Problemem nie jest liczba biednych, lecz to, że coraz więcej osób utrzymuje się z rządowych transferów. Ludzie, których dochód zależy nie od nich samych, lecz od państwa, czują, że nie kontrolują swojego życia.

Z Jamesem Heckmanem rozmawia Sebastian Stodolak*
Dlaczego biedni są biedni?
Odwieczne pytanie! W ciągu wieków odpowiedź na nie ewoluowała. Na przykład w XIX w. w Anglii uważano, że winna jest indolencja biednych. Los jednostki był postrzegany wyłącznie jako rezultat jej czynów.
W Polsce jest takie powiedzenie: Czemuś biedny? Boś głupi. Brutalne.
I w XIX w. w to wierzono. Jest w tym element prawdy. Nie chodzi o jakąś genetyczną głupotę, lecz o głupie czy złe wybory. Ludzie czasami błądzą i ponoszą tego konsekwencje. W USA trwa debata na ten temat - częściowo w ramach dyskusji o systemowym rasizmie. Twierdzi się, że los niektórych mniejszości jest określony przez pewne niezależne czynniki historyczno-społeczne. Ale czy to całościowe wytłumaczenie? Tylko w krajach totalitarnych lub okupowanych los jest w pełni determinowany przez zewnętrzne okoliczności. Natomiast w świecie Zachodu jednostka ma dużą władzę nad swoim losem. I to przekonanie znajduje odzwierciedlenie w naszej kulturze, a nawet religii.
W katolicyzmie mamy sakrament bierzmowania, sygnalizujący wejście w dorosłość, gdy bierzemy odpowiedzialność za swoje czyny.
Z ust wyjął mi pan ten przykład. W judaizmie mamy analogiczne obrzędy bar micwy. Systemy prawne poszczególnych państw przypisują indywidualną odpowiedzialność w zależności od wieku. Nie jest jednak łatwo rozstrzygać o granicach. Czy młody, ale brutalny morderca, np. 10-letni, powinien być sądzony jak dorosły? Przecież jego mózg nie jest jeszcze całkowicie rozwinięty - kora przedczołowa, część mózgu odpowiedzialna za rozważanie konsekwencji podejmowanych działań, wykształca się w pełni na późniejszym etapie życia.
Gdzieś linię demarkacyjną dla odpowiedzialności wyznaczyć jednak trzeba.
Tak. Są ruchy, które uważają, że w pewnych sytuacjach o odpowiedzialności nie należy mówić wcale. Na przykład przekonują, że to systemowy rasizm determinuje czyny niektórych osób. Nieprawda. Ich los określony jest przez to, jak na te bariery rasowe zareagują, jak będą sobie z nimi radzić. Proszę spojrzeć na własny kraj. Rosjanie de facto okupowali was przez niemal 50 lat po wojnie. Mieliście państwo autorytarne, partyjną tyranię, a jednak przełamywaliście tę barierę. Pomagały w tym Kościół, związki zawodowe. Kwestia odpowiedzialności wiąże się nie tylko z rozstrzygnięciem kwestii wieku, lecz także tego, co jest jej warunkiem koniecznym z punktu widzenia jednostkowej świadomości.
To znaczy?
Chodzi o to, czy wystarczy świadomość konsekwencji czynów, by być za nie odpowiedzialnym. Czy wystarczy wiedza o skutkach. 17-latek mordujący kogoś na ulicy może znać skutki swoich czynów, ale równocześnie może nie uważać, że robi cokolwiek złego. Ta sama osoba w wieku 21 lat byłaby dojrzalsza, jej zrozumienie dla kategorii etycznych mogłoby być inne. Z tym wiąże się też ocena zdolności umysłowych. W USA prawo np. zakazuje skazywać na karę śmierci osoby z IQ poniżej pewnego poziomu, bo po prostu nie wiedzą one, co robią.
Oddaliliśmy się trochę od tego, o czym chciałem porozmawiać przede wszystkim, czyli o biedzie.
To powiązane kwestie. Niuanse związane z odpowiedzialnością za swój los zaczęto dostrzegać w Anglii pod koniec XIX w. i na początku XX w., co było zasługą Sidneya i Beatrice Webbów, małżeństwa ekonomistów i socjalistów. To oni zwrócili uwagę, że wpływają na nas zdarzenia zewnętrzne, makroekonomiczne, jak kryzysy, przełomy technologiczne, zmiany w polityce handlowej. Mamy więc dwa podejścia do biedy: albo wina jednostki, albo wina szczęścia - czy też jego braku. Mnie fascynuje to, że ludzie dzisiaj podzielają je w zależności od swoich ideologicznych tożsamości. Masz serce po prawej, to wierzysz w siłę jednostki i jej odpowiedzialność, po lewej - odwrotnie, a więc uważasz też, że rząd powinien wyrównywać losowe niesprawiedliwości.
A pan jak uważa? Czy można określić, w jakim stopniu wpływamy na nasz los, a w jakim wpływają na niego czynniki zewnętrzne?
Pracuję nad odpowiedzią na to pytanie już od wielu lat. Brzmi ona: do pewnego stopnia tak. Lata temu opublikowałem szeroko cytowaną pracę na ten temat. Działania jednostki zależą od jej wiedzy, a jej wiedza znajduje odzwierciedlenie w jej decyzjach. Załóżmy, że ktoś mówi mi, iż zarobię w ciągu najbliższych 12 miesięcy miliard dolarów, i ja mu wierzę. Co zatem robię? Zaczynam zachowywać się jak miliarder. Gdybym nie znał swoich przyszłych zarobków, zachowywałbym się inaczej. Nasze działania w zależności od posiadanej wiedzy mogą lub nie odzwierciedlać naszą przyszłość. W jednym z badań przeanalizowaliśmy strumienie dochodowe w cyklu życia. Okazało się, że składają się one z dwóch komponentów: przewidywalnego i niepewnego, czyli związanego z nagłymi zdarzeniami, jak ciężka choroba. Następnie zmierzyliśmy wpływ tych nieprzewidzianych zdarzeń na całość zarobków. W ten sposób ekonomia może pokazać proporcje między tym, co zależy od nas, a co nie. Na przykład ok. 50 proc. naszych zarobków możemy wyjaśnić poziomem wykształcenia. Potwierdza to sporo badań naukowych.
Dużo.
Raczej przeciętnie. Wiedząc, że wykształcenie podnosi nasze zarobki, działamy w odpowiedni sposób. Innymi słowy, w tym zakresie kontrolujemy swój przyszły los. Załóżmy, że jestem 25-letnim studentem medycyny, który chce zostać znanym neurochirurgiem. Spodziewam się, że będę otrzymywał bardzo wysoką pensję, a więc będę chciał też jeździć fajnym autem i mieszkać w fajnym apartamencie. Ale banki nie wierzą dziś, że moje oczekiwania się ziszczą w takim stopniu, jak w to wierzę ja, i chcą pobierać wysoki procent od moich kredytów. Nie przeszkadza mi to, bo sądzę, że stanę się bogaty. Jest tu jakaś racjonalność, prawda?
Jest.
Ale ograniczona. Jak pokazują inne badania, które przeprowadzałem, najlepiej wykształceni ludzie należą do najbardziej zależnych finansowo na świecie.
Przeceniają swoje przyszłe zarobki jako studenci?
Nie chodzi o to, że są biedni, a o to, że pozostają zadłużeni. Banki wyceniają ryzyko wyżej niż oni.
Czy to znaczy, że ten student medycyny wierzy w siebie zbyt mocno?
Nie. Gdyby ów student nie wierzył, że zostanie chirurgiem, to pewnie by nim nie został. Wiara w siebie jest dobra, choć ma swoje ograniczenia. Przejawia się w nieustannych próbach osiągnięcia sukcesu, dzięki którym rozwijamy się jako ludzie. Staramy się dostać na studia, nie udaje się, zdajemy ponownie i jak znów się nie udaje, idziemy inną ścieżką. Tak było z wieloma kompozytorami, pisarzami. Wiara w siebie działa najlepiej, gdy jesteśmy młodzi, bo choć uczymy się przez całe życie, to na starość mamy mniejszą akceptację dla ryzyka.
Powinniśmy wierzyć w siebie, nawet jeśli nie mamy ku temu podstaw?
Tak, to wygląda na samooszukiwanie się, ale z punktu widzenia naszej przyszłości materialnej lepsze to niż życie w przekonaniu, że jest się bezwartościowym.
Mówi pan, że powinniśmy się odrobinę sami oszukiwać?
Tak, ale tylko odrobinę, bo to balansowanie nad przepaścią. Potrzeba tu arystotelesowskiego złotego środka. Tylko ludzie już go nie szukają. Ludzie szukają ekstremów.
Na przykład?
Spotkałem w życiu wielu miliarderów i wspólną cechą tych ludzi jest przekonanie o własnych umiejętnościach oraz pewność, że w pełni zasłużyli na swoją pozycję, przy jednoczesnym odrzuceniu możliwości, że do ich sukcesu przyczynili się inni. W tej wierze utwierdzają ich zresztą osoby, którymi się otaczają. Dużo w tych kręgach pochlebstw i kłamstw, które bogacze internalizują jako prawdę. Myślą o sobie jako o wielkich ludziach. Weźmy takiego Billa Gatesa. Przecież to przeciętny człowiek, któremu zdarzyło się wyprodukować bardzo dobry produkt. Założenie Microsoftu było świetnym pomysłem, ale czy daje mu to kompetencje, żeby wypowiadać się o dobru ludzkości?
Wielu z nas intuicyjnie wierzy, że genialne umysły w jednej dziedzinie będą genialne w innych.
To błąd. Ludzie rozmawiają z Gatesem, jakby był wybitnym teologiem pokroju Alberta Schweitzera, a to tylko programista, który zarobił dużo pieniędzy. Jego oceny rzeczywistości są błędne raz za razem. To, co robi i mówi, wynika z przerostu ego, a nie z kompetencji. Ortega y Gasset w „Buncie mas” daje przykład doskonałego dentysty, który nie zna się na niczym więcej - i tak powinien być traktowany. Zbyt często wierzymy w tytuły. Niedawno w USA 17 noblistów podpisało petycję, w której stwierdzono, że programy, które chce wprowadzić prezydent Joe Biden, obniżą inflację. Czy padają tam jakieś argumenty? Nie. Jedynym argumentem jest „17 noblistów podpisało”.
Inny noblista ekonomiczny, Paul Krugman, stwierdził ostatnio, że inflacja nie szkodzi biednym.
A czy specjalnością Krugmana nie był handel międzynarodowy? Od kiedy jest specem od efektów społecznych polityki pieniężnej? Inflacja szkodzi biednym, co potwierdza wiele badań. Rosną bowiem wtedy ceny wielu dóbr, których udział w koszyku wydatków osób uboższych jest wyższy niż w przypadku tych bogatych. To oczywiste.
Czy sądzi pan, że to sam sukces popycha niektórych w manię wielkości?
Są dwa czynniki: przekonanie, że twoje osiągnięcia to tylko twoja zasługa, oraz rosnące grono potakiwaczy. Ludzie sukcesu słyszą echo własnych słów i nie rozumieją, że potakiwacze zawsze czegoś od nich chcą. Można być inteligentnym, ale to nie uodparnia na pochlebstwa, jeśli nie ma się wewnętrznej integralności. I nie ma się nikogo, kto powiedziałby prawdę.
Czy amerykański ideał „od zera do milionera”, czyli przekonanie, że każdy może szybko się wzbogacić, nie jest samooszukiwaniem się? Bo nie każdy może, i niekoniecznie szybko.
Historycznie ten ideał ma pewne podstawy. Spójrzmy na czasy gorączki złota. Jeśli byłeś zdeterminowany, to mogłeś ekspresowo awansować do grona bogatych ludzi. W USA w XIX w. mieliśmy także do czynienia z nagłymi boomami ziemskimi. Wokół powstających linii kolejowych rozdawano prawa do ziemi śmiałkom, którzy mieli odwagę budować tam osadnictwo. Potem szybko rosła wartość tych gruntów i pozwalała kolonizatorom poprawić swój los. W narodzie wytworzyło się przekonanie, że Ameryka to kraina wielkich szans, które wzmacniały historie sukcesów biznesowych ludzi zaczynających od zera. Jak Julius Rosenwald, który pod koniec XIX w. założył firmę handlową Sears Roebuck. Istnieje nagranie jego przemowy skierowanej do grupy milionerów w Chicago, w której oznajmił wprost: większość z nas to przeciętniaki, którzy mieli dużo szczęścia. Przypadkiem wpadliśmy na pomysł, który miał komercyjny sens.
Trzeźwy człowiek sukcesu.
Miał rację, że dostrzegał element szczęścia. Z drugiej strony to on, nie kto inny, dostrzegł okazję. I oto kombinacja dwóch czynników, o których mówiliśmy wcześniej: szczęścia i naszego wkładu.
50 proc. my, 50 proc. los.
Tak. Dzisiaj Elon Musk, kiedyś Ford, Rockefeller, Edison. To wszystko ludzie z pewną wizją, którzy mieli też szczęście.
Wolny rynek nie potrzebuje geniuszy, by gospodarka się rozwijała?
Nie. To jego piękno. Weźmy przeciętnego menedżera, który zarządza fabryką. Jeśli pozwoli pracownikom na sugestie, jak zakład ulepszyć, osiągnie ponadprzeciętne wyniki. W niemieckim przemyśle praktykuje się takie oddolne podejście z sukcesami. Ludzie zaangażowani w podejmowanie decyzji mają silne bodźce do odkrywania nowych rozwiązań służących wszystkim. Czasami proste ulepszenie może dać olbrzymie korzyści. Jak walizka na kółkach. Człowiek, który wymyślił te kółka, zarobił fortunę.
Niektórzy twierdzą, że jest tylko pewna pula technologii do wynalezienia.
To bzdura. Niektórzy akademicy uważają, że spłuczka do toalety to ostatnie wielkie dzieło cywilizacji, ale ja w to nie wierzę. Technologia rozwija się w niesamowitych kierunkach. Tylko czekać na komputery kwantowe. A komunikacja? Mówimy dzisiaj o 5G, za kilka dekad będziemy mówić o 10G. Po prostu trzeba wierzącym w siebie ludziom pozwalać na próby i eksperymenty. Gdy Polska stała się w 1989 r. wolnym krajem, była lata świetlne za Zachodem z punktu widzenia technologii. Dzięki uwolnieniu potencjału ludzi zaczęliście nadrabiać zaległości w ekspresowym tempie.
I ludzie zaczęli się szybko bogacić. Wzrosła mobilność społeczna. A jak jest z tą mobilnością dzisiaj w Stanach Zjednoczonych?
Mamy nadal wysoką mobilność społeczną, ale poziom szkół publicznych pozostawia wiele do życzenia. Na rynek pracy wypuszczamy wręcz analfabetów, co jest winą nauczycielskich związków zawodowych, które blokują reformy. W niektórych szkołach w USA tylko 26 proc. uczniów osiąga przeciętną dla kraju biegłość w czytaniu i pisaniu, a mimo to zdobywa promocję do następnych klas. Porażka.
Popularna narracja głosi, że marzenie o awansie społecznym w USA jest już anachroniczne.
I w efekcie promuje się programy socjalne, rosną zasiłki dla bezrobotnych, niepełnosprawnych i innych grup. Jednocześnie mówi się, że stopa ubóstwa w USA wynosi aż 15 proc., tyle że taki wskaźnik nie bierze pod uwagę rozwiązań wprowadzanych od lat 60 XX w., jak mieszkalnictwo społeczne, opieka zdrowotna itd. Po uwzględnieniu ich stopa ubóstwa spada do 2 proc. I co więcej, wykazuje dalszą tendencję spadkową.
Często słyszę, że USA zamieniają się w ruinę, że ludzie biednieją.
To nieprawda. Bieda w USA nie jest powszechna, istnieją natomiast skoncentrowane wyspy ubóstwa: barakowe osiedla, czarne getta, rezerwaty Indian. Ale też trzeba pamiętać, że ci ludzie nie głodują. To nie XIX w. Problemem nie jest liczba biednych, lecz to, że coraz więcej ludzi utrzymuje się z rządowych transferów. Na szczęście zaczyna się o tym mówić przy okazji kolejnych pomysłów pakietów socjalnych Bidena. Gdy taki program się raz wprowadzi, tworzy się grupa beneficjentów, która ma silne bodźce, by lobbować za ich utrzymaniem i rozszerzaniem. Trudno się ich potem pozbyć. W USA mamy raczej do czynienia z biedą psychologiczną. Ludzie, których dochód zależy nie od nich samych, lecz od państwa, czują, że tracą sprawczość. Mają poczucie, że nie kontrolują swojego życia. To niszczący efekt działania socjalu. Praca i dochód z niej zapewniają poczucie godności. Zasiłek - nie.
Ale może tej pracy po prostu nie ma.
Z jednej strony bezrobocie w USA jest bardzo niskie - od 2 do 6 proc. w zależności od stanu. Z drugiej w wielu branżach miejsc pracy ubyło, m.in. w wyniku przeniesienia ich do Chin czy zmiany polityki klimatycznej. Spójrzmy na górników węgla kamiennego. Zostali zmuszeni do szybkiego przekwalifikowania się. To nie są łatwe momenty. Ale tu znów socjal obniża bodźce do działania, zamykając ludzi w pułapce.
Michael Sandel, filozof z Uniwersytetu Harvarda, przekonuje, że rząd ma wiele do zrobienia na polu wyrównywania szans.
Sandel nie jest żadnym głębokim myślicielem, lecz zwykłym politologiem. Ja zresztą też nie jestem filozofem, ale przynajmniej na niego nie pozuję. Proszę pozwolić mi wrócić do kwestii mobilności społecznej, bo w tej mierze w kontekście USA istnieją olbrzymie przekłamania. Z opublikowanych przeze mnie badań wynika, że Stany nie różnią się w tej mierze od Danii - jeszcze bardziej socjalnej niż Ameryka. Specjalnie wybrałem ten kraj, bo porównania z nim i ze Szwecją są ulubioną rozrywką demokratów i ekonomistów pokroju Thomasa Piketty’ego, którzy ignorują prace ludzi takich jak ja.
Dlaczego?
Moja praca to lata metodycznego zbierania i analizy danych, by dojść do jakiejś prawdy o świecie. To jest nudne, niepopularne. Piketty i jego akolici używają złych modeli i wybrakowanych miar, ale to łatwiejsze i szybciej przynosi sławę. Piketty mierzy bogactwo posiadaniem nieruchomości. Od kiedy człowiek bogaty to człowiek mający dom? Przecież to zwykła klasa średnia. Niestety, nieadekwatne spojrzenie na nierówności i mobilność społeczną prowadzi do wprowadzania kolejnych programów socjalnych.
W Polsce to także problem.
Przykre. Argentyna była w latach 30. XX w. bardzo zamożnym krajem, niewiele mniej bogatym niż USA. Wybrała jednak populistyczną władzę, która obiecała kurczaka na każdej patelni i auto w każdym garażu. Od tamtej pory wszystko zaczęło się walić. Myślę, że świat zachodni, w tym Ameryka, wszedł na podobną ścieżkę, ale mam nadzieję, że jest jeszcze czas się z niej wycofać. W latach 60. XX w. Lyndon Johnson ogłosił wojnę z biedą, kosztowny program socjalny, który częściowo osiągnął swoje cele, lecz jednocześnie wytworzył kulturę państwa opiekuńczego niszczącą tkankę społeczną. Republikanie za Reagana i Busha oraz demokraci za Clintona próbowali ją osłabić. Teraz zjawisko to jednak znów narasta. Pomaga w tym kształt naszego systemu podatkowego, który promuje pozostawanie w przedsionku klasy średniej i demotywuje do zwiększania zarobków powyżej poziomu, powiedzmy, 50 tys. dol. rocznie. Niestety, wielu nie chce przyznać, że tak właśnie jest.
*Autor jest publicystą i wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute