W środę, 25 września, południowy Pacyfik przyjął nietypowego gościa: chińską rakietę balistyczną, wystrzeloną – jak przekonuje Pekin – w ramach rutynowego testu. Pocisk o zasięgu ponad 12 tys. km może przenosić głowice nuklearne. Nic niezwykłego w tym, że nuklearne mocarstwa testują broń, lecz Chiny uczyniły to po raz pierwszy od 40 lat, trudno więc uznać to za rutynowe działanie. Zdaniem analityków jest ono potwierdzeniem szybkiej modernizacji chińskiego arsenału, który powiększył się o 100 głowic w ciągu ostatniego roku i w 2032 r. dorówna sile nuklearnej USA. Miała to być informacja dla Waszyngtonu: jeśli próbowalibyście powstrzymać naszą (ewentualną) próbę zajęcia Tajwanu, wasze terytorium będzie narażone na odwet.
Chiny jako zagrożenie militarne – ale też gospodarcze, kulturowe i ustrojowe – to coraz silnej eksponowany lejtmotyw polityk państw Zachodu i kwestia, w której lewica i prawica coraz częściej mówi jednym głosem. Czy faktycznie jest się czego bać?
Si vis pacem, para bellum
Mówiąc krótko: tak. Ale zagrożenia, a raczej ich przyczyny, identyfikowane są często nietrafnie – zaś o te nietrafne diagnozy projektowane są polityki, które przyczyniają się do pogłębienia konfliktu z Zachodem. Refleksja jest niezbędna.
W rozmowie z Noahem Smithem, amerykańskim publicystą ekonomicznym, którą opublikował DGP, padło stwierdzenie, że w razie konfliktu militarnego Chińczycy „skopaliby tyłki” jankesom. Na pierwszy rzut oka jest ono wyjątkowo zaskakujące. Porównanie siły zbrojnej obu państw wypada jednoznacznie na korzyść Ameryki. W rankingu Global Firepower Stany zajmują pierwsze miejsce z oceną 0,0699 (wynik 0 jest uznawany za optymalny), a Pekin trzecie – 0,0706. W 2022 r. Chiny wydały na wojsko 300 mld dol., a Stany Zjednoczone 877 mld. Ale gdy przyjrzeć się konkretnym kategoriom siły militarnej, obrazek przestaje być jednoznaczny. O ile USA dominują w powietrzu, o tyle nie dominują już pod względem kadrowym. Aktywny personel wojskowy w USA to 1,3 mln osób, w Chinach – ponad 2 mln. Z kolei całkowita liczba mężczyzn zdolnych do walki w USA to 123 mln przy 626 mln w Chinach. USA ustępują Państwu Środka też pod względem floty, choć wciąż mają więcej lotniskowców.
Oczywiście, liczbowe porównanie potencjału militarnego jest wysoce kulawe, gdyż nie uwzględnia jakości sprzętu, wyszkolenia żołnierzy czy sojuszników. We wszystkich tych sferach USA zachowują przewagę. Ich broń i sprzęt są w większości znacznie nowocześniejsze, żołnierze lepiej wyszkoleni, a do ich sojuszników należy niemal cały rozwinięty świat. Mimo to różnica się zmniejsza. Od 1992 r. Pekin zwiększył wydatki militarne 9-krotnie, przeznaczając pieniądze głównie na rozwój nowych typów broni czy rozbudowę arsenału nuklearnego. Stara się też odgrywać poważniejszą rolę w kształtowaniu porządku międzynarodowego, rozwijając rozmaite alianse. Nie można nie nazwać go potęgą militarną.
O ile w bezpośrednim starciu armia USA jest od chińskiej znacznie silniejsza, to – i na to wskazuje Smith – tym, co liczy się najbardziej, są moce produkcyjne, pozwalające w warunkach wojennych uzupełniać arsenał. I tu Chiny mają zdecydowaną przewagą nad Ameryką i Europą, gdyż produkują dwukrotnie więcej pod względem wartości dodanej od ich obu razem wziętych, ponadto dysponują bez porównania większym rezerwuarem siły roboczej i rezerwistów. Ergo: wygrają w wojnie na wyczerpanie.
Jednak czy na pewno Chiny, rozbudowując arsenał, sygnalizują chęć podboju celem zdobycia i utrwalenia hegemonii, czy może w myśl starożytnej sentencji szykują się do wojny, bo chcą pokoju?
Naturalne skłonności autokratów
Badacze stosunków międzynarodowych mają skłonność do zakładania implicite, że na samym dnie procesów kształtujących globalny układ sił działają pewne prawidła. Stąd geopolitycy tak często wspominają o pułapce Tukidydesa, momencie, w którym wyścig o palmę globalnego przywództwa staje się tak zacięty, że dochodzi do rozstrzygającego konfliktu między starym hegemonem a mocarstwem aspirującym.
Z kolei w wielu analizach dotyczących systemów niedemokratycznych, które znajdziemy np. w książce „Grasping the Democratic Peace: Principles for a Post-Cold War World” pojawiają się tezy – empirycznie dobrze uzasadnione – że systemy takie chętniej niż demokracje angażują się w konflikty zbrojne. Szczególnie agresywne bywają autokracje zarządzane jednoosobowo, a takich właśnie reżimów od końca zimnej wojny sporo przybyło. W 1988 r., jak pisze w jednym z artykułów Andrea Kendall-Taylor, ekspertka The Center for a New American Security, było ich wśród wszystkich dyktatur 23 proc., a obecnie (dane za 2019 r.) to już 40 proc.
Zdezaktualizowało się więc optymistyczne założenie, które czyniono jeszcze dekadę temu, że liczba ustrojów szanujących wartości demokratyczne będzie rosła. Badaczka zauważa, że o ile w XX w. przewroty wojskowe obalały demokracje, dziś demokracje po prostu erodują w autokracje. Niektórzy autokraci tworzą demokrację fasadową, dopuszczając istnienie wielu partii i organizację wyborów, ale jednocześnie różnymi metodami osłabiają opozycję. Potem, gdy już ją zneutralizują, do cementowania swojej pozycji wykorzystują nowe technologie, jak choćby media społecznościowe czy AI.
Monopartyjne Chiny, oczywiście, demokracji nie udają, choć w retoryce komunistów pojawiają się często odniesienia do rządów prawa. Bez wątpienia zachodzi tam proces „personalizacji” ustroju – partia stała się narzędziem w rękach Xi Jinpinga, który przejawia wręcz cesarskie aspiracje. Profesor Tyler Cowen, ekonomista z George Mason University, nazywa tamtejszy ustrój jedną z największych innowacji ostatnich dekad. Chińscy komuniści, jego zdaniem, znaleźli sposób zarówno na liberalizację, jak i na utrzymanie się przy władzy. „Dobrą wiadomością jest to, że ludzie żyjący pod rządami autorytarnymi mają się o wiele lepiej niż kiedyś. Zła jest taka, że autokracja działa lepiej niż kiedyś, a zatem jest popularniejsza i prawdopodobnie również trwalsza” – pisze Cowen na blogu Marginalerevolution.com.
Ale to nie wszystko: sukces chińskiego modelu może osłabiać demokracje zachodnie i umożliwić Pekinowi pozyskiwanie sojuszników. UE w tym czasie pogrąży się w quasi-scholastycznych dysputach o autosanacji i będzie produkować kolejne prowadzące donikąd raporty w stylu ostatniego 400-stronicowego dzieła Maria Draghiego, Rosja będzie lizać rany po wojnie z Ukrainą. Na placu boju o globalną dominację pozostaną więc USA i Chiny, przy czym te drugie coraz śmielsze i zaczepne. Zanim jednak (o ile w ogóle) chiński autokrata zdecyduje, że finalna rozgrywka ma być militarna, dojdzie do wojny gospodarczej.
Ta wojna zresztą rozpoczęła się już kilka dekad temu i jest prowadzona w myśl zasady Deng Xiaopinga: skrywaj własną siłę i nie śpiesz się. Chiny udawały, że przyjmują kolejne założenia liberalizmu, że chcą włączyć się na uczciwych zasadach w globalną gospodarkę i kompetentnie współzarządzać globalnymi instytucjami. Uśpiły czujność Zachodu, który nie zabezpieczył wystarczająco silnie swoich technologii, np. prawami własności intelektualnej. Pekin zresztą i tak miał te prawa za nic i po prostu skradł technologie, nie tylko te komercyjne, lecz także militarne. Jak zauważa Ellen Ioanas w „Business Insiderze”: „niektóre chińskie systemy wojskowe wyglądają podejrzanie podobnie do systemów amerykańskich, m.in. do F-22 i drona MQ-9 Reaper”.
Innym aspektem wojny handlowej było ze strony Chin prowadzenie agresywnej polityki przemysłowej, nastawionej na deindustrializację Zachodu. W tym właśnie celu Pekin tak aktywnie ściągał inwestycje zagraniczne czy subsydiował przemysł. Badacze z Uniwersytetu Stanforda w pracy „Picking winners? Government subsidies and firm productivity in China” podają, że bezpośrednie subsydia dla przemysłu wzrosły w latach 2008–2018 z 4 mld do 29 mld dol. Należy jednak pamiętać, że chiński rząd wspiera własne firmy także pośrednio, czego nie da się uchwycić, np. oferując im tanie pożyczki czy atrakcyjne warunki przetargów publicznych. W rezultacie – jak czytamy z kolei w pracy badaczy z MFW „Trade Implications of China’s Subsidies” – „promowano chiński eksport i ograniczano import. Zostało to spotęgowane przez powiązania w łańcuchu dostaw: subsydia przyznawane branżom wyższego szczebla znacznie zwiększają eksport branż niższego szczebla”. Dzięki takim subsydiom urósł w Państwie Środka rynek aut elektrycznych, które zaczęły zalewać UE.
Zawody w strzelaniu sobie w stopę
Zatem miałoby być tak: Chiny wzmacniają się i wykorzystują słabości Zachodu, by w końcu zaatakować i zająć Tajwan, przypieczętowując tym samym początek nowej ery w układzie sił. Jedynym sposobem, żeby temu zapobiec, miałoby być zaangażowanie się Zachodu w grę na tych samych zasadach, np. poprzez prowadzenie własnych agresywnych polityk przemysłowych.
To już się dzieje – w USA na podstawie IRA, ustawy o zapobieganiu inflacji, dotuje się zieloną energetykę, elektromobilność czy inwestycje w półprzewodniki. W Europie odpowiednikiem IRA jest program transformacji energetycznej oraz wychodzenia z kryzysu pandemicznego Next Generation UE. Zarówno USA, jak i Europa zaczynają coraz śmielej stosować narzędzia celne wymierzone w import z Chin i rozbudowywać potencjały militarne. Andrea Kendall-Taylor zauważa, że stawianie oporu nowym „spersonalizowanym” reżimom autokratycznym wymaga także demokratycznego odrodzenia na Zachodzie: większej przejrzystości, mniejszej korupcji i wzajemnego wsparcia sojuszników. W wymiarze gospodarczym to wsparcie nosi dzisiaj nazwę „friendshoringu”, czyli budowania powiązań gospodarczych na przyjaznych gospodarkach.
Wyścig o dominację wygra ta strona, która będzie bardziej zdecydowana w swoich działaniach. Jeśli to Zachód będzie utrzymywał przewagi gospodarcze i militarne, Chiny nie zdecydują się na konfrontację. W rezultacie pokój zostanie uratowany. Czy przepis na zwycięstwo jest trafny? Mam poważne wątpliwości. Zamienia on miejscami długo- i średniookresową perspektywę, przeceniając strategiczne znaczenie protekcjonizmu.
Noah Smith jako wykształcony ekonomista jest świadomy, że cła i subsydia finalnie szkodzą wszystkim: ograniczają konkurencję, podnoszą ceny, a więc obniżają zamożność zarówno tych, którzy je nakładają, jak i tych, na których są nakładane. Wierzy jednak, że mogą być one skutecznym narzędziem obronnym przeciw zakusom wroga. Może i poświęcimy odrobinę komfortu, ale – w dłuższej perspektywie – unikniemy katastrofy. Daje przykład produkcji półprzewodników. Przewaga technologiczna Zachodu bierze się w dużej mierze z tego, że to on potrafi produkować najbardziej zaawansowane czipy. Uniemożliwienie Chinom rozwinięcia tego przemysłu ograniczy, oczywiście, dobrobyt konsumentów, ale jednocześnie sprawi, że nie będą mogły one modernizować swojej armii w tempie szybszym niż my. Protekcjonizm jest więc jakiegoś rodzaju ubezpieczeniem.
Problem z tym rozumowaniem jest taki, że zakłada ono punkt dojścia, moment, w którym jedna ze stron – oby były to Chiny – powie: „w porządku, wygraliście, możemy wrócić do pokojowej wymiany handlowo-inwestycyjnej”. W praktyce taki moment nie nadejdzie.
Zacznijmy od tego, że politycy nie rozumują ekonomicznie i patrzą wyłącznie na to, co widać. Stąd bierze się ich tendencja do wiary w protekcjonizm. „Nasze” elektryki są potęgą, bo dopłaciliśmy do ich rozwoju, więc należy wesprzeć też inne przemysły. Politycy nie dostrzegają, że tego rodzaju polityka, przesuwając zasoby, uniemożliwia rynkową alokację kapitału i zapobiega rozwojowi przemysłów niechronionych. Gdy zaś przemysł chroniony przestaje się rozwijać, szukają przyczyny na zewnątrz, np. w tym, że inny blok gospodarczy zaczął hojnie wspierać własne firmy. Wtedy jedynym pomysłem polityków jest zwiększenie subsydiów i podniesienie cła, co wzmaga zjawisko klientelizmu, korupcji, jeszcze bardziej zaburza alokację kapitału, osłabiając produktywność. Choć już Adam Smith pisał, że „handel, który jest wymuszany za pomocą hojności i monopoli, może być i zwykle jest niekorzystny dla kraju, na którego korzyść ma zostać ustanowiony”, to politycy tego nie rozumieją. W efekcie możemy znaleźć się w protekcjonistycznej spirali, która nie tylko będzie wszystkich – i Zachód, i Chiny, glob cały – zubażać. Ale będzie również wywoływać coraz silniejsze napięcia pomiędzy państwami aż do momentu, gdy któreś – korzystając z tymczasowo uzyskanej przewagi w tym wyścigu ślepców – uzna, że czas skończyć tę zabawę i zaatakować.
Mosty na zaścianku
Nie będzie to raczej Zachód. Po pierwsze, demokracje nie są bojowe. Jeśli wchodzą w konflikty, muszą mieć dobry powód. Trudno uwierzyć, by po doświadczeniach wojny w Iraku udało się ponownie w łatwy sposób taki powód sfabrykować („dowody” na broń chemiczną, której wbrew oświadczeniom Białego Domu w Iraku nie było). Po drugie, Zachód jest wciąż bogatszy od Chin. Nie w militarnych, lecz w handlowych wojnach prowadzonych na wyczerpanie, to on będzie wykazywał się większą wytrzymałością.
Gdy w krajach autorytarnych ludziom źle się dzieje, ich władcy tracą wewnętrzną legitymację, przez co rośnie pokusa, by legitymację tę budować na konfliktach zewnętrznych. Te konflikty nie muszą, oczywiście, wchodzić w fazę gorącą, ale mogą być utrzymywane na krawędzi wybuchu, by podsycać stan zagrożenia. Taki modus operandi można utrzymywać przez dekady, bo choć naród będzie biedniał, to partia nie. „Rząd się sam wyżywi”, mawiał Jerzy Urban. Finalnie więc logika prowadzenia wojny handlowej z wrogim reżimem zwiększa, a nie zmniejsza w długim okresie ryzyko konfliktu, a przynajmniej – pogłębiając fragmentaryzację świata – tworzy warunki dla nowej zimnej wojny.
A Chiny już, niestety, nie bogacą się, jak kiedyś. Ich polityka przemysłowa już dzisiaj je zubaża. Ich PKB wzrósł w 2023 r. o 5,2 proc. Szacuje się, że w tym roku odczyty mają być podobne. Z punktu widzenia złotych lat chińskiej gospodarki – okresu 1992–2007, gdy mknęła ona w tempie od 8 do 14 proc. rocznie – to dane rozczarowujące. Co więcej, być może i tak są zawyżone. Po pierwsze, od lat mówi się, że urzędnicy na poziomie prowincji fałszują informacje o wzroście, by imponować centrali. Po drugie, wzrost opiera się na przestrzelonych inwestycjach infrastrukturalnych. Wymownie ilustruje to ekonomista Scott Sumner, wskazując, że na terenie prowincji Guizhou, która jest biednym górskim zaściankiem, znajduje się 49 ze 100 najwyższych mostów na świecie, a cztery z nich zdobyły nawet prestiżowe nagrody Gustava Lindenthala. „A teraz wyobraźmy sobie, że Zachodnia Wirginia (jeden z najbiedniejszych stanów USA – red.). ma 49 ze 100 najwyższych mostów na świecie. Czy nie podejrzewalibyśmy, że stoi za tym faktem decyzja czysto polityczna?” – pyta retorycznie Sumner.
Jego zdaniem często dyskutowany dylemat, czy – by utrzymać dynamikę rozwoju – Chiny winny przerzucić wajchę wzrostu z inwestycji na konsumpcję, jest dylematem pozornym i opartym na nieporozumieniach. „Eksperci mylą popyt nominalny z popytem realnym. Łączą bodźce monetarne i fiskalne. Mylą inwestycje publiczne i prywatne. Mylą konsumpcję ze zagregowanym popytem. «Więcej konsumpcji!» i «Więcej inwestycji!» to nic nieznaczące slogany. Prawdziwe wyzwanie to wykorzystanie polityki pieniężnej do zapewnienia nominalnej stabilności i przejście do gospodarki bardziej zorientowanej na rynek, aby zapewnić wzrost gospodarczy i wyższy standard życia” – zauważa ekonomista.
Ale czy chińskie władze naprawdę chcą jeszcze wzrostu gospodarczego? Raport „o pracy rządu”, który w marcu tego roku opublikował premier Li Qiang, z jednej strony podkreśla, że kraj dba o relacje handlowe z zagranicą i chce przyciągać zagraniczne inwestycje, ale z drugiej przywołuje konieczność uniezależniania się od zagranicznych dostawców i budowania uzyskania samowystarczalności w nauce i technologiach oraz pobudzania wewnętrznej konsumpcji. Prawda jest taka, że Chiny mają z gospodarką potężny problem: grozi jej, że utknie w pułapce nie tyle średniego, co niskiego dochodu. PKB per capita ważony siłą nabywczą jest przecież dwukrotnie niższy niż w Polsce. Jeśli do takiej stagnacji dojdzie, kontrakt między partią a narodem (możecie się bogacić, jeśli zostawicie nam władzę) ulegnie erozji. Tylko w wyniku „wielkiej ściemy”, którą Chiny sprzedały Zachodowi, niektórzy wciąż tego nie dostrzegają.
Obecnie mieszkańcy Państwa Środka popierają partię, ale co do szczerości tego poparcia coraz więcej jest wątpliwości. Opublikowane w tym roku badanie „Do Chinese Citizens Conceal Opposition to the CCP in Surveys?” pokazuje, że choć 90 proc. Chińczyków zapytanych wprost deklaruje poparcie dla rządu, to wskaźnik ten spada do 50–70 proc., gdy pytanie zada się w bardziej zawoalowany i silnie zanonimizowany sposób. To spora różnica. Xi Jinping na pewno jest tego świadomy, ale szansa na to, by w warunkach zaostrzających się napięć na linii z Zachodem postanowił odzyskać poparcie, wracając na ścieżkę liberalizacji reżimu, jest nikła. ©Ⓟ
Pekin chce dominować
Gdy dany kraj staje się potężny, pojawia się pewna presja wewnętrzna, by ponownie stoczyć stare bitwy. Chiny doznały wielu upokorzeń ze strony mocarstw europejskich czy Japonii. To bardzo naturalne, że budzi to u nich resentyment. Naturalne, ale nie dobre. Chiny mówią: wczoraj byliśmy słabi, byliśmy waszym popychadłem, dzisiaj role się odwróciły. Xi kieruje się przypisywanym Deng Xiaopingowi mottem: ukrywaj własną siłę i czekaj. On je jednak rozumie militarnie, a Deng chciał stawiać na gospodarkę.