Prawo do broni – świętość dla dużej części Amerykanów – nie zawsze oznaczało jej dostępność dla każdego obywatela. Dziś masowe zabójstwa wywołują tylko chwilowy alert.

Scenariusz, jaki rozgrywa się w Stanach Zjednoczonych po każdej masowej strzelaninie, jest do bólu przewidywalny: po rytualnych „rozmyślaniach i modlitwach”, gdy przez moment wydaje się, że zwolennicy ograniczeń w zakupie broni mają po swojej stronie serca większości opinii publicznej, przychodzi narodowe ocknięcie, którego cierpliwie wyczekiwali przeciwnicy restrykcji, nie pozwalając na żaden krok w tył. I wszystko zostaje po staremu.
Tak jak wielokrotnie w przeszłości, tak i teraz po tragedii w podstawówce w teksańskim miasteczku Uvalde, gdzie 18-latek zabił karabinem szturmowym AR-15 19 dzieci i 2 nauczycieli, pojawiają się głosy, że „tym razem będzie inaczej”. Od końca maja grupa demokratów i republikanów w Senacie próbuje wykuć ponadpartyjny kompromis dotyczący zaostrzenia dostępu do broni. Jest niemal pewne, że nawet jeśli porozumienie dojdzie do skutku, to będzie bardzo zachowawcze. Nie ma mowy np. o zakazie sprzedaży broni półautomatycznej, którą zwykle posługują się sprawcy masowych strzelanin (m.in. tego domaga się prezydent Joe Biden).
Strategia republikanów jest taka sama od 20 lat: przekonywać, że jest wiele problemów, ale nie należy do nich to, że 18-latek może legalnie i bez zbędnych formalności kupić karabin szturmowy, który pozwala oddać 45 strzałów w ciągu minuty. Oto cztery najpowszechniesze twierdzenia przeciwników ograniczeń, które rozmijają się z faktami.

Sprawcy to osoby chore psychicznie, których nie powstrzymają żadne restrykcje w dostępie do broni

– Każdy, kto strzela do innej osoby, ma problem psychiczny – stwierdził gubernator Teksasu Greg Abbott po masakrze w Uvalde. „Winny jest szaleniec, a nie broń” – to wytarty argument, po który odruchowo sięgają politycy republikańscy i aktywiści na rzecz drugiej poprawki, gdy kolejna tragedia z udziałem AR-15 szokuje Amerykę. Używał go prezydent Donald Trump w reakcji na masakrę w liceum w Parkland na Florydzie w 2018 r. (zabitych 14 uczniów i 3 pracowników). Rok później chorobami psychicznymi tłumaczył dwie masowe strzelaniny, do których doszło w odstępie zaledwie 13 godzin – w Walmarcie w teksańskim El Paso (20 zabitych) i w Dayton w stanie Ohio (9 ofiar śmiertelnych, w tym brat zamachowca). – Prawda jest taka, że w naszym społeczeństwie jest pełno prawdziwych potworów. Ludzi tak złych, obłąkanych, opętanych przez głosy i demony, że nikt zdrowy nie jest zdolny ogarnąć tego umysłem – mówił Wayne LaPierre, potężny lobbysta i prezes stowarzyszenia National Rifle Association (NRA) po najtragiczniejszej w historii USA szkolnej masakrze w podstawówce Sandy Hook w Newton w grudniu 2012 r. (zabitych 20 dzieci i 6 dorosłych). Trzeba leczyć szaleńców i zamykać ich w placówkach – dowodził LaPierre – a nie utrudniać praworządnym Amerykom samoobronę.

Rzecz w tym, że większość badań nad związkiem między chorobami psychicznymi a masowymi strzelaninami nie pozwala wysnuć definitywnych wniosków – choćby z powodu braku pełnych danych (zwykle jedynym ich źródłem są policja i media). Niemniej istniejące analizy wskazują, że ten związek jest słabszy i bardziej zniuansowany, niż to sugerują konserwatyści. Tak wynika z najbardziej jak dotąd kompleksowego badania przeprowadzonego przez psychiatrów klinicznych z Columbia University. Naukowcy stworzyli bazę informacji na temat przeszło 14,7 tys. zabójstw popełnionych na świecie w latach 1900–2019 (1,3 tys. zaliczono do masowych). Według ich analiz tylko u 8 proc. sprawców strzelanin stwierdzono choroby psychiczne lub spełniali oni ich kryteria diagnostyczne.
FBI przyglądało się z kolei zachowaniom zamachowców, zanim pociągnęli za spust. Ich raport stwierdza, że jedna czwarta miała zdiagnozowaną chorobę psychiczną, a 62 proc. zdradzało w życiu codziennym objawy depresji, zaburzeń lękowych czy paranoi. Psychiatrzy zastrzegają jednak, że wyciąganie z policyjnych czy medialnych relacji wniosku o czyjejś paranoi to wątpliwa i zawodna praktyka. Zwłaszcza w sprawie, na której ciąży społeczne oczekiwanie, że sprawca „musi być kimś nienormalnym”. W przypadku braku diagnozy lekarskiej ocena opiera się głównie na późniejszych informacjach od rodziny czy znajomych. A to stwarza ryzyko racjonalizacji post factum.
Eksperci są zgodni co do jednego: o ile ryzyko dokonania brutalnego aktu przemocy przez osoby chore psychicznie jest średnio trzy razy wyższe niż przez zdrowe, o tyle zdecydowana większość z nich nie jest agresywna i nigdy nie będzie. Z badań prof. Jeffreya Swansona z Duke University, czołowego badacza tego zagadnienia, wynika, że poważna choroba psychiczna (schizofrenia, zaburzenia afektywe dwubiegunowe lub ciężka depresja) bezpośrednio odpowiada za ok. 4 proc. popełnianych zbrodni – i najczęściej nie są to strzelaniny.
Co też ważne, zaburzenia psychiczne mogą być źródłem przemocy lub istotnie się do niej przyczyniać, ale są tylko jednym z wielu czynników ryzyka. 20-letni Adam Lanza, sprawca masakry w podstawówce Sandy Hook, miał zdiagnozowaną depresję, stany lękowe, zaburzenia obsesyjno-kompulsywne i zespół Aspergera (będący zaburzeniem rozwoju). Jak jednak stwierdziło w swoim raporcie stanowe biuro rzecznika ds. dzieci, „żaden z tych problemów psychicznych ani nie spowodował aktów zbrodni, ani do nich nie doprowadził”. Eksperci ustalili, że nie było jakiegoś momentu krytycznego, który popchnął Lanzę do zbrodni. Prowadziła do niej kaskada rozmaitych czynników i zdarzeń, a przyczyną wielu był sam sprawca: brak pracy, nieporozumienia z jedynym przyjacielem, brak osobistych kontaktów z rodziną, izolacja, nasilające się lęki i depresja. „Adam coraz mocniej żył w alternatywnym świecie, w którym jego głównym zajęciem była kontemplacja masowego morderstwa” – napisano w analizie.
Portret ten z grubsza pasowałby do sprawców co najmniej kilku innych masowych strzelanin w USA z ostatniej dekady: mężczyzn w wieku 18–24 lat, którzy brutalnie zderzają się z wymogami dorosłości i nowymi społecznymi oczekiwaniami, przestając być nastolatkami. Obraz wyłaniający się z policyjnych raportów, wywiadów i opinii medycznych wskazuje na rozdźwięk między tym, jak ich życie wygląda naprawdę, a fantazją, jak powinno wyglądać. Głębokie wyobcowanie, niska samoocena, poczucie niedopasowania i doświadczenia cyberprzemocy kolidują tam z pragnieniem uznania, a nawet urojeniami o władzy i wielkości. „Ci młodzi mężczyźni, którzy czują się jak nieudacznicy, mają przemożny pęd, by pokazać komuś, że nie są na dnie” – powiedział „New York Timesowi” prof. Frank T. McAndrew, psycholog z Knox College zajmujący się masowymi strzelaninami. Prawie w każdym przypadku ważną rolę w procesie radykalizacji, który poprzedził eksplozję przemocy, odegrały też media społecznościowe.
Chociaż wielu sprawców wykazuje objawy zaburzeń psychicznych i emocjonalnych, to same w sobie nie rodzą one skłonności do przemocy. W jednym z badań psychiatrzy stwierdzili wręcz, że ocena kliniczna jest w takich przypadkach niewiele bardziej trafna niż rzut monetą. Do czynników, które pozwalają najlepiej przewidzieć, że ktoś naciśnie na spust, należą natomiast wcześniejsza historia przemocy (np. domowej) i problemy z alkoholem lub narkotykami. Kolejne to: młody wiek, płeć męska, traumatyczne przeżycia z dzieciństwa.
Opieka psychiatryczna i psychologiczna w Stanach Zjednoczonych jest niezwykle kosztowna, a dostęp do niej w wielu miejscach ograniczony. Nie ma wątpliwości, że wymaga potężnego dofinansowania i reformy. Ale nawet idealny system nie rozwiąże problemów z bronią. „Poprawa opieki psychiatrycznej nie położy kresu masowym strzelaninom ani nie zredukuje ich znacząco. Powinniśmy ulepszyć system, aby pomóc ludziom wyzdrowieć” – powiedział ABC News Greg Hansch, szef teksańskiego oddziału organizacji National Alliance on Mental Illness.

Nie dochodziłoby do strzelanin w szkołach, gdyby pilnowali ich policjanci

– Złego człowieka z bronią może powstrzymać tylko dobry człowiek z bronią – te słynne już słowa Wayne’a LaPierre’a padły po raz pierwszy tydzień po masakrze w podstawówce Sandy Hook w grudniu 2012 r. W buńczucznym przemówieniu lobbysta zrzucił winę za tragedię na brutalne gry komputerowe i zapaść psychiatrii, a jako rozwiązanie zaproponował… wysłanie uzbrojonych policjantów do wszystkich szkół w USA. Ówczesny prezydent Barack Obama i jego ekipa usiłowali przekonać Kongres do zakazu sprzedaży karabinów półautomatycznych, a w tym samym czasie NRA obiecywało, że wyposaży i przeszkoli każdego aktywnego czy emerytowanego funkcjonariusza, ochroniarza, a nawet nauczyciela, który chce być gotowy na konfrontację z zamachowcem.

Z postulatów strzeleckiego lobby kpili wtedy nawet niektórzy konserwatyści, uważając je za przejaw zaślepienia i ekstremizmu. Jednak narodowy wstrząs wywołany zabójstwem 20 sześcio- i siedmiolatków z Newton po paru miesiącach przeminął, a wraz z nim osłabła presja opinii publicznej, by Kongres „w końcu coś zrobił”. Kiedy demokraci przegrywali kolejną batalię o zaostrzenie zasad sprzedaży broni, NRA pozyskiwało już kolejnych sojuszników w komisariatach, władzach hrabstw, kuratoriach i radach rodziców. A wkrótce ruszyło z rekrutacją wolontariuszy do swojego programu pancernej oświaty. Dziś apele o oddelegowanie policjantów do podstawówek i liceów są standardową mantrą republikańskich polityków.
Według danych National Center for Education Statistics w 2018 r. w prawie sześciu na dziesięć placówek co najmniej raz w tygodniu zjawiał się specjalny funkcjonariusz przeszkolony do pracy z młodzieżą (School Resource Officer – SRO), którego zadaniem było monitorowanie zagrożeń, reagowanie na incydenty, a w razie potrzeby aresztowanie delikwentów. Co więcej, od czasu Sandy Hook szkoły – zarówno molochy, jak i placówki butikowe – muszą m.in. posiadać procedury postępowania na wypadek strzelaniny, regularnie przeprowadzać symulacje zagrożeń z udziałem uczniów i identyfikować tych agresywnych. Placówki zainwestowały też miliony dolarów w wykrywacze metali, monitoring, kuloodporne drzwi. Firma konsultingowa Omdia szacuje, że ochrona kampusów to obecnie biznes wart 2,8 mld dol.
Czy zatem uzbrojony policjant i kamery odstraszają potencjalnych szkolnych zamachowców? Zdaniem ekspertów nie. Do takiego wniosku doszedł m.in. prof. Eric Madfis, socjolog przestępczości z Uniwersytetu Waszyngtońskiego, który przeprowadził setki wywiadów z funkcjonariuszami, dyrektorami i nauczycielami 11 szkół, którym udało się zapobiec strzelaninie. W książce „How to Stop School Rampage Killing” Madfis konstatuje, że podejście oparte na surowej dyscyplinie i wzmożonych środkach bezpieczeństwa nie odegrało w powstrzymaniu ataku żadnej roli. Uczniowie planujący masakrę traktowali monitoring czy ochroniarzy jak „drobne przeszkody w swoich drobiazgowych scenariuszach, łatwe do obejścia przy pewnych dodatkowych przygotowaniach”. Niektóre udaremnione plany zakładały nawet zabicie policjanta i szczegółowo opisywały okoliczności, w których miało to nastąpić. Znaczenie prewencyjne miała natomiast panująca w szkole kultura – czy uczniowie czuli, że mogą powiedzieć pedagogowi o niepokojącym zachowaniu kolegi.
W 2018 r., kilka miesięcy po masakrze w liceum w Parkland, dziennikarze „Washington Post” przekopali też medialne archiwa z 19 lat w poszukiwaniu policjantów, którzy zastrzelili lub unieszkodliwili zamachowca w trakcie strzelaniny. Znaleźli dwóch. Znacznie częściej zbrodnicze plany krzyżowała niedziałająca broń lub jej nieudolna obsługa.
Nikłą prewencyjną rolę SRO potwierdzają również analizy zbrodni, które doszły do skutku. W jednym z badań eksperci zdrowia publicznego rozłożyli na czynniki pierwsze 179 przypadków szkolnych strzelanin z lat 1999–2018. Wniosek? Obecność uzbrojonego funkcjonariusza nie sprawiła, że liczba ofiar śmiertelnych była mniejsza.
Gdy w liceum w Parkland zabójca otworzył ogień, jego SRO był akurat poza budynkiem. I zamiast pobiec do środka i spróbować unieszkodliwić zamachowca, schował się za sąsiednim obiektem. Po ponadrocznym śledztwie prokuratura postawiła mu zarzuty zaniedbania obowiązków i krzywoprzysięstwa (proces rozpoczął się w kwietniu).
Policja zawiodła też w Uvalde. Wedle jej relacji żaden ze szkolnych SRO (a było ich łącznie sześciu) nie przebywał na terenie kampusu, gdy sprawca zjawił się tam z dwoma AR-15. Pierwszy policjant przyjechał na miejsce ok. 2 min później. Jednak minęło 75 min od momentu, gdy przerażony uczeń zadzwonił na numer 911, do wkroczenia specjalnej jednostki do klasy, w której zabarykadował się zamachowiec, i zabicia go. Funkcjonariusze mieli przećwiczone procedury postępowania (priorytetem jest szybkie powstrzymanie napastnika, nawet za cenę nieudzielenia pomocy rannym), a mimo to popełniono podstawowe błędy taktyczne, które najprawdopodobniej kosztowały życie wielu osób.
Pochłanianie coraz większych partii budżetu szkół przez policję i branżę ochrony ma też dotkliwe skutki uboczne – np. taki, że dyrektorzy placówek muszą rezygnować z innych sposobów wsparcia dzieci i młodzieży, szczególnie zadbania o ich dobrostan psychiczny. Organizacja American Civil Liberties oszacowała, że 14 mln dzieci w całej Ameryce chodzi do szkół, które mają swojego SRO, nie zatrudniają za to pielęgniarki, pedagoga, psychologa ani pracownika socjalnego.

Nie ma sensu wprowadzać ograniczeń w dostępie do broni, bo zamachowcy i tak znajdą sposoby, żeby je ominąć

Na potwierdzenie tezy, że restrykcje nie przeciwdziałają strzelaninom, entuzjaści drugiej poprawki lubią podawać przykład Kalifornii, gdzie obowiązują jedne z najsurowszych przepisów o dostępie do broni w całych Stanach. W 2016 r., rok po masakrze w San Bernardino, legislatorzy zakazali tam sprzedaży magazynków o wielkiej pojemności (powyżej 10 nabojów) i karabinów szturmowych (jak AR-15). Wprowadzono też prawo, które pozwala skonfiskować broń osobom, których zachowanie sygnalizuje, że stanowią zagrożenie dla siebie lub innych (do sądu może wystąpić o to np. rodzina, pracodawca czy nauczyciel).

Nowe przepisy faktycznie nie zapobiegły kolejnym tragediom – tylko od początku roku zginęło w nich 159 osób. Jeśli jednak zestawimy liczbę zgonów w wyniku wystrzału z populacją Kalifornii (prawie 40 mln), to okaże się, że współczynnik śmiertelności do początku pandemii spadał i w 2019 r. wyniósł średnio 7 ofiar broni na 100 tys. mieszkańców. W czasie COVID-19 statystyki samobójstw i zabójstw poszybowały w górę w całej Ameryce. Obecnie współczynnik śmierci w wyniku strzału sięga w Kalifornii około 8,5. W stanach ze szczytu rankingów miejsc najbardziej przyjaznych posiadaczom broni (Wyoming, Montana, Arizona, Alaska, Idaho) jest on dwa–cztery razy wyższy.
Że restrykcje w dostępie do broni działają, pokazują też przykłady innych państw. Po masowej strzelaninie w Port Arthur na Tasmanii w 1996 r. (zginęło 35 osób) konserwatywny rząd Johna Howarda przeforsował zakaz sprzedaży broni półautomatycznej i niektórych typów strzelb. Uruchomiono też narodowy program ich wykupu po cenie rynkowej. W efekcie w ciągu roku 650 tys. sztuk trafiło z prywatnych rąk do państwowych magazynów. Choć szacuje się, że 27-milionowe społeczeństwo Australii wciąż trzyma w domu ok. 3,5 mln sztuk broni, od tragedii w Port Arthur skala przemocy z jej użyciem drastycznie jednak zmalała. Liczba zabójstw spadła mniej więcej o połowę. O ile w dekadzie przed zmianą prawa w kraju zanotowano 13 masowych strzelanin, o tyle w minionym ćwierćwieczu – jedną.
W 1996 r. również brytyjski rząd ograniczył dostęp obywateli do broni. Była to odpowiedź na masakrę w podstawówce w szkockim Dunblane, gdzie 43-letni mężczyzna zabił 16 dzieci i nauczycielkę. Mimo że już wtedy Wielka Brytania miała nieporównywalnie bardziej restrykcyjne przepisy niż USA, konserwatyści pod przywództwem Johna Majora dodatkowo zabronili sprzedaży prawie wszystkich rodzajów broni krótkiej, a ich następcy z Tonym Blairem na czele domknęli pozostałe luki. Od tamtej pory w kraju nie dochodzi do masowych zabójstw.

Ograniczenia dotyczące posiadania broni są sprzeczne z konstytucją i tożsamością Ameryki

Choć dziś wielu republikańskich polityków i ich wyborców potraktowałoby zakaz sprzedaży karabinów szturmowych jako niewybaczalny zamach rządu na przyrodzone prawo Amerykanów do wolności, dla konserwatystów sprzed paru dekad ten dogmatyzm byłby niezrozumiały. Przynajmniej od początku XIX w. stany wprowadzały ograniczenia dotyczące broni i amunicji – zakazy noszenia ukrytych pistoletów w miejscach publicznych, wnoszenia ich do szkół i kościołów czy sprzedaży „osobom niebezpiecznym” oraz… Indianom. Nikt wówczas nie myślał o drugiej poprawce jako o przeszkodzie. Jej interpretacja nigdy nie była bowiem sztywno ustalonym kanonem niewrażliwym na spory polityczne i przemiany społeczne, lecz ewoluowała na przestrzeni lat. Wykładnia dominująca przez ok. 200 lat historii USA nie miała też wiele wspólnego z tą, którą obecnie przyjmuje się jako naturalne status quo. Z grubsza zakładała ona, że prawo do noszenia broni przysługuje obywatelom będącym członkami stanowych milicji, za której spadkobierczynię można uznać dzisiejszą Gwardię Narodową (rozumienie to potwierdził w 1939 r. Sąd Najwyższy).

W burzliwej dekadzie lat 60. konsensus zaczął się załamywać. Narastająca fala przestępczości skłaniała coraz więcej Amerykanów do zakupu pistoletu. Po serii zamachów na prominentnych liderów (John F. Kennedy, Robert Kennedy, Martin Luther King Jr.) Kongres uchwalił ustawę m.in. zakazującą sprzedaży broni osobom chorym psychicznie i z wyrokiem skazującym. Celem byli tu przede wszystkim „czarni radykałowie”. Tkwiło w tym założenie, że broń to atrybut praworządnych (białych) obywateli, którzy potrzebują jej, by chronić siebie i swoją rodzinę.
Czołową rolę odegrało w tym procesie NRA, które przeszło wtedy gwałtowną transformację od stowarzyszenia strzeleckiego do politycznego lobby. W latach 70. organizacja rozpoczęła – w świadomości społecznej, elitach politycznych, a w końcu w sądach – mozolne wysiłki, aby zaszczepić ideę, że druga poprawka przyznaje Amerykanom indywidualne prawo do samoobrony. Gdy Ronald Reagan wprowadzał się do Białego Domu, Partia Republikańska i NRA żyły już w symbiozie. Kolejne stany rozpychały zaś granice swobody do noszenia broni (połowa dopuszcza dziś np. noszenie jej ukrytej pod ubraniem). Więcej czasu zabrała zmiana interpretacji w sądach – ostatecznie przypieczętował ją w 2008 r. wyrok SN (sprawa District of Columbia vs Heller).
Broń coraz bardziej stawała się też fetyszem obrośniętym agresywną, ostentacyjną kulturą. O ile kubki i koszulki z hasłem „pro-life, pro-God, and pro-gun” już nikogo nie szokują, o tyle trudno powiedzieć to samo, gdy kongresmen wrzuca na Twittera świąteczne zdjęcie, na którym każdy członek jego siedmioosobowej rodziny z dumnym uśmiechem eksponuje egzemplarz AR-15 na tle choinki (chodzi o deputowanego z Kentucky Thomasa Massiego). Albo gdy czołowa firma z branży obronnej wykorzystuje w reklamie zdjęcie kilkulatka z karabinem.
To przydawanie broni atrybutów świętości odstręcza dziś nawet zagorzałych zwolenników drugiej poprawki. Jeden z nich, znany konserwatywny publicysta David French, zauważył niedawno, że widok kobiet i mężczyzn uzbrojonych po zęby, demonstracyjnie noszących broń np. w czasie protestów, stał się czymś zwyczajnym. Jego zdaniem to akty prowokacji, które mają sprawić, by ludzie poczuli się niekomfortowo i niepewnie. „Ta kultura zżera się od środka. Wciąż są miliony odpowiedzialnych posiadaczy broni, którzy bardziej skupiają się na swoich obowiązkach niż prawach, ale bałwochwalczy margines przestał być marginesem” – napisał w portalu „The Dispatch”. ©℗