Fundamentalna zasada jest taka, że suwerenne podmioty same decydują, kto w danej sytuacji występuje w ich imieniu w relacjach zewnętrznych. Łamanie tej reguły, czyli narzucanie własnych preferencji personalnych lub instytucjonalnych przez drugą stronę, wynika z politycznego wyrachowania. Czasem to gra statusowa, czasem po prostu próba wyboru konkretnej osoby, uznawanej za dogodniejszego (czyli bardziej uległego) partnera, a zazwyczaj jedno i drugie.
Jak Rosjanie ustawiali sobie Amerykę...
Tak zachowali się Rosjanie parę miesięcy temu, gdy zaprotestowali przeciwko gen. Keithowi Kelloggowi w roli specjalnego wysłannika prezydenta Donalda Trumpa ds. kontaktów z Moskwą i Kijowem. Nawet niespecjalnie ukrywali, że chodzi im o „antyrosyjskość” emerytowanego wojskowego, polegającą w gruncie rzeczy na jego kompetencjach w dziedzinie bezpieczeństwa, czyli na braku złudzeń co do rosyjskiej strategii i taktyki. O dziwo, gospodarz Białego Domu uległ temu bezczelnemu żądaniu, ograniczył zadania Kellogga do kontaktów z Ukrainą, a do Moskwy zaczął być wysyłany zupełnie zielony w branży Steve Witkoff. Sygnał dla świata był tyleż oczywisty, co niepokojący: oto dyplomacja Putina pokazała, że potrafi pogrywać sobie z amerykańskim supermocarstwem. Efekt – polityczne i psychologiczne wzmocnienie dla Rosji, cios dla jej przeciwników.
Teraz sami Amerykanie sięgnęli po analogiczną metodę ustawiania sobie partnera. Co prawda, środową telekonferencję, która służyła konsultacjom zainteresowanych państw Zachodu przed spotkaniem Donalda Trumpa i Władimira Putina na Alasce, zorganizowały Stany Zjednoczone. Z tego tytułu, jako inicjatorom i gospodarzom, przysługiwało im prawo dowolnego doboru uczestników – tak przynajmniej twierdzą niektórzy komentatorzy. Jest jednak jedno „ale”: gdy ogłasza się spotkanie na szczeblu „liderów”, to jest rzeczą naturalną, że kieruje się zaproszenie do najważniejszych polityków, czyli takich, których pierwszoplanowa pozycja wynika z wewnętrznych uwarunkowań prawnych danego państwa lub organizacji międzynarodowej, ale też ich siły politycznej. W przypadku Francji nie ma wątpliwości, że jest to prezydent. W przypadku Niemiec kanclerz, we Włoszech i Wielkiej Brytanii także szefowie rządów, zaś w NATO – sekretarz generalny. I nikomu w Białym Domu raczej nie przyszło nawet do głowy, żeby zaprosić do owych zdalnych konsultacji francuskiego premiera, brytyjskiego króla czy prezydenta RFN.
Z Unią Europejską sprawa jest nieco bardziej skomplikowana, bo jej system organów wewnętrznych wymyka się prostym regułom, ale tutaj zaproszenie skierowano do przewodniczącej Komisji Europejskiej, nie zaś szefa Rady Europejskiej – czyniąc w ten sposób zadość wymogom praktycznym, bo Ursula von der Leyen ma w polityce unijnej znacznie więcej do gadania niż António Costa.
Ameryka woli Nawrockiego
Z Polski Amerykanie zażyczyli sobie natomiast prezydenta Karola Nawrockiego, zamiast premiera Donalda Tuska. Z czysto merytorycznego punktu widzenia to może się wydawać bez sensu, bo konstytucyjne umocowanie do prowadzenia polityki zagranicznej i bezpieczeństwa ma jednak przede wszystkim rząd. Niemniej, w naszych przeszłych relacjach z Waszyngtonem „utarło się”, że z tamtejszym prezydentem rozmawia przede wszystkim głowa naszego państwa, a nie szef Rady Ministrów – i zazwyczaj nikt nie miał z tym problemu.
Tym razem jest inaczej, bo zaostrzyła się nasza wewnętrzna walka polityczna. Obóz prawicowy z satysfakcją komentuje więc „upokorzenie” Tuska przez globalne supermocarstwo i nie ukrywa nadziei na kolejne ciosy tego rodzaju. Ma w tym sporo racji, bo w otoczeniu Trumpa notowania Tuska są kiepskie, a Amerykanie bardzo liczą na Nawrockiego. Postrzegają go jako przyszły taran, otwierający drogę do pełni władzy w Polsce ugrupowaniom mniej czy bardziej sceptycznym wobec integracji europejskiej, za to skłonnym do uwzględniania interesów USA – i co więcej, jako użytecznego „dywersanta” w przyszłej polityce wewnątrz Unii. Z tego waszyngtońskiego punktu widzenia polityczne dowartościowanie świeżo upieczonego prezydenta oraz stworzenie mu okazji do zaprezentowania się na arenie międzynarodowej w roli poważnego gracza jest więc oczywistym i logicznym zabiegiem.
Gra miała być dyskretna...
Mniej oczywiste jest to, że sygnał o preferencjach został przekazany do Warszawy dyskretnie – czyli Amerykanom nie zależało wcale na stawianiu Polski w roli wasala i na jej publicznym upokorzeniu w oczach innych podmiotów ani światowej opinii publicznej. Ten efekt zapewniliśmy sami. Najpierw Tusk ujawnił, że to Waszyngton zaordynował udział Nawrockiego (być może licząc, że w obliczu spodziewanego fiaska „projektu Alaska” część winy uda się przy okazji przypisać Nawrockiemu). Potem potwierdził to ośrodek prezydencki – i zaczęła się jazda, niestety zauważona przez zagraniczne media i analityków (pół biedy, że z Zachodu, ale niestety ze Wschodu także).
A przecież można było nie robić z tego sensacji i przynajmniej udawać, że obaj zainteresowani panowie po prostu umówili się co do takiego, a nie innego podziału zadań (skądinąd, tak właśnie powinni się zachować, jeszcze zanim z inicjatywą wystąpili ludzie Trumpa).
Polska bez polityki zagranicznej?
My tymczasem wysłaliśmy w świat kolejny sygnał, że rozgrywanie przeciwko sobie polskiego prezydenta i premiera (oraz całych, stojących za nimi obozów politycznych) może dać świetne efekty. To zaś stanowi zaproszenie do intensyfikacji owej gry, dla jawnych przeciwników przede wszystkim, ale dla sprytnych sojuszników także.
Tym razem i tak było „na miękko”, bo akurat w kwestii powstrzymywania Rosji stanowiska premiera i prezydenta niezbyt się różnią (poza taktyczną retoryką pod adresem Ukraińców). Ale w innych sprawach dotyczących polityki zagranicznej i bezpieczeństwa będzie znacznie trudniej o porozumienie. Istnieje więc ryzyko, że Polska za moment będzie mieć dwie konkurencyjne polityki zagraniczne – czyli w praktyce nie będzie mieć żadnej. Będzie za to miała coraz bardziej spolaryzowane społeczeństwo i ostrzejsze konflikty wewnętrzne. A wszystko to ku uciesze naszych rywali.