Modlitwy są dobre w kościele. Rzeczywistością należy zarządzać. Zważając na wartości, ale nie trzymając się kurczowo ideologicznych haseł. Ale aby dostosować się do zmieniającego świata, potrzeba elit. A tych nie mamy. Pełno za to na każdym kroku intelektualnych celebrytów suflujących maluczkim swoją narrację. Mającą na celu nie postęp, ale obronę status quo
Islam jest religią pokoju, nie należy się go bać. Multikulti ubogaca narody. Niewidzialna ręka kapitalizmu poradzi sobie z każdym problemem, jaki niesie gospodarka. Trzeba wszystko sprywatyzować. Państwo jest niepotrzebne, jego rola powinna się sprowadzać do administratora, który pilnuje temperatury wody w kranie i wdrażania unijnych dyrektyw. To tylko kilka z mądrości – takich bez żadnego „ale” – które zostały ukute wiele lat temu, ale nie zdały egzaminu w zderzeniu z rzeczywistością. Jednak są wciąż powtarzane niczym prawdy objawione. Niektóre od 27 lat.
Zmienił się świat, geopolityka, ekonomia, wszystko. Mamy za sobą międzynarodowy kryzys finansowy, który jeszcze nie do końca się zagoił. Mamy – tu i teraz – bomby wybuchające na europejskich ulicach, fale uchodźców szturmujących bezpieczne enklawy świata. Brexit stał się faktem. Rosja po kawałku pożera tereny „bliskiej zagranicy”. Turcja się znarowiła, sojusze wiszą na włosku. W Ameryce Północnej mają miejsce polityczne wstrząsy tektoniczne – nie wiadomo, jakie spowodują zniszczenia. A jeszcze Chiny. Dzieje się historia. Żyjemy, na psa urok, w ciekawych czasach. W nowym otwarciu, kiedy jeszcze każdy wariant rzeczywistości jest możliwy. A o czym rozmawiamy? Co determinuje naszą debatę publiczną? Oczywiście gra o tron „made in Poland”, czyli spór o Trybunał Konstytucyjny, który doszedł do granic absurdu. Kuriozalna kłótnia o 500+, dlaczego ten program jest taki zły.
Ludziom się od tego miesza w głowach. Przestali używać mózgów, przeszli na stanowiska wiernych poszczególnych kościołów światopoglądowych. I w ich imieniu rzucają się sobie do gardeł. Politycy robią obłudnie zatroskane miny, kwicząc w duchu z radości. Ale to nie jest dziwne, od setek lat polityka rządzi się zasadą dziel i rządź. Gromadź szable, żeby mieć władzę. To nie dziwi. Ale zastanawiające jest to, że elity (choć to określenie stało się ostatnio wyzwiskiem, ale używajmy go w starym, pozytywnym znaczeniu) – intelektualne, artystyczne, polityczne – które, wydawałoby się, powinny iść w awangardzie przemian, okopały się w swojej twierdzy tez dawno przebrzmiałych. Bronią świata idei i myśli, którego już nie ma. To nie obrona Częstochowy, ale – proszę wybaczyć zgrubność porównania – drobnomieszczaństwo intelektualne. Obrona dawnego świata i minionych wartości. I ochrona swojego stanu posiadania.
Czym być powinna
Każdy inteligentny, nawet jeśli nie przekopał się przez tomy prac socjologicznych, intuicyjnie rozumie, co oznacza to określenie: ludzi z jakiegoś powodu znajdujących się najwyżej w hierarchii społecznej. Można – w zależności od czynnika, który to wyniesienie powoduje, dzielić elity na grupy. Jedni znaleźli się na szczycie ze względu na nadzwyczajne zdolności i mądrość, drudzy z powodu zmysłu biznesowego i zgromadzonej fortuny etc. Mnie jednak najbardziej przekonuje podział wprowadzony przez polskiego filozofa i prawnika Czesława Znamierowskiego, który – w zależności od ich stosunku do reszty społeczeństwa – wyodrębnia elity pasożytnicze, które dbają tylko o siebie, oraz rycerskie – tym leży na sercu dobro innych ludzi i państwa. Tak, widzę już uśmiechy na twarzach czytelników...
Doktor Andrzej Garapich, do niedawna prezes spółki Polskie Badania Internetu, dziś zastępca dyrektora ds. marketingu biznesowego w TVP, komentuje to, opowiadając dwie anegdoty. Kiedyś w palestrze adwokackiej był zwyczaj, nieskodyfikowany, że część spraw prowadziło się za darmo. Po prostu: broniło się niezamożnych ludzi w dobrej sprawie. Dziś, kiedy się pyta o to młodych adwokatów, robią wielkie oczy: no jak to? OK, zdarzają się wyjątki, ale naprawdę wyjątkowo rzadko. Druga historia opowiada o stryjecznym pradziadku Pawle Garapichu, który w latach 1924–1927 był wojewodą lwowskim. – Przez posiadłość, w której mieszkał, przechodziła linia kolejowa, ale nie było w pobliżu stacji. Rodzina więc bardzo naciskała, żeby szepnął słowo komu trzeba i żeby ta stacja powstała – opowiada Andrzej Garapich. Ale pradziadek miał inny problem: co zrobić, by czasem nikt nie wpadł na pomysł zrobienia tam choćby przystanku. Bo nie uchodzi.
Bardzo archaiczne, jak na nasze czasy, pojęcie, prawda? Nieco śmieszne w świecie, w którym rządzi kasa i znajomości, a nepotyzm jest cnotą, nie grzechem. Jak jest, w zasadzie nie trzeba się rozwodzić, niech puentą tego lamentu nad upadkiem zasad i obyczajów będzie trzecia anegdotka: trwa egzamin na aplikację adwokacką, jeszcze ustny, członkowie komisji zadają pytania. Kolejne pada z ust mężczyzny, który się wcześniej nie odzywał. A aplikant na to: tata, weź się i nie wygłupiaj...
Słowo „elita” się spauperyzowało, a ludzie, którzy pretendują do tego miana, zapomnieli o powinnościach, jakich inni mieliby prawo od nich oczekiwać. Że same pieniądze, zdobycie jakiegoś stanowiska, dorwanie się do władzy to za mało. Należy jeszcze zrozumieć, czemu to powinno służyć. Jeśli nie ma tej świadomości służebnej roli, zobowiązań wobec reszty, jest się hubą pasożytującą na społeczeństwie. Nie elitą. I jeszcze jedna ważna sprawa: elitę powinno charakteryzować porządne, wszechstronne wykształcenie. Ciekawość świata, dziwienie się mu, kwestionowanie łatwych wyjaśnień, szukanie najlepszych rozwiązań. Spieranie się – merytoryczne. Obrzucanie się wzajemne błotem nie mieści się w tej definicji. Oskarżanie o złe intencje każdego, kto śmie myśleć inaczej – także nie.
Dlaczego tak?
Odpowiedzi na pytanie o powody miałkości naszych elit jest kilka, a wszystkie prawdziwe. Można sięgnąć do dramatycznej historii: Katyń, Powstanie Warszawskie, komuniści, którzy dokończyli robotę po hitlerowcach, rugując niedobitki starych, a promując elity z szybkiego awansu społecznego. Wbito im do głów pożytki płynące z jednomyślenia: kto nie z nami, maszeruje przeciw nam, więc warto się przystosować. – W pewien sposób to dziedzictwo komunizmu, który nie premiował dyskursu, trwa. W nową rzeczywistość przenieśliśmy myślenie postmarksowskie: może być tylko jedna słuszna droga, a ci, którzy mieliby jakiś inny pomysł, to nie partnerzy, ale nieprzyjaciele – wywodzi dr Garapich. A dr Krzysztof Księżopolski z Ośrodka Analiz Politycznych UW, dodaje, że w taki perfidny sposób, do demokratycznej, kapitalistycznej Polski A.D. 2016 przeniesiona została leninowska walka klas. No, ale przecież od tamtej pory – biorąc za cezurę 1989 r. – minęło 27 lat, o sześć więcej, niż trwał żywot II Rzeczypospolitej, która – jakkolwiek by ją krytycznie oceniać –wykształciła swoje elity.
Natomiast po transformacji ustrojowej liczył się głównie biznes. Na tym się skupiliśmy. Trudno się temu dziwić, bo koszula zawsze będzie bliższa ciału. Dzięki temu mamy solidną konkurencyjną gospodarkę, żyjemy na przyzwoitym poziomie i możemy się rozwijać. Ale w dziedzinie intelektualnej i naukowej niewiele się zmieniło. Elity przejęliśmy po poprzednim ustroju wraz z całym ich bagażem. Nikt się zresztą nimi nie interesował, zostały zostawione samym sobie, spokojnie pływając w starym sosie powiązań, zwyczajów, układów. Owszem, pojawiło się nieco nowych twarzy i nazwisk, ludzi mających za sobą studia czy stypendia na Zachodzie, którzy stali się przewodnikami po nowej rzeczywistości, ba, zbawcami narodu. To, co powiedzieli, było bezdyskusyjne i święte. Więc środowisko skisło, nie mając z kim konkurować, nie musząc się specjalnie starać. Uwierzyło we własną nieomylność. A kto śmiał kwestionować, to, w najlepszym przypadku, wariat. Plan Balcerowicza – nie ma innej drogi. Polityka thatcheryzmu i droga Reagana wskazywały nam kierunek. Idźmy dalej. Prywatyzacja wszystkiego, co się da – tylko tak można zbudować wolny rynek. A jego niewidzialna ręka załatwi wszystkie nasze problemy. Podążajmy do świata. We Wspólnocie Europejskiej wszyscy chcą wspólnego dobra. Nieważne są państwa narodowe, przyszłością jest Unia. I choć dziś wiemy, że nie do końca, że można było przejść proces transformacji nieco mniej boleśnie, nie tracąc, nie spychając na margines całych grup społecznych, że niewidzialna ręka nie zapobiegła mu, ale spowodowała światowy kryzys gospodarczy, nacjonalizmy są faktem, w UE są równi i równiejsi, a dzika prywatyzacja, choć doprowadziła do powstania wielu fortun, to – globalnie rzecz biorąc – osłabiła potencjał naszego państwa... I tak dalej. Więc dlaczego wciąż słyszymy ten sam przekaz, w który mogliśmy z braku wiedzy i doświadczenia wierzyć lata temu, ale nie teraz?
– To sytuacja znana z biznesu: założyciel firmy powinien ją w pewnym momencie opuścić. Odejść. Bo inaczej będzie działał na jej szkodę, znam z tysiąc takich przykładów – przekonuje Cezary Kaźmierczak, prezes Związku Przedsiębiorców i Pracodawców. Taki biznesmen myśli: jeśli coś zrobiłem, czegoś dokonałem, stosując metodę A,B i C, i to działało, to musi działać dalej. Tymczasem świat się zmienił, stare metody są już nieefektywne, ale on tego nie widzi. I żeby mu sto osób mówiło, że się myli, będzie trwał przy swoim. A im bardziej jego poglądy na biznes będą się rozmijały z rzeczywistością, tym bardziej będzie ich bronił. Zapętlał się. Zacietrzewiał.
Jeśli tak to działa w biznesie, to tym silniej w polityce, gdzie w grę wchodzą dodatkowe emocje. Choćby te związane z ideologią i tożsamością. Bo jeśli nawet przemożemy się, żeby dostrzec korzyści wynikające z handlu przez internet (choć wcale nam się te nowinki nie podobają), to w świecie związanym z wartościami i ideologią będziemy mieć problem. Wielki problem.
Obrona Zatoki Świń
Irving Janis, amerykański psycholog z Yale, analizując niepowodzenia amerykańskiej polityki zagranicznej, ukuł teorię „syndromu grupowego myślenia”, znaną także jako obronę Zatoki Świń. Według niej ludzie, którzy się dobrze znają, mają ponadprzeciętne IQ, są decyzyjni, wierząc w siebie, swoją nieomylność i etykę, zamykają się w swoich salach konferencyjnych – schronach – i są nieprzemakalni na informacje płynące z zewnątrz. Zwłaszcza jeśli te są niepomyślne. Zwłaszcza jeśli ich źródłem jest ktoś spoza ich zespołu. I nakręcają się nawzajem w swoich wierzeniach. A jeśli ktoś próbuje się wyłamać, jest karany, poddawany presji, co wymusza konformizm. Uruchamia się autocenzura. W konsekwencji członkowie takiej grupy wolą umrzeć (no, może nie w sposób dosłowny), niż przyznać się do błędu. Zatopią swoje statki, pozwolą zginąć setkom żołnierzy, żeby tylko zachować twarz. I czuć się dalej dobrze w swojej roli współczesnych demiurgów. Okopują się w twierdzy, wznosząc okopy dogmatów. Dlatego każdy problem, który można by w miarę łatwo rozwiązać, posługując się zdrowym rozsądkiem, rozważają z punktu widzenia swojej ideologii. Ona podpowiada im interpretację zjawisk, dyktuje skróty myślowe pozwalające na proste wytłumaczenie skomplikowanych problemów.
Jest, jak tłumaczy prof. Norbert Maliszewski, specjalista ds. marketingu politycznego, psycholog społeczny z UW, busolą pozwalającą na orientowanie się we fluktuującym świecie, ogarnięcie go, wygenerowanie uproszczonych recept. Maliszewski daje przykład: kiedy Bronisław Komorowski przegrał z Andrzejem Dudą w wyścigu po fotel prezydencki, pojawiło się wytłumaczenie, dlaczego tak się stało: bo prekariat się zbuntował. – Choć to nie miało nic wspólnego z rzeczywistością, w środowiskach liberalnych taki przekaz się spodobał – mówi. To, że młodzi ludzie od jakiegoś czasu skręcali na prawo, że mówiły o tym liczne badania, wykazujące na zmęczenie i rozdrażnienie młodych sytuacją, w jakiej przyszło im wkraczać w dorosłe życie, wkurzenie na brak empatii dla ich sytuacji ze strony rządzących środowisk liberalnych, to było nieważne. – Wszystkim łatwiej posługiwać się uproszczeniami, intuicją i przeczuciami niż twardymi danymi. Także, a może przede wszystkim, w publicznej debacie. Każda sprawa, każdy projekt jest przepuszczany przez pryzmat ideologii – co uspokaja, upewnia w poczuciu posiadania najbardziej racjonalnej racji.
Dobrze jeszcze mieć proste, wpadające w ucho hasło: „Precz z komuną”, „J...ć PZPN”, „Kto nie skacze z nami, ten zdrajca”. Każdy problem, każdy projekt można przepuścić przez takie emocjonalne sito. Weźmy taki sztandarowy pomysł obecnej ekipy rządzącej, czyli 500+. Według jego krytyków jest zły, bo jest zły. Bo rozwali budżet, bo ludzie wydadzą pieniądze na wódkę, bo jest zbyt konserwatywny albo zbyt lewicowy. Z ostatnich danych GUS można wywnioskować, że pieniądze wrzucone w rodziny z dziećmi przełożyły się na ożywienie w kilku branżach. Wzrósł zakup żywności, ubrań, mebli. Spożycie alkoholu nie wzrosło. Ale narracja jest wciąż ta sama. – Osoby komentujące życie publiczne są nieprzygotowane do dyskusji – ocenia Maliszewski. Bo kto robił badania dotyczące społecznego postrzegania programu 500+? Albo rzeczową analizę jego wpływu na gospodarkę? Nikt. To niepotrzebne w epoce, kiedy zamiast pogłębionej debaty publicznej rządzi infotainment. Wpadają do studia celebryci i mówią, co im się wydaje. Pływają po powierzchni, bredzą. I co z tego? Nie można przekonać przekonanych. Dziś sprzedaje się tożsamość. Kaźmierczak ocenia, że niegdysiejsze elity, zamiast nadawać kurs rzeczywistości, strzygą uszami, żeby usłyszeć, czego chce lud. I zrealizować jego życzenia. Nie: pociągnąć za sobą. Nie: zaproponować zmiany. Ale dostosować się do niewypowiedzianych nawet sympatii. Zagrać melodię, która się z pewnością spodoba, bo wszyscy ją dobrze znamy.
Świat nauki
Pomysł na ten tekst wziął się z rozmowy z jednym z moich ulubionych profesorów, który jest człowiekiem wielkiej wiedzy w swojej dziedzinie, ma na koncie wiele publikacji, jest po prostu kimś. Ale kiedy zaczęliśmy rozmowę na temat strachu Europejczyków przed wpływami fundamentalistów islamskich, zaczął drwić i bagatelizować. Przekonywał, że ograniczają nas zaściankowe lęki, że multikulti jest awangardą postępu, a tylko nasze uprzedzenia nie pozwalają nam czerpać garściami z tej studni. Porozrywane ładunkami trupy na ulicach europejskich metropolii? No tak, trochę nam się nie udało. Powrót do dialogu tych dwóch światów będzie trudny.
Ja nie będę nawet się starała przekonać swojego ulubionego profesora, że błądzi, zwłaszcza że ma dobre intencje. Jest zafiksowany na tym, czego nauczył się ileś tam dziesiątków lat temu. To kolejny problem. Trudno oprzeć się wrażeniu, że niektórzy naukowcy nadal celebrują paradygmaty z przełomu lat 60. i 70. Wtedy to doświadczyli kontaktu z Zachodem i doznali zauroczenia tym, co Zachód wtedy wymyślił. Niestety pomimo zmian systemowych w Polsce, jakie dokonały się w ciągu ostatnich trzech dekad, nadal pełnią prominentne funkcje, trzymając się zasady, że nauka jest tylko jedna – ta, którą oni uznają. To wystarcza im i namaszczonym. Zasady demokratyczne zupełnie im nie przeszkadzają. Te same osoby od lat wymieniają się stanowiskami. Przykładem może być bieżąca sytuacja w Centralnej Komisji ds. stopni naukowych. Jedna z osób pomimo feudalnych wpływów liczących kilka dekad tak bardzo nie chce pożegnać się z władzą, że pomimo upływu dwóch kolejnych kadencji na kolejnym prominentnym stanowisku znalazła sposób, żeby zostać na trzecią. Nadal będzie rządzić i dzielić.
To dość wyostrzony przykład, ale znamienny dla tej rzeczywistości. – Mamy do czynienia z systemem feudalnym, który nie pozwala się rozwijać młodym pokoleniom – diagnozuje dr Księżopolski. Efekt jest taki, że serwilizm rządzi. Młodzi wiedzą, że nie należy się wychylać, tylko wiernie nosić teczkę za swoim profesorem, bo kiedy ten umrze, można będzie zająć jego miejsce. Godzić się na to, że naukowi mistrzowie nie mają własnych publikacji, przez 5–10–15 lat niczego nie zbadali, a co najwyżej podpisali się jako recenzenci pod pracami doktorów. Ostatni ranking szanghajski jest tego najlepszym przykładem: z czwartej setki najlepszych uniwersytetów na świecie UW i Jagiellonka spadły do piątej. Skarlenie intelektualne stało się faktem. Dlaczego? Znów odpowiedzi może być wiele. Każda z nich nęcąca. Najpopularniejsza: za mało pieniędzy na naukę. Mniej popularna: pieniędzy jest dość, lecz są źle wydawane. Niewygodna: pieniądze na naukę zostały rozkradzione, rozdysponowane pomiędzy beneficjentów układu.
Ale znów się przemieśćmy w czasie, wróćmy do lat, kiedy matura była paszportem do starania się o miejsce w elitach społeczeństwa. Nie bez powodu nazywała się ona wówczas egzaminem dojrzałości. Człowiek, który zdał taki egzamin, miał wszechstronne wykształcenie: nie tylko z lektur obowiązkowych, nie tylko z rozwiązywania działań na ułamkach, lecz także z historii świata, ze znajomości języków – także tych martwych. My wyprodukowaliśmy stracone pokolenie legitymujące się bezwartościowymi dyplomami, wypędzone biedą i brakiem możliwości rozwoju na zagraniczne zmywaki. Sfrustrowane, nie do końca zdające sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale mówiące „nie” rzeczywistości.
Jak zauważa dr Garapich, bolączką współczesnego świata jest i to, że z każdym dniem w postępie geometrycznym przybywa wiedzy do zassania. Nie do ogarnięcia jest ta mnogość danych, więc rzetelne wykształcenie, pozwalające się obracać w świecie zostało zastąpione przez wąskie specjalizacje. I tutaj znów wrócimy do świata wartości, których już nie ma. Jak mówi Garapich, dziś nie chodzi o to, żeby być mądrym, by gromadzić wiedzę, ale o to, żeby swoje kompetencje sprzedać. Ktokolwiek za to zapłaci. A jeśli płacą, jeśli się to opłaca, nadal będziemy sprzedawać tę samą bajkę.
Politycy wiedzą najlepiej
Serwilizm, konformizm, oportunizm. Łatwo obarczyć takimi przymiotnikami przeciwników ideowych, zwłaszcza że oni zrobią to samo, zanim jeszcze nam to przyjdzie do głowy, więc nie trzeba mieć szczególnych oporów. Więc tak się toczy ta nasza rzeczywistość, ten nasz dyskurs na temat spraw najważniejszych: w jednej telewizji jedne upiorne głowy wypluwają z siebie mądrości na temat zbawienia świata, w drugiej telewizji kokoszą się następni mędrcy. Powinności elit? Liczy się wygrana wojna, tu i teraz. A sztywni faceci z profesorskimi tytułami są do wynajęcia: podpiszą się pod każdą bzdurą wymyśloną przez polityków. Którzy naukowców nie szanują, bo wiedzą, jak łatwo ich kupić. Przywilejami, sławą, poczuciem władzy, wpływu na rzeczywistość, wreszcie, najprościej, dostępem do koryta. Ilu herosów powie: „Nie, to nie tak, ja się nie zgadzam”?
Można dworować sobie ze starych autorytetów, które niczym mantrę powtarzają przebrzmiałe prawdy, ale ci nowi, którzy ich starają się zastąpić, nie są lepsi. Weźmy choćby kazus komisji ekspertów zwołanych przez marszałka Sejmu Kuchcińskiego, którzy w trymiga zalegalizowali najbardziej „hardcorowe” kawałki ustawy o Trybunale Konstytucyjnym, z których zresztą rząd się chyłkiem wycofał. Pieczeniarze, nieważne, jak bardzo by chcieli, nigdy nie staną się elitą. Mogą jedynie odgrywać rolę intelektualnych celebrytów. O których historia szybko zapomni.
W tym tekście zostali już wywołani do tablicy politycy, naukowcy, prawnicy, ale pozycje na liście fałszywych elit można mnożyć. Chętnie dodam do niej dziennikarzy, którzy w większości zrzucili już niewygodną maskę bezstronności, by przeistoczyć się w bojowników takiej czy innej partii, a swoje gazety czy audycje zamienić w biuletyny propagandowe. Często nie trzeba czytać ich tekstów, oglądać programów, wystarczy spojrzenie na nazwisko i tytuł, żeby mieć jasność, jaką przyjmą narrację. Bo mają partyjne pieczątki przybite na środku czoła. Podobnie, jak gadające głowy profesorskie, które nie mając czasu na prawdziwe badania, znajdują go aż nadto, żeby się dzielić swoimi refleksjami na temat rzeczywistości w mediach.
Kiedy pytam o to moich rozmówców, mają jedną odpowiedź: ci naprawdę dobrzy nie latają po telewizyjnych studiach. Coś badają, coś piszą, pracują. W studiach radiowych i telewizyjnych przewala się za to ekipa ideologicznych komisarzy. Mają różne barwy. Za to podobny poziom zacietrzewienia. W najlepszym razie meldują to, co przeczytali w zagranicznej prasie sprzed miesiąca. Zazwyczaj mówią to, co im się wydaje. Na ustach, w gruncie rzeczy, jeden temat: co PiS, a co PO. Żeby była jasność: obie strony sporu tak mają. Ta zwana liberalną oraz ta określająca się prawą. Pierwsza skamle, bo już nie rządzi. Druga warczy, bo przeczuwa swój upadek. Obie myślą podobnie: demokracja jest wtedy, kiedy my rządzimy. Słabo? Bardzo. Trump jest lepszy niż Clintonowa, bo konserwatysta – przekonują ci z prawej. A że kuma się z Putinem, nieważne. Co z Tuskiem? Zostanie w tej Brukseli czy wróci do kraju z podkulonym ogonem? To znów zaklęcia prawicy. Liberalni za to chwytają każdy okruch, z którego da się wywieść, że nad Polską chmury zbiera faszyzm. I że jesteśmy coraz bardziej bylejacy. Nasi mężczyźni nic, tylko molestują seksualnie kobiety (a że badania zostały wyssane z dużego palca, to nieistotne).
– Za niemal każdą informacją stoi jakaś ekipa PR-owska robiąca newsa na zamówienie i za pieniądze – uważa Garapich, który zjadł zęby na analizowaniu treści zamieszczanych w elektronicznych mediach. Pędzimy przed siebie, nie zauważając raf na nieboskłonie intelektualnym. Byle szybko, bylejak. Nie sprawdzamy źródeł, nie szukamy, nie dowiadujemy się. Pseudowiedzę czerpiemy z depesz Wirtualnej Polski albo innego Pudelka. Albo filmów czy seriali. I gryziemy się między sobą, gryziemy, gryziemy. A na zakończenie wylewamy na siebie zawartość nocnika. My, elita elit.
Niedawno Grzegorz Sroczyński opublikował w „Gazecie Wyborczej” ważny tekst pt. „Trochę nam zbyt wesoło”. „W takim kraju jak Polska i w takich czasach jak dziś trzeba brać pod uwagę również złe scenariusze. Łącznie z tym najgorszym. Plując jadem na dzisiejszego wroga, być może plujesz na jutrzejszego towarzysza niedoli. Ziemkiewicz i Sierakowski służący ramię w ramię w jednym powstańczym oddziale, Gmyz i Maziarski drukujący wspólnie gdzieś w garażu podziemne ulotki – to nie są dziś pomysły całkiem z kosmosu. Warto zachować ostatnie łączące nas nitki, żeby to niechciane braterstwo w razie czego było możliwe” – pisał. To tym bardziej ważne, że wyszło spod palców dziennikarza „GW”, czyli reprezentanta środowiska, które kiedyś sprawowało rząd dusz, mówiło, co Polacy mają myśleć, a dziś straciło wpływ na rzeczywistość, odpłynęło od niej, za to zajęło się z pasją obroną starego świata.
Więc może jest jeszcze nadzieja, że tzw. elity obudzą się, coś zrozumieją, przypomną sobie o swoich powinnościach? Garapich się śmieje: jest optymistyczna teoria wywodząca się z doświadczeń innych krajów, która mówi, że potomkowie tych, którzy dotarli na szczyty przebojem, władzę i majątek zdobywając w niezbyt czysty sposób, opamiętają się i będą chcieli zostać kimś więcej niż lokalną odmianą Paris Hilton. Arystokracją moralną, nie tylko burżuazją. Ale bardziej realna jest druga opcja – Matka Boska zstąpi na Ziemię, uzdrowi nasze społeczeństwo i po prostu stanie się cud
Czy ktoś robił badania dotyczące społecznego postrzegania programu 500+? Albo analizę jego wpływu na gospodarkę? Nikt. To niepotrzebne w epoce, kiedy zamiast pogłębionej debaty publicznej rządzi infotainment. Wpadają do studia celebryci i mówią, co im się wydaje. Pływają po powierzchni, bredzą. I co z tego? Nie można przekonać przekonanych