłoby moją sytuację. Te więzienne zasady trzeba znać. Potem długo siedziałem sam, po czym wrzucili mi do celi chłopaka, który długo wydawał się normalny. Niegłupi, lubił sport. Ale w pewnym momencie przyznał, że był członkiem grupy Pauliczenki (płk Dźmitryj Pauliczenka dowodził szwadronem śmierci, który w 1999 r. i 2000 r. zabijał opozycjonistów – red.). Ja tych zamordowanych znałem… Więc musiałem go usunąć z celi – mówił.

– Jak się kogoś usuwa z celi, gdy jest się więźniem? – zapytałem. – Można zagrozić, że jeśli go nie przeniosą, wbije się sobie w brzuch plastikowy długopis. Normalnym zjawiskiem jest podcinanie sobie żył, ale na to często nie zwracają uwagi – bandażują i wracasz do celi. A taki długopis w brzuchu jest o wiele poważniejszą sprawą, trzeba wywieźć więźnia do szpitala, wyleczyć, zameldować do Mińska. Zbędny problem – odparł Statkiewicz.

Po amnestii wsadzono go prosto do busa jadącego do Mohylewa. – Pasażerowie, ludzie z okolicznych wiosek, siedzą cicho, nikt nic nie mówi, wszyscy się boją. Jeden się do mnie uśmiechnął przez okno po wyjściu z mikrobusu. Inny, wychodząc, szepnął: „To był dla mnie honor jechać razem z panem”. Kierowca w pewnym momencie do mnie mówi: „Zadzwonili do mnie, pytają, kogo ja tam wiozę, bo na dworcu coś się dzieje”. Wieczór był ciepły, sobota, sierpień, środek sezonu urlopowego. A tam na dworcu tyle ludzi czekało… Ten kontrast do tej pory bije mnie po oczach: ten wystraszony mikrobus i ci ludzie z dworca, którzy już się nie boją – wspominał. ©Ⓟ