Stan zagrożenia – pandemią i wojną – przy jednoczesnym zachwycie sukcesami azjatyckich autorytaryzmów, osłabił prawa jednostki.

Jesteśmy najnudniejszym państwem świata. Dlaczego? Bo robimy wszystko, jak należy. Nie mamy rewolucji, bo ich ceną jest rozlew krwi – pisał o ojczyźnie kanadyjski inżynier Brian Trueman, jeden z użytkowników serwisu Quora.com. Tę opinię potwierdzał inny internauta, Peter Webb, dodając: „Kanada istotnie jest jednym z najnudniejszych państw. Jeśli chciałbyś państwa nienudnego, wyjedź do Syrii, Afganistanu, Wenezueli albo do USA”.
Ale fortuna bywa przewrotna. Ta dyskusja miała miejsce w 2019 r., zaś dziś Kanady już nikt nie nazwie bezbarwną – oto zachwiały się fundamenty jednej z dotąd może najbardziej nudnych, lecz i najlepiej funkcjonujących demokracji świata. Jest to objaw coraz poważniejszej choroby toczącej wszystkie zachodnie demokracje: upadku wiary w sens ochrony prawa jednostki do wolności i w jej podmiotowość.
Kto nie należy do społeczeństwa?
Co wydarzyło się w Kanadzie? W odpowiedzi na strajki kierowców ciężarówek pod szyldem „Freedom Convoy” (mieli dość pandemicznych obostrzeń) rząd Justina Trudeau wprowadził stan nadzwyczajny. Uprawnia on m.in. banki do zamrażania bez wyroku sądu kont finansujących protesty – wspieranie akcji władze federalne uznały za działalność terrorystyczną. Minister finansów Chrystia Freeland tłumaczy obrazowo, jak zadziała prawo: „Jeśli twoje auto jest używane w nielegalnych blokadach, twoje konta firmowe zostaną zamrożone, a ubezpieczenie pojazdu zostanie zawieszone”.
Spróbujmy „przeliterować” to raz jeszcze: w Kanadzie jest spora grupa ludzi tak zmęczonych restrykcjami, że postanowiła zrealizować konstytucyjne prawo do obywatelskiego sprzeciwu (czy w najrozsądniejszy sposób, to inna dyskusja). W odpowiedzi rząd uznał ich za terrorystów i pozbawił części praw. Wszystko zaś dzieje się w kraju klasyfikowanym w Indeksie Demokracji przygotowywanym przez „The Economist” na 12. miejscu. W tym samym czasie w Italii (miejsce 31.) premier Mario Draghi wprowadza radykalne restrykcje dla niezaszczepionych, odbierające im m.in. możliwość wykonywania pracy, i uznaje ich za „nienależących do naszego społeczeństwa”. To tylko dwa przykłady państw z wielu, które w imię kolektywnego dobra coraz chętniej uciekają się do metod sprzecznych z podstawowym prawem jednostki do wolności.
Instytut Freedom House, badający kondycję demokracji na świecie, w edycji raportu z 2021 r. wskazuje, że od 2005 r. zaobserwować można niepokojący trend: w większej liczbie państw stan demokracji pogarsza się, niż poprawia. Pandemiczny rok 2020 przyniósł w tej kwestii złowieszczy rekord: aż 73 demokracje osłabiły się, tylko 28 wzmocniło. „Prawie 75 proc. ludności świata mieszkało w kraju, który w 2020 r. doświadczył pogorszenia swobód” – wyjaśniają eksperci Sarah Repucci i Amy Slipowitz w tekście „Demokracja w stanie oblężenia”. Do krajów „słabnących” zaliczono m.in. USA, Hongkong, który został pozbawiony niezależności przez rząd chińskich komunistów, Etiopię, w której wewnętrzny konflikt zatrzymał reformy demokratyczne, czy Indie. Ten liczący 1,4 mld ludzi kraj sklasyfikowano jako „częściowo wolny” ze względu na represje wobec opozycji zastosowane przez nacjonalistyczny rząd.
Gdy pandemia powoli wygasa, najwyższy czas na dyskusję o zabezpieczeniu podstawowych praw i wolności. To pomoże nam nie tylko w utrzymaniu się na rozwojowej ścieżce, lecz przede wszystkim będzie służyć wzmocnieniu zachodnich demokracji – tak istotnemu w obliczu konfliktu pomiędzy Rosją a Ukrainą
W ciągu ostatnich dwóch lat w większości państw to pandemia i walka z nią były pretekstem do ograniczania wolności obywateli i rozszerzania władzy. „Na Węgrzech seria środków nadzwyczajnych pozwoliła władzy na rządzenie dekretami, mimo że do jesieni 2020 r. liczba przypadków koronawirusa w tym kraju była znikoma. Wśród nadużyć wynikających z tych nowych uprawnień można wymienić fakt, że węgierski rząd wycofał pomoc finansową dla gmin kierowanych przez partie opozycyjne. Znamiennym posunięciem było też przyjęcie w grudniu poprawek do konstytucji, które przekazywały majątek publiczny w ręce instytucji kierowanych przez ludzi lojalnych wobec partii rządzącej, ograniczały niezależny nadzór nad wydatkami rządowymi i służyły zapleczu partii rządzącej” – piszą Repucci i Slipowitz.
Próbują też wyśledzić źródło problemu. Ich zdaniem „demokracja podupada, ponieważ jej najznamienitsi przedstawiciele nie robią wystarczająco dużo, aby ją chronić. Pilnie potrzebne jest globalne przywództwo i solidarność ze strony państw demokratycznych”. Według mnie ta diagnoza jest niepełna. Obrona demokracji w wykonaniu globalnych przywódców, gdyby faktycznie się jej podjęli, byłaby dziś próżna i fasadowa, słowem, nieszczera. Nie wierzą już oni bowiem w idee leżące u jej podstaw.
Wolność w wyznaczonym zakresie
Zastanawialiście się, czym jest demokracja? Trudno o wyczerpującą definicję, która będzie obejmować wszystkie modele tego ustroju – ten szwajcarski, ten amerykański i ten belgijski. Niemniej wszystkie te warianty mają jedną wspólną cechę: dorośli obywatele mają w nich udział w sprawowaniu władzy, wybierając ją i mogąc być wybieranymi. Zwykli ludzie są najważniejsi, a władza ma wobec nich rolę służebną. Wzięło się to nie tylko z utylitarnego przekonania, że zwykli ludzie w swojej wolności podejmą decyzje o dobru kolektywnym lepsze, niż gdyby robiła to za nich arbitralna wola samozwańczego władcy. Lecz także z na wskroś metafizycznej wiary, że po prostu mają oni przyrodzone prawo do niebycia niewolnikami, a możliwość kolektywnego wykuwania własnego losu w procesie politycznym jest ich niezbywalnym przywilejem.
Gdy taką deklarację podsunąć dowolnemu politykowi, zaraz podpisze się pod nią obiema rękami, bo jak przeciw takim stwierdzeniom protestować? Zresztą nieraz się podpisywał – historia pełna jest dokumentów potwierdzających jednostkowe prawa i wolności, od angielskiej Magna Charta Libertatum, przez amerykańską Deklarację niepodległości („Uważamy za oczywiste te oto prawdy, że wszyscy ludzie stworzeni równymi...”), rozmaite konstytucje, z polską włącznie, aż po unijną Kartę praw podstawowych. Problem w tym, że dzisiaj, czego przykładem są obostrzenia pandemiczne, politycy do wszystkich takich deklaracji dopisują drobnym druczkiem, że obowiązują one tylko w niekryzysowej sytuacji i w odniesieniu do banalnych kwestii. Wolność i podmiotowe traktowanie obywateli są dobre, ale tylko wtedy, kiedy my, politycy, uznamy to za stosowne. A co, jeśli ludzie protestują, chcąc o sobie decydować samodzielnie i inaczej niż politycy? Wówczas, jak mawia Draghi, „nie są częścią społeczeństwa”. Są nieodpowiedzialni.
Niestety zakres kwestii, w którym uznaje się głos obywatela za wiążący, regularnie maleje, i to nie tylko na Węgrzech, lecz także w rozwiniętych i dojrzałych demokracjach, takich jak Kanada. Niech zwykli ludzie w ramach budżetu partycypacyjnego zajmują się kolorem trawnika, broń ich jednak Boże przed próbą współdecydowania o metodach walki z pandemią, kształcie systemu emerytalnego, podatkach czy szpitalnictwie, bo to tak skomplikowane sprawy, iż decydować o nich powinni wyłącznie eksperci. Do takiego wyłączenia jednostki z procesu politycznego prowadzi wcześniej faktyczne odrzucenie jej podmiotowości, z jej niezbywalnym prawem do wolności i samodecydowania na czele. Demokracja staje się pustą nazwą, a ludzie słusznie zaczynają czuć się bezsilni.
W umysłach polityków rozpanoszyło się przekonanie, że zamiast wykonawcami woli ludu, winni być jego pasterzami i, gdy błądzi, mają obowiązek reagować, stosując pasterskie metody. Ale nie tylko w umysłach polityków powstało takie przekonanie, dokonało się to także w niektórych obywatelach. Pamiętam pełne zachwytu wpisy facebookowiczów w reakcji na bezpardonowe metody wprowadzania obowiązku maseczkowego w Indiach, czyli na policjantów pałujących krnąbrnych. Z kolei jeszcze przed pandemią uderzały mnie te częste zachwyty nad brutalnością amerykańskiej policji: „W USA zaliczyłby za to kulkę, w Polsce nie potrafią założyć mu kajdanek!”.
Wydaje się, że w pandemii postaw stęsknionych za pasterskim kijem przybyło. Ale czy naprawdę chcielibyśmy ryzykować śmierć w przypadku rutynowych kontroli policyjnych, jak to ma miejsce w USA? Zapewne nie, ale ta nie do końca uświadomiona tęsknota za rządami silnej ręki, będącymi zaprzeczeniem liberalnej demokracji, jest w nas coraz silniejsza, co tylko utrwala w politykach przekonanie, że mogą pozwolić sobie na więcej. I robią to. Jakże daleko odeszliśmy od ideału rządu, który opisywał Herbert Spencer w eseju z 1843 r. „Dziedzina właściwa rządowi”. Rząd, zdaniem Spencera, miał być „nie po to, by regulować handel, nie po to, by kształcić ludzi, nie po to, by nauczać religii, nie po to, by zarządzać dobroczynnością, nie po to, by budować drogi i koleje, ale po to, by bronić naturalnych praw człowieka, by chronić osobę i własność, by zapobiegać agresji silnych na słabych – słowem, by wymierzać sprawiedliwość. To jest naturalny, pierwotny urząd rządu. Nie był on przeznaczony do czynienia mniej; nie powinien być dopuszczany do czynienia więcej”. Rząd miał chronić, a nie wychowywać, uszczęśliwiać czy nawracać.
Nieodbyta debata
William Easterly, wybitny ekonomista rozwoju z New York University, w książce „Tyrania ekspertów” zauważa, że zarówno lewica, jak i prawica mają skłonność do koncentrowania się na antagonizmie państwo – wolny rynek. Prorynkowcy chcą, by państwo poszerzyło zakres rynku, a propaństwowcy chcą, by na różne sposoby pomagało biednym i sterowało gospodarką. Easterly zauważa jednak, że wszyscy jak ognia unikają przeprowadzenia innej debaty: o władzy państwa nad jednostką i prawach tej jednostki.
Pisze o tym w kontekście wielkich planów rozwojowych, które w XX w. wdrażano w różnych częściach świata, a które bardzo często okazywały się porażkami. W opinii Easterly’ego fundamentalną przyczyną klęsk był fakt, że rozwój nie pojawi się tam, gdzie ludzie nie są obdarzeni podstawowymi swobodami. Niestety technokraci wierzyli w coś przeciwnego: że biednym swobody nie są potrzebne, skoro mają puste garnki, i że garnki te można napełnić, stosując mądre, naukowo wypracowane recepty.
Taka postawa od zawsze była politycznie bardzo wygodna i często przyjmowana celowo, by uniknąć niewygodnych tematów. Jednym z jej wyznawców był np. brytyjski polityk William Malcolm Hailey, aktywny w okresie II wojny światowej w relacjach dyplomatycznych USA – Wielka Brytania. Jak pisze Easterly, będący zwolennikiem przekonania, że rozwój jest ważniejszy niż prawa, „Hailey był w stanie zawrzeć dorozumiany układ z Amerykanami: miał on nie wprawiać ich w zakłopotanie w związku z odmową przyznania równych praw Afroamerykanom w ich kraju, a z kolei Amerykanie mieli go nie zawstydzać, wspominając o tym, że Imperium Brytyjskie odmawiało równych praw Afrykanom”.
Aksjologiczną bezrefleksyjnością, którą Easterly zauważa w relacjach między rządami, przesiąknięte są także polityki krajowe. W przemówieniach ludzi znajdujących się u władzy nie bez powodu bardzo rzadko pojawiają się odniesienia do praw jednostki i konieczności ich ochrony. Po prostu nie myślą o nich, żywiąc zidentyfikowane przez ekonomistę przekonanie, że najważniejszy jest dobrobyt i bezpieczeństwo. Przekonanie to wzmacniały sukcesy gospodarcze krajów niedemokratycznych, które o prawa jednostki nie dbają wcale bądź w małym stopniu, przede wszystkim państw azjatyckich. Cud wzrostu gospodarczego w autokracjach zaczęto zderzać z marazmem i stagnacją, w jaką popadły zachodnie demokracje liberalne. Oczywiście demokratyczni politycy oficjalnie nie twierdzą, że z chęcią poszliby w ślady przewodniczącego ChRL Xi Jinpinga – byłoby to niepoprawne politycznie – ale do ich uszu od dawna już szepczą osoby o takich właśnie przekonaniach.
Bez owijania w bawełnę tezy o tym, że chiński system powinien inspirować przywódców Zachodu, wyłożył np. Daniel Bell, kanadyjski politolog od lat pracujący naukowo w Chinach, w książce „The China Model: Political Meritocracy and the Limits of Democracy” (Model chiński: polityczna merytokracja i granice demokracji). Bell twierdzi, że merytokracja to „dobra rzecz”, a Chiny to, jego zdaniem, właśnie merytokracja, czyli „system polityczny zaprojektowany w celu wyłaniania przywódców politycznych o ponadprzeciętnej zdolności do dokonywania moralnie świadomych osądów politycznych”.
I w Polsce jest grono prominentnych intelektualistów z wyraźnie prochińskim skrzywieniem, których, co ciekawe, można znaleźć zarówno wśród nominalnych liberałów, prawicowców, jak i lewicowców – wszyscy są gotowi przymknąć oko na łamanie praw człowieka, jeśli towarzyszy mu wzrost gospodarczy.
Wolność i technologia
Easterly przekonuje, że coraz częstsze zachwyty nad sukcesami autokratycznych „merytokracji”, kierujących się politykami rozwojowymi, wynikają z ułomności naszego umysłu, polegającej na skłonności do popełniania błędu przypisania. „Ten wykazany w eksperymentach błąd odnosi się do tendencji, polegającej na przypisywaniu rezultatu w zbyt dużym stopniu indywidualnej osobowości, intencjom i umiejętnościom, w niewystarczającym – czynnikom zewnętrznym” – pisze. Gdy widzimy, że chińskie PKB rośnie za Deng Xiaopinga, automatycznie uznajemy to za jego zasługę. Podobnie w odniesieniu do Singapuru za czasów Lee Kuan Yewa czy Koreą Południową Parka Chung-hee. Tymczasem analiza pokazuje, że na przestrzeni dekad czasowo wybitnie wysoki wzrost w autokracjach powraca do średniej, a sami przywódcy mają nikły wpływ na okresy przyspieszenia, które – jak próbuje wykazać Easterly – są wynikiem głównie dwóch czynników: historii technologicznej i rosnącego zakresu wolności.
Im bardziej rozwinięty technologicznie był dany region przed wiekami, tym bardziej rozwinięty jest dzisiaj. Aż 78 proc. różnicy w dochodach między Europą a Afryką Subsaharyjską tłumaczą technologie, które istniały na tych obszarach przed 1500 r. Rosnący w erze nowożytnej zakres wolności wpływał zaś historycznie na powstawanie nowych wynalazków na bazie tych starożytnych. W świecie swobodnych eksperymentów następowała nie tylko kumulacja, lecz także rozrost wiedzy i innowacji. Na poparcie tez Easterly’ego można by przytoczyć katalog badań. Na przykład w pracy „Civil liberty and economic growth in the world: a long-run perspective, 1850–2010” przeanalizowano 149 państw w ciągu ich 160-letniej historii od 1850 do 2010 r., zderzając wzrost gospodarczy z poziomem wolności obywatelskich. Chodziło o wolność gospodarczą, ale i o wolność słowa, religii czy wolność polityczną. „Ruchy w kierunku wyższych poziomów wolności są związane z wyższymi stopami wzrostu gospodarczego. Swobody obywatelskie są istotnym czynnikiem wyjaśniającym wzrost gospodarczy” – skonkludowali badacze.
Właśnie teraz, gdy pandemia powoli wygasa (miejmy nadzieję), najwyższy czas na dyskusję o zabezpieczeniu podstawowych praw i wolności. To pomoże nam nie tylko w utrzymaniu się na rozwojowej ścieżce, lecz przede wszystkim będzie służyć wzmocnieniu zachodnich demokracji – tak istotnemu w obliczu eskalacji konfliktu pomiędzy Rosją a Ukrainą. Sama agresywna postawa Rosji, państwa autokratycznego i mającego za nic prawa jednostki, jest najlepszym argumentem za rozpoczęciem takiej dyskusji. ©℗
*Autor jest wiceprezesem Warsaw Enterprise Institute