Świat, który kiedyś był mocno zglobalizowany, przechodzi na bardziej bilateralny model współpracy
Ze Svenem Smitem rozmawia Karolina Wójcicka
Żyjemy w czasach zdominowanych przez wojny i rewolucje. Na dodatek czekają nas cztery lata rządów Donalda Trumpa w USA. Co to oznacza dla biznesu?
ikona lupy />
Sven Smit, Senior Partner w McKinsey i prezes McKinsey Global Institute / Materiały prasowe / Fot. materiały prasowe

Znajdujemy się u progu nowej epoki. Skala zmian bardziej przypomina bowiem przemiany, jakie zachodzą w perspektywie 30 lat, niż typowy cykl gospodarczy jak kryzys giełdowy w 1987 r. czy pandemia COVID-19. Te trwały kilka lat, pozostawiając po sobie pewne echo, ale na tym się kończyło. Epoka to coś więcej: po II wojnie światowej mieliśmy do czynienia z powojennym boomem, trwającym od 1945 r. do początku lat 70. Potem przyszły lata 70. i 80., które można nazwać erą napięć. Obserwowaliśmy wtedy kryzys naftowy, wzmożoną rywalizację geopolityczną i pojawienie się na arenie międzynarodowej nowych graczy, którzy zaczęli mieć wpływ na światowy porządek. Ostatnie 35 lat to epoka globalnych rynków i narracji o współpracy. Przechodziliśmy na technologie cyfrowe, rozwijaliśmy życie na przedmieściach, mieliśmy bogate zasoby energetyczne. Zaczęliśmy więc martwić się o klimat, a pieniądz był tani.

Co się zmieniło?

Coraz częściej rozmawiamy o deglobalizacji, nasze społeczeństwa się starzeją, rodzi się coraz mniej dzieci. Energia staje się towarem deficytowym. To problem, który może jeszcze bardziej pogłębić rozwój sztucznej inteligencji. Na to nakładają się wysokie stopy procentowe. Okazuje się więc, że wszystko, z czym mieliśmy do czynienia w ciągu ostatnich 35 lat, zaczyna zanikać. W obliczu tak fundamentalnych zmian świat wydaje się coraz bardziej nieprzewidywalny. Wszyscy próbujemy teraz zrozumieć, w jakim kierunku zmierzamy.

Zdaje się, że Europejczycy za największe wyzwanie uznają kolejną prezydenturę Trumpa. Republikanin zdążył już zagrozić nałożeniem ceł na towary importowane z UE. Wojna handlowa jest nieunikniona?

Żeby rozmawiać o wojnie handlowej, musimy zrobić krok wstecz. UE od lat zmaga się z problemem konkurencyjności, o czym wielokrotnie pisaliśmy w naszych analizach. Temat ten poruszał również Mario Draghi w swoim raporcie. Chodzi o to, że Europa rozwija się wolniej i mniej inwestuje. Moim zdaniem ten niedobór inwestycji wynika z niższej rentowności, a nie z braku możliwości. Dzieje się tak, bo Europa jest bardziej podzielona, złożona, a jednocześnie podlega silnym regulacjom. To prowadzi do luki konkurencyjnej – inwestowanie w Europie jest mniej opłacalne niż w USA czy w państwach rozwijających się. Dochodzą do tego nowe wyzwania, takie jak cła czy kwestie związane z NATO. Mogą one pogłębić tę lukę, ale mogą też stworzyć dla nas nowe możliwości.

Jakie możliwości ma pan na myśli?

Jeśli Stany Zjednoczone zdecydują się na agendę deregulacyjną, to Europa będzie musiała odpowiedzieć podobną strategią. Możliwe, że polityka USA stanie się impulsem do zmian w Europie – i to byłaby dobra wiadomość. Historycznie cła były raczej narzędziem, które wykorzystywano w wielowymiarowych negocjacjach. Myślę więc, że do rozmów z Amerykanami dołączą inne kwestie, takie jak wydatki na obronność, funkcjonowanie NATO czy przyszłość trwających obecnie konfliktów zbrojnych. Ostatecznie może się okazać, że same cła nie zostaną wprowadzone, a negocjacje będą dotyczyły szerokiego spektrum tematów.

Mario Draghi sugerował w swoim raporcie, że era otwartego handlu opartego na zasadach dobiega końca. Zgadza się pan z tym?

Uważam, że nadal będziemy stosować pewne ogólne zasady. Nie ulega jednak wątpliwości, że świat, kiedyś mocno zglobalizowany, przechodzi na bilateralny model współpracy – i to już się dzieje, nie jest to jedynie hipotetyczna przyszłość. Coraz więcej umów zostaje zawartych dwustronnie lub w małych grupach, gdzie poszczególne kraje starają się zapewnić sobie dostęp do określonych towarów, np. z Afryki czy Ameryki Łacińskiej. W przypadku szczepionek widzieliśmy, jak Europa działała jako jednolity blok, reprezentując wszystkie państwa członkowskie, podczas gdy USA przyjęły strategię „America First”. Kluczową kwestię stanowi jednak to, że możemy być świadkami spadku znaczenia mechanizmów globalnych takich jak WTO czy ONZ. Zamiast tego pojawi się więcej negocjacji prowadzonych bezpośrednio przez poszczególne kraje lub bloki państw. Te nowe umowy bilateralne lub regionalne mogą z czasem prowadzić do większej globalnej koordynacji, ale początkowo ich charakter będzie bardziej lokalny i oparty na konkretnych interesach. Wszystkie regiony – USA, Europa, Chiny – będą musiały na nowo zdefiniować swoje łańcuchy dostaw w bardziej lokalnym lub dwustronnym wymiarze. Nie oznacza to całkowitej deglobalizacji, ponieważ żaden region nie jest na tyle samowystarczalny, by funkcjonować bez współpracy z innymi.

Europa jest gotowa na te zmiany?

Warren Buffett kiedyś powiedział, że Europa rozwija się o 1 pkt proc. wolniej niż reszta świata. I może mieć rację również w tym przypadku. Uważam jednak, że Europa się przebudziła. W końcu rozmawiamy o raporcie Draghiego, który nie bez powodu zawiera apel o radykalne zmiany. Są one nam naprawdę potrzebne. Myślę, że dojrzeliśmy już do tego: świadomość w Europie jest teraz na zupełnie innym poziomie. Wykazuję w tej kwestii optymizm głównie dlatego, że jeszcze 5–10 lat temu nie można było nawet otwarcie mówić o problemie konkurencyjności, a dziś wszyscy zgadzają się, że taki problem istnieje. Postawiliśmy wspólną diagnozę, więc teraz mamy szansę, aby zacząć działać i posunąć sprawy naprzód.

Z czego wynika ta europejska powolność?

Europa jest nie tylko podzielona, lecz także wielopoziomowa. Weźmy na przykład Europejską Agencję Leków (EMA), która działa mniej więcej w takim samym tempie jak amerykańska Agencja Żywności i Leków (FDA). Problem pojawia się w momencie wdrażania decyzji EMA w poszczególnych krajach. Na tym etapie traci się mnóstwo czasu. Nie zawsze więc sama UE jest przeszkodą – problemem bywa przełożenie unijnych regulacji na działania w państwach członkowskich. Fragmentację widać także w innych obszarach. Nasze raporty pokazują, że założenie start-upu fintechowego w Europie jest dużo trudniejsze niż w USA. Mimo ujednoliconego numeru IBAN wciąż trzeba pisać osobne API dla każdego kraju czy banku, co podnosi koszty i komplikuje rozwój. W USA wystarczy stworzyć jedno rozwiązanie, które obejmuje cały kraj. W naszych analizach badaliśmy wprowadzenie w Europie „28. kraju” – jednej standardowej jurysdykcji, w której można by realizować projekty według wspólnych zasad. Jeśli inne kraje nie chciałyby się dostosować, po prostu by pozostały poza tym systemem. Taka organiczna standaryzacja mogłaby pokazać, ilu partnerów przyciągnie ujednolicony rynek. Pamiętajmy, że fragmentacja UE znajduje odbicie nie tylko w złożoności działań, lecz także w niższej rentowności firm. Jak zauważa Draghi, w Europie działa ok. 100 operatorów telekomunikacyjnych, podczas gdy w USA jest ich czterech. Konieczność powielania działań 28 razy w różnych krajach sprawia, że koszty są znacznie wyższe, co utrudnia konkurencyjność i rozwój przedsiębiorstw

Jakie lekcje powinniśmy z tego wyciągnąć?

Nasze analizy poświęcone konkurencyjności Europy są zbieżne z tym, o czym mówi Draghi. Aby Europa stała się konkurencyjna, musimy sprawić, by energia była dwa–trzy razy tańsza niż obecnie. Energia napędza świat, a jeśli nie jest tania, nasz przemysł znajdzie się w gorszej pozycji. Musimy też przemyśleć podejście do fuzji i przejęć oraz tworzenia europejskich czempionów gospodarczych. To wymaga ograniczenia fragmentacji i wspierania konsolidacji – zarówno wewnątrz państw, jak i na poziomie paneuropejskim. Kolejną kwestią są regulacje. W Europie często stosujemy schemat, w którym do konkretnej daty należy spełnić określone wymagania, co zwiększa koszty. Dla porównania, IRA (Inflation Reduction Act – red.) w USA oferuje subsydia na innowacje, co obniża koszty. Jedno podejście podnosi wydatki, drugie je redukuje – i łatwo zgadnąć, gdzie trafiają środki. To nie jest kwestia braku wiedzy Europejczyków, tylko raczej zakleszczenia w obecnym sposobie działania. Myślę jednak, że świadomość potrzeby radykalnych zmian – o której wspominają raport Draghiego i inne opracowania – jest dziś na zupełnie innym poziomie. Pytanie brzmi, czy uda się dokonać tego wielkiego skoku. ©Ⓟ