W drugiej turze batalii prezydenckiej proeuropejski, umiarkowany liberał opowiadający się za pogłębieniem relacji z NATO i silnym wsparciem dla Ukrainy rywalizował z kontrkandydatem, którego można by scharakteryzować… tak samo.
Pierwszą turę fińskich wyborów z 28 stycznia minimalnie, z wynikiem nieco ponad 27 proc. głosów, wygrał Alexander Stubb z konserwatywno-liberalnej Partii Koalicji Narodowej. To były premier (w latach 2014–2015), szef dyplomacji oraz resortów finansów, handlu zagranicznego i spraw europejskich, mający w CV także funkcję wiceprezesa Europejskiego Banku Inwestycyjnego. Pochodzący (po mieczu) z osiadłej od dawna w Finlandii szwedzkojęzycznej rodziny, w trakcie swojej długiej kariery eksperckiej, urzędniczej, a wreszcie politycznej – nie bez podstaw kreował się na światowca. Politologiczne wykształcenie zdobył bowiem w USA i Kolegium Europejskim w Brugii, w Paryżu uzyskał dyplom z kultury i języka francuskiego, a tytuł doktora – w prestiżowej London School of Economics.
Drugi, z wynikiem niespełna 26 proc., był związany z Partią Zielonych Pekka Haavisto. Niegdyś dziennikarz, wykładowca akademicki i pracownik ONZ, mający w politycznym dorobku stanowiska ministra środowiska, potem rozwoju (w gabinecie Stubba), a ostatnio – spraw zagranicznych. O prezydenturę ubiegał się już po raz trzeci. Ta dwójka pozostawiła daleko w tyle całą resztę pretendentów, w tym kandydata nacjonalistycznej Partii Finów (dawniej: Prawdziwi Finowie) Jussiego Halla-aho, który w I turze zdobył tylko 19 proc. głosów, a spora część wyborców którego postanowiła zbojkotować II turę.
W białych rękawiczkach
Partie lewicowe i proekologiczne mają ostatnio poparcie mniej więcej jednej trzeciej elektoratu, reszta wyborców deklaruje sympatie raczej centrowe i prawicowe. Jak wynikało z badań opinii publicznej, dla części z nich nieakceptowalny był np. jawny homoseksualizm Haavisto – i to mimo dużej otwartości Finów w sprawach obyczajowych. Wizja prezydenta występującego przy oficjalnych okazjach z partnerem u boku to było jednak za dużo.
Stubb miał opinię kandydata raczej elitarnego i trafiającego do zamożniejszych wyborców. Starał się to zmienić, łagodząc swoje dość monetarystyczne stanowisko w sprawach ekonomicznych oraz wypowiadając się przychylnie o socjaldemokratycznym modelu opieki społecznej. Okazał się też twardszy w kwestiach bezpieczeństwa, szczególnie istotnych z uwagi na ustrojową rolę prezydenta, co przemawiało do wyborców zaniepokojonych zaognieniem sytuacji międzynarodowej. W przeciwieństwie do Haavisto wyraził np. gotowość do akceptacji takich rozwiązań, jak stała obecność żołnierzy innych państw NATO w Finlandii, a także transport broni jądrowej na terytorium kraju. „Czasami broń nuklearna jest gwarancją pokoju” – stwierdził podczas jednej z debat. Już wiele lat temu mówił publicznie o konieczności zacieśniania współpracy z NATO. Teraz złagodził natomiast swoje bardzo profederalistyczne podejście do przyszłości UE, co pozwoliło mu sięgnąć po elektorat umiarkowanie eurosceptyczny, a nawet po niektórych wyborców Halla-aho. Efekt: to Stubb triumfował w minioną niedzielę z niemal 52-proc. wynikiem.
Najciekawszy w tej kampanii był jej styl: wzajemny szacunek, argumenty solidnie podbudowane danymi, ba!, nawet publiczna refleksja nad stanowiskiem rywala zamiast klasycznego „nie, bo nie”. Śledziło się to z niedowierzaniem i zazdrością. Wisienką na torcie była reakcja Haavisto na porażkę: niemal natychmiast podziękował „za wspaniałą i uczciwą kampanię”, pogratulował Stubbowi i skomplementował jego doświadczenie i kompetencje. I dodał, że nowo wybrany prezydent zasługuje na poparcie całego narodu.
W Finlandii to norma. Tamtejsza kultura polityczna zakorzeniała się od pokoleń nie bez związku z trudnymi warunkami naturalnymi, wymuszającymi powściąganie wybujałego indywidualizmu na rzecz dostosowania do grupy oraz kooperacji. Polityk jest traktowany w niej jak urzędnik wynajęty do dbania o sprawy wspólne, względnie jako społecznik z pasją realizujący konkretne zadania. Takie podejście nie premiuje sztucznego konfliktu ani nadmiernej agresji, wyciąga się za to wnioski z obserwacji otoczenia i z historii, choćby całkiem zręcznego lawirowania między ZSRR a Zachodem.
Złowrogi cień
Finlandia była częścią imperium rosyjskiego od 1809 r. Pod koniec caratu cieszyła się już względną autonomią, a powołana w 1906 r. Eduskunta była pierwszym na świecie parlamentem, do którego mogły kandydować kobiety.
Proklamowaną w listopadzie 1917 r. niepodległość trzeba było obronić militarnie, bo bolszewicy uznali ją co prawda formalnie, ale niezwłocznie sprowokowali czerwoną rebelię. Finowie musieli się zmierzyć z agresywnym sąsiadem jeszcze dwa razy. Najpierw na przełomie lat 1939 i 1940, a potem, pod naciskiem hitlerowskich Niemiec, w ramach wojny kontynuacyjnej z lat 1941–1944. W jej rezultacie kraj uniknął radzieckiej okupacji, ale utracił Karelię i Petsamo i musiał zapłacić poważną daninę finansową.
Potem nastąpiły długie lata trudnej neutralności, podczas których Moskwa starała się infiltrować fińskie życie polityczne, gospodarcze i społeczne. Mimo wysiłków fińskiego kontrwywiadu tkana przez kremlowskie służby pajęczyna przetrwała upadek ZSRR i do dzisiaj stanowi problem. Charakterystycznym przykładem jest historia fińskiej dziennikarki śledczej Jessikki Aro, która zajmowała się tropieniem rosyjskich wpływów oraz internetowych trolli. W akcie zemsty została w pewnym momencie niemal całkowicie zaszczuta. Co prawda jej batalia ostatecznie zakończyła się sukcesem, i nawet wyrokami skazującymi niektórych hejterów, ale inni aktywiści konfrontujący się z rosyjskim aparatem dezinformacji i nielegalnego wpływu nie zawsze mogą na to liczyć.
Przełom w fińskim myśleniu o Rosji – i o uwarunkowaniach bezpieczeństwa własnego kraju – nastąpił w 2022 r. pod wpływem inwazji wojsk rosyjskich na Ukrainę. Błyskawiczna zmiana nastrojów opinii publicznej zaowocowała wnioskiem o członkostwo w NATO, a następnie formalnym pożegnaniem z neutralnością, która i tak była już fikcją, bynajmniej nie z winy Finów. Dodatkiem jest umowa zapewniająca armii amerykańskiej nieograniczony dostęp do 15 obiektów i obszarów w Finlandii, gdzie może ona również przechowywać sprzęt wojskowy i amunicję.
W rezultacie Władimir Putin doprowadził do kolejnego rozszerzenia Sojuszu Północnoatlantyckiego, przekształcenia Bałtyku de facto w „wewnętrzne morze NATO”, oraz rozciągnął potencjalny front aż o 1340 km na północy. Rzecz w tym, że rosyjscy wojskowi nigdy nie przygotowywali tutaj działań defensywnych, a obecnie nie mają ku temu żadnych środków. Tymczasem siły NATO w razie otwartej wojny są w stanie bez większego trudu przeprowadzić z terytorium fińskiego ofensywę albo na Petersburg, albo – co strategicznie znacznie bardziej sensowne – ku niemal równie bliskim, kluczowym dla operacyjnego użycia okrętów podwodnych z głowicami nuklearnymi arktycznym bazom rosyjskiej marynarki.
Lekcja asertywności
W tej sytuacji Rosja stawia na działania asymetryczne, np. intensyfikując presję migracyjną (wedle ćwiczonego także na granicy polsko-białoruskiej scenariusza) i próbując w ten sposób destabilizować fińską gospodarkę i politykę. Finowie odpowiedzieli zamknięciem granicy, a niedawno przedłużyli obowiązywanie tej decyzji do kwietnia. Jak stwierdziła minister spraw wewnętrznych Mari Rantanen, „co najmniej setki, ale prawdopodobnie tysiące migrantów w pobliżu rosyjskiej strony granicy czeka na możliwość kontynuowania podróży do Finlandii”.
Politycy w Helsinkach całkowicie zmieniają też retorykę – o ile poprzedni prezydent Sauli Niinistö bywał nazywany „zaklinaczem Putina” (ze względu na dość bliskie relacje osobiste z rosyjskim dyktatorem i skłonność do ich wykorzystywania w celu łagodzenia napięć), o tyle Stubb mówi twardo: „nie będzie żadnych stosunków z prezydentem Rosji ani z rosyjskimi przywódcami politycznymi, dopóki nie zaprzestaną wojny na Ukrainie”. Już na starcie kampanii zadeklarował w wywiadzie dla Reutersa, że w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa zamierza postawić na „Stany Zjednoczone, Wielką Brytanię i nordyckich sąsiadów”. O Polsce niestety nie wspomniał.
Za twardymi słowami Stubba stoją doświadczenie międzynarodowe i warsztat dyplomatyczny, ale również niebagatelny potencjał jego kraju i realna zdolność do bycia w ramach NATO nie tyle „konsumentem”, ile „producentem” bezpieczeństwa. Jego przemysł zbrojeniowy należy do bardziej szanowanych, a fińskie siły zbrojne to obecnie niemal 900 tys. osób szkolonych bezpośrednio do walki lub do efektywnego działania na tyłach (ze stosownym zapasem broni i sortów mundurowych), ponad 600 nowoczesnych czołgów (w tym leopardy), jedna z najsilniejszych artylerii w Europie, nowoczesne systemy radarowe, rakietowa i lufowa obrona przestrzeni powietrznej na wysokim poziomie, poważna flota dronów rozpoznawczych i bojowych, eskadry myśliwców F/A-18 Hornet (w perspektywie: zastępowane przez F-35A Lightning II). Na morzu potencjał ten uzupełniają okręty dowodzenia, stawiacze min, jednostki rakietowe, liczne okręty trałowe oraz desantowe. Wkrótce dojdą trzy nowoczesne korwety wielozadaniowe, budowane we własnych stoczniach, czyniąc fińską marynarkę wojenną jednym z istotniejszych aktorów już nie tylko na Bałtyku. I do tego wszystkiego spory potencjał w zakresie rozpoznania i wywiadu. ©Ⓟ