Umiłowanie pokoju i braterstwa między narodami to znaki firmowe rosyjskiej dyplomacji. Przy ich użyciu już nieraz udawało się paraliżować kraje demokratyczne i realizować imperialne cele Moskwy.
Sekretarz generalny KPZR Leonid Breżniew i prezydent USA Gerald Ford wznoszą toast podczas kolacji towarzyszącej rokowaniom o ograniczeniu zbrojeń strategicznych SALT w listopadzie 1974 r. / Dziennik Gazeta Prawna
Jak za starych, dobrych czasów zjechali w ostatnią niedzielę do Rosji przywódcy różnych egzotycznych organizacji. Acz tym razem nie są to komuniści czy pacyfiści, lecz ... separatyści. Na kongres „Dialog narodów. Prawo narodu do samostanowienia” oficjalnie zaprosił ich Antyglobalistyczny Ruch Rosji. Wśród gości z Europy Zachodniej znaleźli się przedstawiciele północnoirlandzkiej partii Sinn Fein, będącej kiedyś polityczną przybudówką terrorystycznej IRA. Razem z nimi na sali obrad zasiedli przywódcy Solidarność Katalońskiej na rzecz Niepodległości, która chce oderwać ten region od Hiszpanii. Pojawili się też Włosi z ruchu Millenium. Rok temu ich lider Orazio Maria Gnerre ogłosił, że: „Europa po więcej niż 60 latach strategicznej niewoli narzuconej przez NATO i kontrolowanej dekonstrukcji jej kulturowej tożsamości może dzięki przejściu do wielobiegunowego systemu geopolitycznego odzyskać niepodległość historyczną, geopolityczną, a także suwerenność i godność”. Szansy na to upatruje w strategicznym sojuszu z putinowską Rosją. Oprócz przedstawicieli krajów Unii Europejskiej zaproszenie przyjęli również aktywiści m.in. z Frontu Polisario z Sahary Zachodniej, Portoryko czy Hawajów. Oczywiście wyjątkowo mile widziani byli liderzy z Naddniestrza, Osetii Południowej i Abchazji, a przede wszystkim Donieckiej Republiki Ludowej.
Nad czym obradowali separatyści, media nie podały. Choć radio Echo Moskwy przyznało, iż rosyjski rząd, pomimo katastrofalnej sytuacji budżetowej, przekazał organizatorom konferencji dotację w wysokości 2 mln rubli. Co przy obecnym kursie oznacza jakieś 40 tys. dol. Wydatek ów trudno uznać za znaczący, a w przyszłości może się on zwrócić Kremlowi z nawiązką. Zwłaszcza jeśli rosyjska dyplomacja będzie umiała równie sprawnie budować pajęczynę powiązań wrogów Zachodu, co sowiecka w latach 70.
Odprężenie aż po grób
Nim zaczęło świtać, 2 marca 1969 r. mały oddział chińskich żołnierzy przeszedł po lodzie skuwającym rzekę Ussuri na wyspę Damanskij. Sytuacja na granicy Związku Radzieckiego z Chińską Republiką Ludową już od dawana była napięta. Mao Zedong kilka lat wcześniej przypomniał sobie o ziemiach, które niegdyś zagarnęła carska Rosja. Pomimo ogromu Państwa Środka odzyskanie obszaru o powierzchni 200 tys. km kw. stało się dla przywódcy Komunistycznej Partii Chin sprawą kluczową. Gdy rzecz szła o ziemię przodków, komunistyczne braterstwo schodziło na dalszy plan. Zwłaszcza od momentu, kiedy w Moskwie odrzucono kult Stalina. Pod koniec lat 60. przez granicę zaczęto przerzucać do ZSRR chińskich żołnierzy, którzy natychmiast zamieniali się w osadników karczujących lasy i budujących nowe wsie. Z nieproszonymi gośćmi radzili sobie jakoś sowieccy pogranicznicy. Zazwyczaj kończyło się to walką wręcz i przybyszy po obezwładnieniu odsyłano do ojczyzny. Ale 2 marca, gdy oddział armii radzieckiej pojawił się w pobliżu wyspy Damanskij, przywitał go ogień z karabinów maszynowych. Idący po tafli lodu żołnierze nie mieli szans na ucieczkę. Pozostali na brzegu towarzysze natychmiast wezwali posiłki. Ciężkie walki trwały nad rzeką Ussuri do połowy marca, a o ich wyniku przesądziło zmasowane użycie przez Sowietów wyrzutni rakietowych Grad. Chińczycy, po utracie około tysiąca zabitych, wycofali się, ale państwa znalazły się na krawędzi wojny atomowej. Zapobiegły jej negocjacje Aleksieja Kosygina z Zhou Enlaiem. Premierzy obu krajów uzgodnili, że Chiny dostaną sporną wyspę i jeszcze 1,5 tys. km kw. terytorium ZSRR w jej okolicy. To miało przywrócić dawną przyjaźń.
Kreml przeliczył się, bo konflikt uważnie obserwował z Waszyngtonu Henry Kissinger. Za namową sekretarza stanu w 1972 r. do Pekinu wybrał się prezydent Richard Nixon, nawiązując przyjazne kontakty z przywódcą Państwa Środka. W Moskwie zapanowała konsternacja. Gdyby wybuchła otwarta wojna z Zachodem, nikt na Kremlu nie mógł być pewien, czy chińscy komuniści nie zdecydują się na wbicie ZSRR noża w plecy. Zmiana sytuacji geopolitycznej wymuszała opracowanie nowej strategii. Pokonanie Zachodu nadal pozostawało celem długofalowym, lecz postanowiono osiągnąć go zdecydowanie mniej widowiskowymi metodami niż atak zagonów pancernych wsparty uderzeniami jądrowymi. Jak opisuje Paweł Wieczorkiewicz w „Historii Rosji”, nowa taktyka Kremla polegała na: „doprowadzeniu do stopniowej erozji świata zachodniego i jego systemu wartości, poprzez wspieranie wszelkich tendencji destrukcyjnych i odśrodkowych, włącznie z terroryzmem”. Chcąc sobie ułatwić działania, ekipa Leonida Breżniewa zainicjowała politykę odprężenia (po francusku „detente”). Jej filarami stały się rokowania z USA o ograniczeniu zbrojeń strategicznych SALT oraz Konferencja Bezpieczeństwa i Współpracy w Europie (KBWE). Pierwszy układ rozbrojeniowy podpisano już w 1972 r., a akt końcowy KBWE trzy lata później. Najlepszym dowodem na to, iż na Kremlu nikt rzeczonych traktatów nie brał na poważnie, jest fakt, że Związek Radziecki zobowiązywał się m.in. do: nieingerowania w sprawy wewnętrzne innych państw, pokojowego rozstrzygania sporów, a nawet przestrzegania praw i wolności swoich obywateli. Lenin w takich wypadkach zwykł mawiać, iż „kapitaliści sami sprzedadzą nam sznur, na którym ich powiesimy”.
Warto być miłym
Nagłą chęć Kremla, żeby wspierać pokój, przyjęto na Zachodzie z wielkim entuzjazmem, a nawet wdzięcznością, ponieważ oddalało się widmo atomowej zagłady. To zagrożenie w połączeniu ze skuteczną propagandą, zupełnie wykrzywiało postrzeganie Związku Radzieckiego. Państwa, które przez kolejne dekady znajdowało się w permanentnym kryzysie ekonomicznym. Rządziła nim zaś wąska grupa partyjnych oligarchów, coraz starszych i niechętnych wszelkim reformom. Jednak dzięki zręcznej polityce zagranicznej ZSRR stale zyskiwał na znaczeniu. Odprężeniu w Europie towarzyszyła nieustanna ekspansja w Trzecim Świecie. Wspierani przez Kreml lokalni watażkowie, podający się za ideowych komunistów, zdobyli władzę m.in. w: Angoli, Birmie, Laosie, Mozambiku, Etiopii, Somalii itd. Wielkim sukcesem Moskwy stała się klęska USA w Wietnamie. Zachód chciał pokoju i świętego spokoju, a Breżniew to obiecywał, po cichu robiąc coś zupełnie odwrotnego.
Szczegółami planu stopniowej destrukcji krajów kapitalistycznych zajmował się szef Wydziału Międzynarodowego KC KPZR Borys Ponomariow. Trafnie dostrzegł on, że partie komunistyczne w Europie Zachodniej, które jeszcze po II wojnie światowej były wierną agenturą Kremla, straciły na politycznym znaczeniu. Wyborcy głosowali na nie coraz mniej chętnie. Ponomariow proponował więc wsparcie przez sowieckie służby dyplomatyczne oraz specjalne przede wszystkim organizacji pacyfistycznych. Ich członkowie w większości głęboko wierzyli w słuszność swoich przekonań i wykazywali dużo więcej chęci do działania od zachodnich komunistów. Dysydent Władimir Bukowski, gdy zaraz po upadku Związku Radzieckiego otrzymał wgląd do kremlowskich archiwów (dziś historyk można o tym tylko pomarzyć), natrafił na dokumenty Wydziału Międzynarodowego KC oraz Funduszu Pokoju, zarządzanego bezpośrednio przez Ponomariowa. Wynikało z nich, że w 1975 r. na najwyższych szczeblach kierownictwa zapadła decyzja, iż nie KGB, lecz służby dyplomatyczne, przy wsparciu innych instytucji państwowych, zapewnią jak najdalej idące wsparcie zachodnim organizacjom pozarządowym i instytucjom promującym idee rozbrojenia.
Plan działania przedstawiał się banalnie prosto. Związek Radziecki postanowił rozmieścić w satelickich krajach Europy Wschodniej rakiety średniego zasięgu SS-20 z głowicami jądrowymi. Po czym tak manipulować opinią publiczną w krajach demokratycznych, by zablokować analogiczne posunięcie NATO. Zyskując dzięki temu zdecydowaną przewagę militarną. To z kolei otwierało drogę do zastraszenia i zwasalizowania także zachodniej części Starego Kontynentu i wypchnięcia stamtąd wojsk USA. O państwie od Władywostoku po Lizbonę marzył już Stalin, ale zadanie wywalczenia go dotąd spoczywało na czerwonoarmistach, a nie dyplomatach.
Cicha ekspansja
W nieśmiertelnym dowcipie, krążącym wśród mieszkańców ZSRR, słuchacz zadzwonił do Radia Erewań z prostym pytaniem „Czy będzie wojna?”. W odpowiedzi usłyszał: „Wojny nie będzie. Będzie taka walka o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie”. Wedle planu Ponomariowa pierwszy etap „walki o pokój” musiała zainicjować jakaś ponadnarodowa organizacja, potrafiąca sprawiać pozory niezależnej. Wybór padł na założoną podczas II Światowego Kongresu Obrońców Pokoju w Warszawie w 1950 r. Światową Radę Pokoju (World Peace Council WPC). Od początku lat 70. jej przewodniczącym był wieloletni działacz Komunistycznej Partii Indii Romesha Chandra, odgrywający rolę pozostającego ponad politycznymi podziałami przedstawiciela Trzeciego Świata. Jednak fakt, iż w budżecie rocznym WPC, wynoszącym ok. 50 mln dol., trzy czwarte wkładu stanowiły dewizy przekazywane z Moskwy, miał kluczowe znaczenie. Latem 1975 r. Światowa Rada Pokoju posłusznie ogłosiła apel o powszechne rozbrojenie. Nawiązujący do wydanego 25 lat wcześniej apelu sztokholmskiego, pod którym zebrano na całym świecie ponad 500 mln podpisów. Chcąc pobić ten rekord, zaangażowano wszystkie urzędy na terenie ZSRR w akcję nakłaniania obywateli do podpisania się pod dokumentem WPC. Sekretariat KC KPZR rozesłał też komunikat do bratnich partii komunistycznych, informując, iż: „W chwili, kiedy kraje reakcyjne, agresywne siły imperializmu nasilają destrukcyjne działania przeciwko odprężeniu, żądając zwiększenia wydatków wojskowych, zapoczątkowana kampania jest szczególnie aktualna i na czasie”. Wszystkie państwa bloku musiały przeprowadzić analogiczną akcję zbierania podpisów. Całkiem spory oddźwięk zyskała ona także na Zachodzie i w Trzecim Świecie. Dzięki czemu Romesha Chandra mógł się pochwalić wynikiem aż 700 mln głosów za apelem. W praktyce oznaczało to, że mieszkańcy krajów komunistycznych żądali rozbrojenia się Zachodu. Co ciekawe, niewiele osób dostrzegało ten paradoks, ulegając propagandowemu czarowi kampanii pokojowej prowadzonej przez WPC.
„W wielu krajach zostały przeprowadzone wielkie akcje narodowe i międzynarodowe. Na przykład w Amsterdamie odbyło się międzynarodowe forum »Bombie neutronowej – nie!«, a podczas specjalnej sesji Zgromadzenia Ogólnego na temat rozbrojenia w wielu miastach USA, także w Nowym Jorku, zorganizowano masowe wiece i marsze protestu przeciw bombie neutronowej, za przerwaniem wyścigu zbrojeń i rozbrojeniem” – raportował we wrześniu 1978 r. Sowiecki Komitet Obrony Pokoju, stanowiący integralną część World Peace Council. Jednocześnie podkreślając, że: „Przeprowadzenie tych imprez pociągnęło za sobą znaczne wydatki, przekraczające preliminarz”. Marne 35 mln dol. rocznie, które przekazywał Ponomariow zachodnim pacyfistom, było kroplą w morzu potrzeb. Zwłaszcza że kończono wówczas instalowanie w krajach Europy Wschodniej, m.in. Polsce, rakiet SS-20 i należało przyśpieszyć rozbrojenie się Zachodu.
Zawrót głowy od sukcesów
Dzięki zabiegom Światowej Rady Pokoju, wspartym przez sowieckich dyplomatów, Zgromadzenie Ogólne ONZ w maju 1978 r. zajęło się kwestią ograniczenia zbrojeń. Ostatecznie skończyło się to zleceniem agendzie Organizacji Narodów Zjednoczonych UNESCO przygotowania programu kształcenia młodzieży na całym świecie pod kątem promowania rozbrojenia. Co wymagało zmodyfikowania podręczników szkolnych. Na Kremlu tę decyzję przyjęto wręcz entuzjastycznie. Natychmiast przekazano służbom dyplomatycznym polecenie „zwiększenia liczby i aktywności pracowników sowieckich w sekretariacie tej organizacji”. Już rok później, w notatce sporządzonej przez Wydział Międzynarodowy KC, informowano Biuro Polityczne, że wpływ na działania i plany UNESCO znacząco wzrósł, a ponadto „uczeni sowieccy uzyskują przez UNESCO dostęp do informacji, cennej dla naszej nauki, ekonomii i obronności”. Za wzorcowy sukces uznano zainicjowanie ogłoszenia Międzynarodowego Roku Dziecka, dzięki któremu we wrześniu 1979 r. przygotowano w Moskwie wielki kongres „O pokojową i szczęśliwą przyszłość wszystkich dzieci”. Ściągnięto nań intelektualistów, twórców i działaczy społecznych z ponad 120 krajów. Podczas debat główny nacisk położono na „prawo dzieci do życia w pokoju” oraz „propagowanie wyższości socjalizmu w tworzeniu warunków dla zapewnienia szczęśliwego dzieciństwa”. Te idee miały zostać rozpowszechnione na całym świecie. Co zabawniejsze, w tym czasie największe składki do budżetu UNESCO wpłacały USA oraz Wielka Brytania. A to zdecydowanie obniżało ponoszone przez Kreml koszty walki o pokój.
Prestiż i pozytywny wizerunek ZSRR miała też budować zaplanowana na lato 1980 r. olimpiada w Moskwie. I w momencie gdy jeden sukces gonił kolejny, nagle przydarzył się Afganistan. Ani coraz bardziej oderwany od rzeczywistości, z powodu problemów ze zdrowiem Leonid Breżniew, ani przejmujący po nim schedę Jurij Andropow nie mieli świadomości, w jakie kłopoty pakują swoje imperium. Przecież chodziło o kraj, który znajdował się na peryferiach świata, a co więcej, od kwietnia 1978 r. był niemal rosyjską kolonią. Wówczas to komuniści z Ludowo-Demokratycznej Partii Afganistanu wspierani przez KGB zamordowali prezydenta Sardara Dauda i przejęli władzę. Nowym prezydentem został ślepo posłuszny Moskwie Mohamed Taraki. Nie udało mu się jednak długo sprawować rządów, bo został zgładzony przez swego zastępcę Hafizullaha Amina. Nowy przywódca deklarował wierność komunistycznym ideom oraz Kremlowi, ale po cichu dogadywał się z Amerykanami. Co nie uszło uwadze KGB. Szef służb specjalnych Jurij Andropow obawiał się, że zwasalizowane państwo może nagle zmienić front. Postanowił więc wymienić prezydenta oraz zlikwidować rodzącą się na prowincji partyzantkę. Podobną akcję pacyfikacyjną Związek Radziecki przeprowadził dziesięć lat wcześniej w Czechosłowacji. Andropow i minister obrony marszałek Dmitrij Ustinow przekonali Breżniewa, iż kłopot z Aminem rozwiążą równie szybko i sprawnie. Uderzyć postanowiono między świętami Bożego Narodzenia a Nowym Rokiem. W tych dniach na Zachodzie nikt nie miał głowy do polityki. Górzysty kraj chciano spacyfikować w ciągu zimowych miesięcy, po czym przekazać rządy nowym władzom oraz armii afgańskiej. Potem niewielkie kontyngenty sowieckie planowano pozostawić jedynie w największych miastach.
Tymczasem wszystko poszło nie tak. Wprawdzie Hafizullaha Amina łatwo zlikwidowano, ale zwykli Afgańczycy stawili zaciekły opór najeźdźcy. Co gorsza, w panikę wpadli też przywódcy krajów Europy Zachodniej. Nagle uświadamiając sobie, że przecież sowiecka armia lądowa, wspierana przez rakiety SS-20, ma na Starym Kontynencie olbrzymią przewagę nad siłami NATO. Już w marcu 1980 r. premier Wielkiej Brytanii Margaret Thatcher ogłosiła, iż przyjmuje amerykańską ofertę rozmieszczenia na terenie Wielkiej Brytanii 160 pocisków samosterujących Cruise, wyposażonych w głowice atomowe. Borys Ponomariow musiał więc w pośpiechu intensyfikować wojnę o pokój.
Tłumy pożytecznych idiotów
Wywiad KGB od dłuższego czasu ostrzegał Biuro Polityczne, że Stany Zjednoczone opracowują broń nowego typu. Precyzyjne pociski samosterujące, trafiające w cel z niespotykaną wcześniej dokładnością. W porównaniu z nimi rakiety SS-20, będące rozwinięciem niemieckich V-2, mogły uchodzić za broń z innej epoki. Uzyskana przez dekadę polityki detente przewaga strategiczna ZSRR topniała w oczach. W tej sytuacji KC KPZR przyjęło w kwietniu 1980 r. uchwałę o „zaktywizowaniu wystąpień społeczeństw przeciw decyzji NATO o produkcji i rozmieszczeniu nowych amerykańskich rakiet w Europie Zachodniej”. Pierwsze pokojowe manifestacje w miastach Europy Zachodniej udało się zorganizować już w czerwcu. Po czym na wrzesień zwołano Światowy Parlament Narodów w Sofii. Do stolicy Bułgarii udało się ściągnąć nie tylko 2 tys. delegatów z ponad 137 krajów, ale też oficjalnych przedstawicieli różnych komisji działających w ramach ONZ i UNESCO. Jak się chwalono w raporcie dla KC, Światowy Parlament Narodów zgromadził reprezentantów 330 partii politycznych, nie tylko komunistycznych, ale też socjalistycznych i socjaldemokratycznych, a także 200 liderów związkowych. Bardzo cieszyło przybycie nań ponad 150 pisarzy i poetów. Kreml doceniał opiniotwórczą rolę ludzi kultury. Parlament jednomyślnie przyjął uchwały wzywające USA i NATO do rezygnacji z rozmieszczania nowych rodzajów broni w Europie Zachodniej. Przy okazji sowieccy dyplomaci zaczęli werbunek nowych współpracowników dla ruchów pokojowych. „W tym celu, na przykład, część delegatów (około 600!) po drodze z Sofii do domu zawieziono do Moskwy i tam jeszcze przez tydzień odbudowywano z nimi »stosunki dwustronne«” – opisuje Władimir Bukowski w książce „Moskiewski proces”. Dzięki temu tworzono pajęczynę powiązań, rozciągając wpływ Kremla na kolejne, dotąd nieangażujące się w politykę stowarzyszenia. Jak choćby Międzynarodowy Związek Studentów czy Demokratyczna Federacja Kobiet.
Równie ważne okazało się dokooptowanie do ruchu pokojowego zachodnich polityków, których kariery utknęły w martwym punkcie. Walka z bronią masowego rażenia dawała im szanse odbicia się od dna i pozyskania sympatii wyborców. Odkurzono wówczas stary pomysł ministra spraw zagranicznych PRL Adama Rapackiego tworzenia w Europie stref bezatomowych, z których usunięto by wszelką broń jądrową. Z tą modyfikacją, iż miały one powstać jedynie w Europie Zachodniej.
Nakaz propagowania tej idei popłynął z Kremla do wszystkich partii komunistycznych. Przy okazji narodził się pomysł, aby w całą kampanię włączyć Światową Federację Miast Bliźniaczych. Należało do niej 130 sowieckich miejscowości, które posiadały bliźniaków poza granicami ZSRR. Najwięcej we Francji, bo aż 56, na terenie Wielkiej Brytanii 18, a w RFN – 9. Komitet Centralny KPZR nakazał władzom miejskim ożywić dość niemrawą współpracę w celu „walki o umacnianie pokoju i bezpieczeństwa narodów, przyjaźni i współpracy ze Związkiem Sowieckim”. Na efekty nie musiano wcale długo czekać. Rada Miejska Manchesteru, miasta bliźniaczego Leningradu (dziś Petersburga), ogłosiła metropolię „strefą bezatomową” już w listopadzie 1980 r. Potem na prośbę Doniecka dołączyło Sheffield i bycie wolną od broni atomowej miejscowością stało się modne. Jedynie w Wielkiej Brytanii taki status nadało sobie 180 miast i gmin. Co i tak wyglądało skromnie przy hiszpańskim rekordzie wynoszącym prawie 400 miejscowości. Jednocześnie partie socjalistyczne i komunistyczne wzywały wyborców w Europie Zachodniej do zerwania sojuszu z USA i ogłoszenia neutralności. Media petycjami i listami otwartymi zasypywali intelektualiści, pisarze, artyści etc. Wszystko w imię zablokowania rozmieszczenia amerykańskiej broni jądrowej na Starym Kontynencie. Demonstracje pokojowe, gromadzące po kilkaset tysięcy ludzi, maszerowały po ulicach pod transparentami z hasłem „Lepiej być czerwonym niż martwym”. Pacyfistyczna histeria swoje apogeum osiągnęła z początkiem 1983 r. Co Wydział Międzynarodowy KC mógł sobie przypisać jako ogromny sukces.
W tej sytuacji najbardziej niezwykłą rzeczą było to, że na czele kluczowych państw Zachodu – Stanów Zjednoczonych i Wielkiej Brytanii – stanęli wyjątkowo zdeterminowani przywódcy. Zarówno Ronald Reagan, jak i Margaret Thatcher zachowali całkowitą odporność na naciski lewicowej części opinii publicznej. Doczekując do momentu, aż Związek Radziecki znów odstrzelił sobie stopę. Popołudniem 1 września 1983 r. pasażerski boeing 747 Korean Air lecący do Seulu zboczył z kursu i wszedł w przestrzeń powietrzną ZSRR nad Kamczatką. Pilot myśliwca przechwytującego major Giennadij Osipowicz, zgodnie z rozkazem przełożonych, zestrzelił intruza. Zabijając 269 cywili, w tym 61 obywateli USA. Masakra zaszokowała zachodnią opinię publiczną, a Kreml uparcie twierdził, iż zniszczono samolot szpiegowski. I choć tamtej jesieni rozmieszczono pociski rakietowe typu Cruise i Pershing II w Wielkiej Brytanii, RFN i we Włoszech, antywojenne protesty nagle wygasły. Budowana przez wiele lat moda na pacyfizm szybko dobiegła końca, a Zachód okazał się nadal zdolny do stawienia twardego oporu śmiertelnemu zagrożeniu. Potem wystarczyło zaledwie kilka lat, by Związek Radziecki upadł.
W nieśmiertelnym dowcipie, krążącym wśród mieszkańców ZSRR, słuchacz zadzwonił do Radia Erewań z pytaniem „Czy będzie wojna?”. Usłyszał: „Wojny nie będzie. Będzie taka walka o pokój, że kamień na kamieniu nie zostanie”.