Europa zjednoczona pod władzą Rzymu mogła istnieć jeszcze długie stulecia, gdyby nie hordy emigrantów z Azji szukających nowego domu. Ale imperium okazało się zbyt zmurszałe, by to przetrwać
Takiej nawały ludzi, chcących osiąść w Europie, nie doświadczył Stary Kontynent od dwóch tysięcy lat. Przy czym nieproszeni goście przyjmowani są ze sporą – delikatnie mówiąc – niechęcią. O czym najdobitniej świadczy wysoki na cztery metry płot, jaki rząd Viktora Orbana chce wznieść na prawie 200-kilometrowej granicy z Serbią. W krótkim czasie przekroczyło ją bowiem ponad 50 tys. uciekinierów z Azji. Podobne konstrukcje postawiły już Bułgaria i Grecja na granicy z Turcją.
Ale cóż może znaczyć jeden mur, gdy desperatów nie odstrasza nawet Morze Śródziemne, choć stało się ono grobem dla tysięcy emigrantów. Dużo więcej, bo ponad 200 tys., w ciągu ostatnich 12 miesięcy dopłynęło do wybrzeży Italii. Wszystko wskazuje na to, że ta fala będzie nadal rosnąć za sprawą wojen nasilających się w Libii, Afganistanie, Iraku i Syrii. Stale też powiększa się grono państw upadłych.
Tymczasem zarówno w Brukseli, jak i wśród europejskich rządów brak konkretnych pomysłów, jak stawić czoła problemowi. Na postulat Komisji Europejskiej, by 40 tys. uchodźców proporcjonalnie rozsiedlić w krajach UE, Wielka Brytania i Dania natychmiast skorzystały z wywalczonej niegdyś w Maastricht odrębności traktatowej, oświadczając, że to ich nie dotyczy. Podobnie zareagować mają ochotę członkowie Wspólnoty z Europy Środkowej. Po raz kolejny w momencie kryzysowym okazuje się, iż solidarność UE istnieje głównie na papierze. Słaba, ale za to zamożna i bezpieczna Unia przyciąga więc jak magnes miliony rozbitków z dwóch ościennych kontynentów. Politycznej wspólnocie, zamieszkałej przez ponad pół miliarda ludzi, napływ nawet kilkunastu milionów emigrantów nie powinien niczym szczególnym zagrozić. Zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę jej ekonomiczny potencjał. A jednak już tak bywało w przeszłości, że liczył się nie rozmiar, lecz wewnętrzne zdrowie organizmu państwowego. Gdy go brakowało, zbyt duża dawka gotowych na wszystko emigrantów okazywała się śmiertelna.
Bez epitafium
Kiedy pod koniec czerwca 455 r. Wandalowie opuszczali z łupami Rzym, świat śródziemnomorski potraktował to niemal wzruszeniem ramion. Choć przecież barbarzyńcy doszczętnie złupili Wieczne Miasto, zabierając ze sobą nawet pozłacany dach ze świątyni Jowisza na Kapitolu. A przecież zaledwie 45 lat wcześniej, gdy po raz pierwszy najważniejsze miasto Europy skapitulowało przed najeźdźcą, histeria ogarnęła niemal wszystkich. „Cesarstwu została ucięta głowa. Mówiąc prawdę, z tym miastem zginął cały świat” – zapisał św. Hieronim. W tym samym rozpaczliwym tonie odnotowywali wstrząsające wydarzenie inni wybitni uczeni, kapłani, politycy z tamtych czasów.
Nie minęło życie jednego pokolenia, a budowane przez wieki imperium rozsypało się w proch. W jego granicach rozciągających się przez trzy kontynenty osiedliły się przybyłe z głębi Azji plemiona. Przejmując najpierw majątek, a potem kulturę, religię oraz tradycję od pokonanych. Stało się to tak oczywistą codziennością, że pobytowi Wandalów w Rzymie kronikarze poświęcili zaledwie kilka wzmianek.
W tak dość żałosny sposób dobiegało końca istnienie państwa, które mogło się w czasach świetności poszczycić: najlepszą armią, znakomicie funkcjonującą administracją, doskonałym prawem do dziś stawianym za wzór, a wreszcie nieprzebranymi bogactwami. Ale Imperium Romanum samo wyrzekło się swoich atutów. Pozwalając, by zdegenerowały się wszystkie jego kluczowe osiągnięcia.
Na początku końca
„Rzecz publiczna (res publica) to rzecz ludu” – zapisał Marek Tuliusz Cyceron w swoim dialogu „O państwie”. Aby lepiej zrozumieć, o co chodziło wybitnemu politykowi i mówcy, należy prześledzić grę słów. Bo w łacinie pojęcie „res publica” określa nie tylko republikę jako ustrój polityczny kraju, lecz znaczy równocześnie „wspólne dobro” oraz „dobro państwa”. Dla Cycerona i jemu współczesnych państwo było organizacją stworzoną po to, by strzegło obowiązujących praw. „Znaczenie urzędów polega na tym, że sprawują one zwierzchnictwo oraz przepisują rzeczy godziwe, pożyteczne i zgodne z prawem. Bo podobnie jak prawo stoi nad urzędnikiem, tak urzędnicy stoją nad ludem i z całą słusznością można powiedzieć, że urzędnik jest mówiącym prawem, prawo zaś milczącym urzędnikiem” – pisał Cyceron. W jego mniemaniu obywatele musieli uznawać zwierzchność państwa, lecz ono w zamian miało obowiązek zapewnić im „piękne i szlachetne życie”. Koncepcje te stanowiły podsumowanie okresu rozkwitu republiki, gdy stworzony ustrój starał się gwarantować stan równowagi między prawami politycznymi obywateli i wpływami arystokracji, bez odbierania skuteczności w działaniu władzy wykonawczej.
Res publica rzymska dorobiła się więc skomplikowanego systemu politycznego, u podstawy którego stały zgromadzenia ludowe (komicje) wybierające najważniejszych urzędników w państwie, na czele z dwoma konsulami oraz pretorami. To oni dzierżyli w swym ręku władzę wykonawczą. Jednocześnie najwięcej do powiedzenia w kwestii uchwalania nowego prawa, politycznych priorytetów i administrowania republiką miał, złożony z przedstawicieli arystokratycznych rodów, senat. Tak jak dwaj konsulowie podczas rocznej kadencji mieli patrzeć sobie wzajemnie na ręce, tak lud i senat ograniczały sobie nawzajem zakres władzy. W praktyce systemem tym targały wstrząsy i kryzysy. Kariery wielu polityków kończyły się tragicznie i nikt nie miał pewności, jak długo utrzyma się na szczycie, bo kaprysy ludu lub poczynania senatu bywały nieobliczalne.
Jednak równocześnie to w czasach republiki Rzym święcił swoje największe triumfy. Jego legiony w niespełna 200 lat podbiły wszystkie ziemie leżące wokół Morza Śródziemnego. Rozbito najgroźniejszych wrogów: Kartaginę i Macedonię. Wypchnięto w głąb Azji Partów. Następnie obszar ok. 2 mln km kw. (dziś zajmuje go 35 państw) na trwałe powiązano siecią znakomitych dróg i sprawnie funkcjonującej administracji. Zapewniając ponad 50 mln mieszkańców na długie okresy „pax romana”.
Pokój i wzrost bezpieczeństwa sprzyjały bogaceniu się ludzi, co z kolei owocowało rozkwitem ekonomicznym i kulturowym. Niekończące się polityczne rozgrywki, jakie na Kapitolu prowadzili politycy, niespecjalnie były odczuwalne dla mieszkańców prowincji. Ale nieustanny wzrost miał swoje złe strony. Republikański ustrój, skrojony na miarę miasta-państwa, nie nadążał za rozrostem terytorialnym, bo Rzym wchłonął zbyt wiele ziem, żeby móc sprawnie funkcjonować. Zwłaszcza gdy decyzje nadal podejmowały kolegialnie zgromadzenia ludowe i senat, przestrzegając zasad ogólnego kompromisu. Państwo musiało się więc zmienić tak, żeby funkcjonować skuteczniej. I zaczęło się zmieniać na gorsze.
Prawo psuje się najłatwiej
Nowy ustrój polityczny Rzymu narodził się samoistnie. Kilku ambitnym politykom, którzy dostrzegali słabości republiki, marzyła się władza dyktatorska. Pierwszą serię wojen domowych wygrał Juliusz Cezar, ale zginął potem w zamachu. Co paradoksalnie otworzyło jego następcom drogę do boskości. Jak opisuje Swetoniusz w „Żywotach cezarów”, powszechnie wierzono, że kometa świecąca na niebie po śmierci dyktatora jest jego duszą, zamierzającą dołączyć do bogów. Kolejni imperatorzy wchodzili już do tego zaszczytnego grona z urzędu. Zamordowanemu Juliuszowi Cezarowi lud samorzutnie postawił marmurową kolumnę z napisem „Ojcu Ojczyzny”. Następni władcy przejęli ten tytuł wraz z prawem reprezentowania w senacie woli obywateli (rezygnując z pytania ich o opinię). Wreszcie dla nadzorowania innych urzędów przyznali sobie zaszczytną rolę „obrońców republiki”, choć de facto ją zlikwidowali.
Kształtowanie się nowych porządków w państwie nadzorował ostateczny zwycięzca z czasów wojen domowych Oktawian August. Czynił to tak zręcznie, że nawet republikanin z przekonania Publiusz Korneliusz Tacyt przyznawał w spisanej przez siebie historii Rzymu, iż dzięki Oktawianowi Augustowi walki wewnętrzne „zostały zakończone po dwudziestu latach, wojny zewnętrzne zgaszone, pokój przywrócony, broń odłożona. Prawom przywrócono ważność, sądom władzę i godność Senatowi”. Zaliczony do grona bogów cesarz zadbał też, aby „każdemu obywatelowi zapewniono prawa własności. Stare prawa poprawiono i wprowadzono nowe prawa dla wspólnego dobra” – dodawał Tacyt.
Rządy Oktawiana Augusta przyniosły Rzymowi faktycznie pokój i dobrobyt. Również przekazanie władzy następcy przebiegło gładko. Imperator swoje prawa do tronu wywodził stąd, że niegdyś Juliusz Cezar go adoptował. Dlatego on też adoptował swojego następcę Trajana. Wszystko prezentowało się więc znakomicie. Szkopuł w tym, że nowy ustrój stawiał władcę ponad prawem. Czyniąc zeń osobę boską. Taka sytuacja zdeprawowałaby niemal każdego. Psucie prawa przez jego naginanie, a potem nagminne łamanie zaczęło się więc na samej górze i początkowo miało podłoże czysto fiskalne. Wprawdzie państwo osiągało olbrzymie dochody z danin i podatków, lecz potrzeby kolejnych władców były zawsze większe niż wpływy budżetowe.
Z deficytem radzono sobie początkowo w sposób bardzo doraźny. Cesarz Trajan skazał na strącenie ze Skały Tarpejskiej najbogatszego człowieka w Hiszpanii Sexstusa Mariusa. Tak karano winnych kazirodztwa, a bogacza oskarżono właśnie o kazirodcze kontakty z własną córką. „Ażeby nie było wątpliwości, że wielkość majątku była przyczyną jego zguby, Tyberiusz zagarnął dla siebie jego kopalnie złota i miedzi” – zanotował Tacyt. Kolejny z cezarów Neron już na szerszą skalę tym sposobem podnosił swoje dochody. Doprowadził m.in. w prowincji Afryka do skazania na śmierć sześciu obszarników. Należące do nich majątki, a była to praktycznie połowa tamtejszych ziem uprawnych, przeszły na własność imperatora. „Peacunia non olet” – stwierdził trafnie cesarz Wespazjan, gdy wprowadzał w Rzymie opłaty za korzystanie z publicznych toalet. Ale nawet rosnący fiskalizm połączony z prawnymi mordami nie mógł rozwiązać strukturalnego kłopotu imperium.
Skoro zlikwidowano wszelkie formy demokracji i obywatele nie mogli wywierać wpływu na bieg zdarzeń politycznych, wyładowując tak frustracje, cesarz musiał stale dostarczać poddanym „chleba i igrzysk”. Jedynie w Rzymie stale egzystowało ok. 300 tys. zarejestrowanych biedaków, którym państwo zapewniało za darmo dwa funty chleba dziennie plus kilka razy w tygodniu porcję oliwy, wołowiny i soli. Jeśli ktoś usiłował ten przywilej ograniczyć, od razu pachniało w Wiecznym Mieście rewolucją. Podobnie się działo, gdy zbyt długo wiało nudą. Już za czasów republiki politycy dostrzegli, że nic tak dobrze nie odciąga obywateli od spraw istotnych, jak fundowanie im regularnie prymitywnej rozrywki. Wobec braku telewizji najlepiej sprawdzało się oglądanie ludzi siekących się ostrymi przedmiotami na arenie, ewentualnie rozszarpywanych przez dzikie zwierzęta. „Ażeby walka nie została sfałszowana przez sekretny układ walczących, stał obok nich instruktor, gotów w każdej chwili dać znak biczownikom, żeby pobudzili zawodników do morderczych zmagań” – opisuje Jerome Carcopino w książce „Życie codzienne w Rzymie w okresie rozkwitu cesarstwa”. Każdy chcący utrzymać władzę cesarz musiał regularnie fundować poddanym igrzyska, bez oglądania się na koszty.
Znikający pieniądz
Rzymianie, chcąc posiadać walutę budzącą absolutne zaufanie, w III w. p.n.e. zdecydowali, że prawo jej emisji otrzyma jedynie mennica umieszczona w świątyni bogini Junony na Kapitolu. Zaś podstawową monetę, nazwaną denarem, bito z czystego srebra o wadze 4,55 g. Przez czterysta lat prosty i niezwykle stabilny system walutowy wspierał rozwój ekonomiczny wszystkich ziem w basenie Morza Śródziemnego. Ale mocny pieniądz nie ułatwiał życia cesarzom. Zwłaszcza gdy musieli znaleźć fundusze na socjalne zabezpieczenia dla obywateli, zapewnić im rozrywki, a do tego jeszcze opłacić żołnierzy oraz urzędników.
Oktawian August, mogąc działać poza prawem, wpadł na pomysł, żeby obok senackiej, uruchomić dodatkowo własną mennicę w Lugdunum (współcześnie Lyon we Francji). Szczęściem dla państwa dbał, aby bito tam monety z czystego kruszcu. Takich skrupułów nie miał już jednak cesarz Neron. Cudownie rozmnożył ilość posiadanych zasobów srebra, nakazując dodawanie do monet miedzi. Poddanych poinformował, iż czyni tak dla ich dobra, żeby uchronić ich przed zbyt szybkim ścieraniem się pieniędzy. Jego następcy dbali o interes obywateli jeszcze mocniej i po dwustu latach ilość srebra w denarze wynosiła marne 10 proc. Resztę stanowiła miedź.
Psucie pieniądza nie mogło pozostać bezkarne. Im gorszej jakości się stawał, tym szybciej rosła inflacja. Co więcej, zgodnie z prawem Kopernika-Greshama dobre monety znikały z obiegu, bo ludzie lokowali w nich oszczędności na czarną godzinę. Cesarz Dioklecjan w 294 r. zarządzał już 15 mennicami, nienadążającymi z produkcją miedziaków na potrzeby rynku. Koniec końców hiperinflacja doprowadziła do ogólnego odejścia od pieniądza na rzecz prymitywnej wymiany towaru za towar. Cesarz zaś zezwolił na uiszczanie podatków produktami rolnymi. Tak niegdyś najnowocześniejsze państwo świata cofnęło się do czasów wspólnoty pierwotnej.
Zepsucie prawa i wpędzenie imperium w trwały kryzys ekonomiczny podważyło w końcu pozycję imperatorów. W czasach republiki o tym, kto rządził, decydowały skomplikowany system wyborczy i rozgrywki polityczne elit. Nowych cesarzy wynosiły na tron rewolty biedoty w Rzymie, gdy brakowało darmowego chleba, lub bunty pretorianów na co dzień strzegących bezpieczeństwa władców. Z czasem nauczyli się to też robić dowódcy stacjonujących na prowincji legionów. Oczywiście zaczynano od zabicia poprzedniego cesarza.
Zapaść gospodarcza i kryzys polityczny przyniosły w końcu stulecie wojen domowych. W ich apogeum między rokiem 235 a 284 na tronie przewinęło się 50 cesarzy. Wszyscy skończyli bardzo marnie. Nadzieja na lepsze czasy wróciła dopiero za rządów Dioklecjana, któremu udało się spacyfikować sytuację na obszarze całego imperium. Ale nie był to już ten sam Rzym, potężny dzięki zasobności swych obywateli, jakiej Europa doświadczyła dopiero pod koniec XIX w. Chcąc zachować w całości zubożałe imperium, Dioklecjan wprowadził skrajnie scentralizowany ustrój polityczny. Acz wówczas nie miał dość sił i czasu, by wszystko osobiście w państwie nadzorować. Dlatego stworzył stanowisko równorzędnego mu augusta (przypominało to trochę dwóch konsulów z czasów republiki). Każdego augusta wspomagał jeden młodszy cezar. Z czasem dwóch imperatorów miało abdykować, przekazując płynnie władzę swym zastępcom. Jednak do zasady tej zastosował się tylko twórca nowego ustroju politycznego i po jego odejściu na emeryturę w cesarstwie znów zapanował chaos.
Ustanowiony przez Dioklecjana dominat nieszczególnie poprawił los zwykłych mieszkańców. Jako że klepiący biedę chłopi masowo przenosili się do miast (darmowy chleb nadal rozdawano), cesarz dekretem przywiązał ich do ziemi. Urzędnicy łatwo dawali się korumpować, karano więc śmiercią za łapówkarstwo, co wcale nie ograniczało nadużyć. Inflację miały zdusić ustanowione przez państwo ceny maksymalne. Przyniosły jedynie rozwój czarnego rynku. Nic nie chciało dobrze działać, więc skołatani ludzie szukali pociechy w religii.
Szczególną popularność zdobywało sobie chrześcijaństwo. Jego istotę stanowiła teza, iż wszelkie cierpienie ma sens, a co więcej przybliża człowieka do życia wiecznego. Co czyniło zeń świetną religię na fatalne czasy. Tym bardziej że współwyznawcy winni byli zachowywać zawsze solidarność i okazywać sobie pomoc. Ale mogli czcić tylko jednego Boga. I nie był to cesarz.
Podobnie jak za czasów Nerona negowanie boskości imperatora ściągnęło na nich brutalne represje. Niedługo przed swoją abdykacją w lutym 303 r. Dioklecjan wydał edykt wykluczający chrześcijan z grona rzymskich obywateli. Kościoły zrównano z ziemią, święte księgi spalono, wyznawców Chrystusa usunięto ze stanowisk w administracji. Najbardziej przywiązanych do swej wiary mordowano. Na koniec przekonując się, iż chrześcijan jest tak wielu, że tworzą najpotężniejszą wspólnotę religijną w państwie. Trzydzieści lat później cesarz Konstantyn Wielki ochrzcił się na łożu śmieci. Otwierając już wcześniej wyznawcom Chrystusa drogę do tego, by przejęli władzę w imperium. Co wcale nie umocniło jego jedności, lecz przyniosło na dokładkę waśnie religijne.
Nieproszeni goście
Hunów do rozpoczęcia ekspansji na zachód miały skłonić – wedle historyków – klęski w wojnach z Chinami. Jednak klimatolodzy zauważają, że koczownicze plemiona zaczęły zmieniać swe siedziby nie w I w., gdy Chińczycy święcili największe triumfy, lecz dwieście lat później, wraz z gwałtownym ochłodzeniem klimatu. Trzaskające mrozy na azjatyckich stepach pchały Hunów w stronę dużo milszych do życia rejonów Morza Czarnego, a potem Śródziemnego. Ówcześni koczownicy, podobnie jak tysiąc lat później Mongołowie, tworzyli fantastyczną konnicę, umiejącą dać sobie radę z każdą piechotą. Tymczasem zarówno zamieszkujący ziemie dzisiejszej Europy Wschodniej Germanie, jak i Rzymianie opierali swoje wojska głównie na piechocie.
Niespodziewane pojawienie się Hunów, odnoszących błyskotliwe zwycięstwa w kolejnych starciach, zadziałało jak pchnięcie pierwszej z kostek w długim szeregu domina. Goci oraz inne ludy ze wschodu uciekali przed najeźdźcami na zachód. Szukając schronienia w granicach Imperium Romanum.
Wydawały się one bardzo bezpieczne, bo na całej długości chroniły je pasy umocnień lub murów, a w nieodległych fortach stacjonowały dobrze uzbrojone legiony pograniczne. Uzupełniały je jednostki tyłowe – łącznie ponad 400 tys. stale trzymanych pod bronią żołnierzy. Przy czym wcale nie byli oni obcy dla przybyszy. Od kiedy bowiem imperium zaprzestało podbojów i popadało w ruinę, służba wojskowa przestała stanowić wielką atrakcję. Brak rekrutów sprawił, iż kolejni cesarze coraz chętniej brali na żołd barbarzyńców. Zwłaszcza sławnych z odwagi Germanów. Osiedlano ich wraz z rodzinami w najniebezpieczniejszych punktach granicy, w zamian za służbę militarną. Wkrótce plemiona gockie wywalczyły sobie autonomię, a ich wodzowie zapragnęli brać udział w życiu politycznym Rzymu. Z trudem też znosili nadzór skorumpowanych urzędników cesarskich.
Bunt Wizygotów, osiedlonych na Bałkanach, przyniósł w sierpniu 378 r. wielką klęskę rzymskiej armii w bitwie pod Adrianopolem. Zginął w niej nawet cesarz Walens. Jego następca Teodozjusz I Wielki musiał zawrzeć z barbarzyńcami pokój, dający im niemal polityczną niezależność w ramach imperium. Ale dzięki sojuszowi z Gotami jako ostatni imperator władał całością obszaru cesarstwa. Po jego śmierci w 395 r. ostatecznie podzieliło się ono na część wschodnią i zachodnią. Ta ostatnia posiadała o wiele lepszy klimat i żyźniejsze ziemie, mocniej przyciągała więc barbarzyńców. Umieli oni też coraz skuteczniej upominać się o prawa współplemieńców. Król Wizygotów Alaryk najechał Italię, po tym jak zaczęły się tam antygermańskie pogromy, a cesarz Honoriusz rozkazał stracić swego najbardziej zasłużonego dowódcę – Stylichona, będącego z pochodzenia Wandalem.
Ku zaskoczeniu wszystkich wyprawa Alaryka przyniosła mu w 410 r. zdobycie Wiecznego Miasta. Choć otaczały je potężne mury, rozbudowywane przez wieki, jego mieszkańcy nie stawiali zbyt zaciętego oporu. „Zdarzyło się to bardzo niedawno, jak sam słyszałeś Roma, ta pani świata, drżała zdjęta trwogą, słuchając ogłuszającego dźwięku trąb i wycia Gotów” – pisał w liście do Demetriady mnich Pelagiusz. Przy czym Alaryk zachował się bardzo szlachetnie, bo pozwolił swym podkomendnym jednie na trzy dni grabieży, po czym opuścił miasto.
Antyczny świat miał jeszcze nadzieję, że Rzym się podniesie, jak niegdyś podczas wojen z Hannibalem. Jednak były to próżne oczekiwania. Do granic imperium zbliżali się pod wodzą Attyli Hunowie, pchając na zachód uciekające przed nimi ludy. Od dawna gnijące państwo uległo tej nawale i miało już nigdy się nie odrodzić. Gdy w 455 r. flota Wandalów wysadziła armię Genzeryka u ujścia Tybru, jej pojawienie się wzbudziło panikę w Wiecznym Mieście. Nikt nie myślał o walce. Uciekać próbował nawet cesarz Petroniusz Maksymus, którego błyskawicznie porzuciło własne wojsko. Ale gdy jechał konno w stronę jednej z bram, został rozpoznany przez żołnierzy. Obrzucili go kamieniami, a kiedy spadł na bruk, tłum rozszarpał go na strzępy. Znamienne, że władza państwowa po prostu zniknęła, a naprzeciw najeźdźcom wyszedł samotnie papież Leon. Prosić, by nie mordowali ludzi i zaniechali podpaleń. Genzeryk, jak przystało na dobrego chrześcijanina, obiecał to biskupowi Rzymu i słowa dotrzymał. Zadowalając się łupami, bo jedyne, co miało jeszcze do zaoferowania światu upadłe imperium, to spuścizna po bardzo już odległych czasach świetności.