W ostatnich miesiącach byliśmy świadkami narodzin nowej dyscypliny: egzegezy wypowiedzi prezydenta USA Donalda Trumpa na temat wojny w Ukrainie. Ubiegłotygodniowe posiedzenie Zgromadzenia Ogólnego Narodów Zjednoczonych dostarczyło dużo nowego materiału do analizy. Czy Trump dogada się z Putinem? Czy jednak pomoże Ukrainie wygrać? A może w ogóle się wycofa z negocjacji?
Podziwiam analityków, którzy próbują w słowach i działaniach Trumpa dostrzec jakąś długofalową strategię. Nie chodzi o to, że jej kompletnie nie ma – widać to choćby po polityce handlowej. Rzecz w tym, że nie można się skupiać tylko na poszczególnych wypowiedziach, lecz trzeba brać pod uwagę strukturalne uwarunkowania wymiany międzynarodowej. To samo dotyczy kwestii bezpieczeństwa Polski i polityki USA wobec Europy.
Czy Stany Zjednoczone ograniczają swoją obecność wojskową w Europie?
Już przed pierwszą wygraną Donalda Trumpa Amerykanie dążyli do ograniczenia obecności wojskowej na Starym Kontynencie. Decyzja w tej sprawie zapadła za czasów prezydenta George'a W. Busha. USA mogą oczywiście przejściowo wzmacniać swoje zasoby militarne – jak w ostatnich latach w Polsce – ale co do zasady rozkład jazdy jest znany. Choćby dlatego nasi przywódcy co kilka miesięcy muszą się upewniać, czy Amerykanie na pewno nie planują szybko się stąd zwinąć. Taki jest kierunek ich polityki od 25 lat.
Jednocześnie co najmniej od prezydentury Baracka Obamy mówiło się o zwrocie w kierunku Pacyfiku (Pacific pivot). Amerykańska strategia bezpieczeństwa narodowego przekierowała swoje zainteresowanie na Azję, uznawszy Chiny za najpotężniejsze wyzwanie pierwszej połowy XXI w. Zdolność obrony niezależności Tajwanu stanowiła zapewne najlepszy wskaźnik efektywności polityki USA. Potencjalna inwazja Chin wciąż będzie traktowana jako początek wojny między mocarstwami.
W analizach często wskazuje się na 2027 r. jako na moment, w którym Pekin będzie gotowy do działań przeciwko Tajwanowi. Z polskiej perspektywy jest to o tyle ważne, że aby utrudnić USA reakcję, Chiny mogłyby skłonić Kreml do ofensywy przeciwko NATO, której celem byłby prawdopodobnie nasz kraj. Dlatego premier Donald Tusk i wielu innych polityków oraz ekspertów powtarzają dziś, że w perspektywie dwóch lat grozi nam atak ze strony Rosji. Ale co jeśli Amerykanie nie będą chcieli umierać za Tajwan? Działania podejmowane za prezydentury Joego Bidena, a zwłaszcza Donalda Trumpa – np. wzmacnianie potencjału produkcyjnego mikroprocesorów w Stanach Zjednoczonych – mogą sugerować, że Waszyngton powoli godzi się z „utratą” wyspy. Trump konsekwentnie sygnalizuje, że Amerykę interesuje przede wszystkim kontrola nad zachodnią półkulą. Ma to oczywiście konsekwencje także dla jej obecności militarnej w Europie – Waszyngton woli kontrolować Stary Kontynent za pomocą narzędzi gospodarczych.
To oznacza, że Rosja musi mieć inne powody, aby zaatakować państwa NATO. Aby je zrozumieć, warto przyjrzeć się motywom inwazji na Ukrainę. Czy stała za nią chłodna kalkulacja? Nie. Z perspektywy politycznej decyzja Kremla była błędna. Moskwa nie doceniła zmian, które zaszły w ukraińskim społeczeństwie w ostatnich kilkunastu latach. Okazało się, że nie ma wystarczających sił, aby podporządkować sobie Donbas, nie wspominając o reszcie Ukrainy. A przecież taki jest właśnie polityczny cel Kremla. Putin rozpoczął wojnę, której nie jest w stanie wygrać.
Decyzja o inwazji na pełną skalę wynikała z przyczyn ideologicznych i wewnętrznych. Prezydent Rosji pragnie odbudować imperium w granicach sprzed 1991 r., a w jego doktrynie Ukraina stanowi element „ruskiego miru”. Biorąc pod uwagę pogłębiające się słabości państwa i jego rosnącą zależność od Chin, wojna jest dla Putina skutecznym narzędziem konsolidacji władzy. Po trzech i pół roku od uderzenia na Kijów Rosja zmierza w kierunku kraju totalitarnego.
Choć osiągnięcie głównego celu wojny – podporządkowania Ukrainy – jest niemożliwe, Rosja nie odpuści. Po pierwsze, miałoby negatywne skutki dla legitymizacji władzy Putina. Po drugie, przywódca Rosji doskonale zdaje sobie sprawę, że setki tysięcy uzbrojonych i doświadczonych żołnierzy wracających z frontu byłyby ogromnym zagrożeniem dla stabilności systemu. Polityka USA nie ma na to wpływu. Trump musiałby nie tylko odciąć wsparcie dla Kijowa i zmusić do tego samego państwa europejskie, lecz także przekonać samych Ukraińców do podpisania kapitulacji. A taki scenariusz nie wchodzi w grę. Całkowita rezygnacja z pomocy nie jest też na rękę Amerykanom, którzy zarabiają krocie na dostawach uzbrojenia Ukraińcom i państwom wschodniej flanki NATO.
Próba ujarzmienia Kijowa przyniosła Moskwie skutki odwrotne od zamierzonych – zamiast konsolidować władzę na obszarze postradzieckim, Kreml stopniowo traci wpływy na Kaukazie i w Azji Środkowej. Jak już wspomniałem, zwiększa się też uzależnienie Moskwy od Pekinu. To nie oznacza, że w ciągu kilku lat Federacja Rosyjska się rozpadnie. Nie można całkowicie wykluczyć takiego scenariusza, ale nie powinniśmy pokładać w nim nadziei. Upadek Rosji pociągnąłby za sobą ogromny chaos i nowe zagrożenia dla krajów europejskich (m.in. migracje i zorganizowaną przestępczość).
Rosyjska strategia wojskowa i potencjalne zagrożenia dla Polski
Co najmniej od początku wojny słychać, że Polska musi budować potencjał odstraszania. Stąd zakupy setek czołgów i zestawów artyleryjskich oraz zapowiedzi utworzenia najsilniejszej armii lądowej w Europie. Chodzi o to, aby Putin porównał nasz potencjał ze swoim i zrozumiał, że eskalacja mu się nie opłaca. Tyle że liczenie na tego rodzaju racjonalność ze strony rosyjskiego przywódcy jest błędem. Kreml podejmie decyzję o napaści nie na podstawie chłodnej analizy, lecz uwarunkowań polityki wewnętrznej. Nawet kwestie ideologiczne nie będą miały większego znaczenia – w doktrynie Putina Polska wraz z całą Europą Środkową ma być strefą buforową, a nie obszarem rosyjskiej dominacji. Z jego punktu widzenia wystarczy wyrzucić z naszego regionu NATO i UE. To, czy zaatakuje, będzie zależeć głównie od tego, czy będzie miał czym i kim.
Pewną odpowiedź dały nam manewry Zapad-25. W tych hucznie zapowiadanych ćwiczeniach udział wzięło najwyżej kilkanaście tysięcy żołnierzy. Praktycznie cała armia Rosji jest zaangażowana w wojnę w Ukrainie. Co więcej, na innych kierunkach jej potencjał wojskowy został znacznie uszczuplony. Choć w Polsce najbardziej obawiamy się ataku na przesmyk suwalski, to dla Rosji obwód królewiecki jest najtrudniejszy do obrony. Dopóki wojna w Ukrainie będzie trwać, Kreml nie będzie w stanie przeprowadzić operacji lądowej w innym rejonie. Nawet w przypadku zamrożenia konfliktu przesunięcie sił wiązałoby się z ryzykiem narażenia się na ukraińską kontrofensywę. W efekcie można założyć, że armia rosyjska utknęła w Ukrainie na długie lata.
To oznacza, że jeśli Moskwa uderzy w Polskę, to użyje dronów i rakiet, narzędzi cybernetycznych (atak na administrację publiczną, system bankowy, system zarządzania energetyką, ruchem kolejowym, lotniczym itp.), dezinformacji oraz klasycznych działań dywersyjnych (podpalenia, zatrucie wody, przecięcie podmorskich kabli, niszczenie rurociągów, zamachy bombowe itp.). Nie licząc rakiet, mamy już z tym do czynienia – choć na niewielką skalę. Można sobie jednak wyobrazić sytuację, w której Federacja Rosyjska zwiększa natężenie takich ataków, doprowadzając do destabilizacji polskiego państwa. Na dodatek mogą być akcje na granicy otwartej wojny lub poniżej tego progu, co utrudni naszym władzom i NATO rozsądną odpowiedź. Widać to było już przy okazji nalotu dronów i coraz bardziej zuchwałego naruszania przestrzeni powietrznej. Mamy duży problem z tym, jak reagować na takie działania.
Jak Polska może powstrzymać eskalację działań Rosji?
Nasz kraj potrzebuje nie tylko największej armii lądowej, lecz także realnych inwestycji w infrastrukturę krytyczną (zarówno w wymiarze fizycznym, jak i cybernetycznym) oraz bezpieczeństwo powietrzne, energetyczne, zdrowotne i informacyjne. Reakcja na ogłoszony przed kilkunastoma dniami alarm przeciwlotniczy w powiecie chełmskim świetnie pokazuje, że jako państwo i społeczeństwo jesteśmy zupełnie nieprzygotowani. I co gorsza, przez ostatnie trzy i pół roku nic w tej sprawie nie zrobiono. Nawet jeśli będziemy mieć 3 tys. czołgów i tysiąc himarsów, to nie pomoże nam przeciwdziałać realnym zagrożeniom. Nadal nie dorobiliśmy się sprawnie działającego systemu obrony cywilnej z infrastrukturą schronową.
Czy jesteśmy w stanie powstrzymać Rosję przed eskalacją? Nie sądzę – podejmując decyzję o nasileniu presji na Polskę i NATO, Kreml nie będzie się kierować racjonalnymi z naszej perspektywy argumentami. Nie oznacza to, że nie powinniśmy próbować. Prewencyjne zestrzelenie samolotu, który naruszy naszą przestrzeń powietrzną, może ostudzić zapędy Putina. Ale nie musi. Skuteczniejszą strategią jest osłabianie potencjału gospodarczego Rosji, aby ograniczyć jej zdolność do podejmowania ataków powietrznych. Trudno się nie zgodzić z prezydentem Trumpem, który na forum ONZ dziwił się temu, że państwa europejskie kupują rosyjską ropę naftową, a tym samym pomagają Moskwie finansować jej machinę wojenną. Stany Zjednoczone zrobiły sporo, żeby ją nadwątlić – choćby wprowadzając kosztowne także dla samych Amerykanów cła na Indie, które mają zniechęcić ten kraj do kupowania rosyjskich węglowodorów. Oczywiście Trump nie jest dobrym wujkiem z Ameryki – USA chcą wykorzystać sytuację, by agresywniej wejść ze swoją ropą i gazem na europejski rynek. Pytanie, czy nie jest to dla nas najlepszy wariant, przy założeniu, że będziemy jednocześnie zwiększać moce z odnawialnych źródeł energii i budować system energetyki atomowej (mowa przecież nie tylko o jednej dużej elektrowni).
Paradoksalnie straszenie nas wielką ofensywą lądową Rosji – jak to robią politycy – przyczynia się do osłabienia naszego bezpieczeństwa, bo kieruje naszą uwagę nie w tę stronę, co trzeba. ©Ⓟ