233– tylu masowych strzelanin w USA doliczyła się od początku roku organizacja Gun Violence Archive. Najgłośniejsza to ta z końcówki maja w szkole podstawowej w Uvalde w Teksasie, w której zginęło 21 osób. To już 27. szkolna tragedia w tym roku i okazja do makabrycznego przypomnienia, że w pandemii w Stanach Zjednoczonych więcej dzieci i dorosłych umiera od broni niż w wypadkach samochodowych.

W USA trwa dobrze znany i powtarzający się cykl – krwawa strzelanina, medialne wrzenie, polityczne spory i brak zmian na szczeblu federalnym. Także tym razem nic nie wskazuje na to, by cokolwiek miało się zmienić. Argumenty obu stron doskonale znamy, a – jak wykazują sondaże – bestialskie masakry z ostatnich lat wcale nie zbliżają, lecz oddalają od siebie strony. Plemiona republikanów i demokratów okopują się, a impas trwa. Dla jednych szeroki dostęp do broni to jedyna możliwość powstrzymania szaleńca, dla drugich łatwość legalnego kupna to główna przyczyna, dlaczego amerykańskie statystyki tak dramatycznie różnią się w porównaniu z europejskimi.
Demokraci biją w dzwony, a Joe Biden proponuje zakaz kupowania broni szturmowej i podniesienie wieku zakupu z 18 do 21 lat. W ubiegłotygodniowym przemówieniu prezydent odwoływał się do amerykańskiego ducha wolności. Mówił, że proponowane kroki nie mają na celu „zabrania komukolwiek broni” lub „oczerniania jej właścicieli”. – Chodzi o ochronę naszej wolności chodzenia do szkoły, sklepu czy kościoła bez groźby postrzelenia i śmierci – tłumaczył. Wszystko to zdaje się wołaniem na puszczy. Republikanie nie zgodzą się na zmiany, więc próby demokratów zostaną storpedowane najpóźniej w Senacie. Prawdziwa batalia toczy się zaś w tle: na salach sądowych i na poziomie władz stanowych czy lokalnych. Tam, w zależności od barw politycznych, niemal codziennie ograniczany lub poszerzany jest dostęp do broni.
Narastający problem z przemocą z użyciem broni dotyczy całego kraju. W 2020 r. od strzałów zmarło w Stanach Zjednoczonych ponad 45 tys. osób, 124 dziennie. Nieco powyżej 50 proc. z tej liczby to samobójstwa, reszta to głównie morderstwa, rzadziej przypadkowe wypadki. Szczególnie niepokoi wzrost liczby zabójstw: w 2020 r. było ich 19,4 tys., najwięcej od co najmniej 1968 r. W tym wszystkim głośne strzelaniny stanowią niewielki ułamek. Jeśli uznamy za nie takie, w których postrzelone zostały co najmniej cztery osoby, to w 2020 r. zginęło w nich 513 Amerykanów. To nieco powyżej 1 proc. wszystkich ofiar. Prawdziwą plagą są natomiast porachunki gangów. Tylko w Chicago w tym roku doszło do blisko 1000 strzelanin, w których śmierć poniosło 239 osób.
Według ostatniego szerokiego badania ośrodka Pew Research z 2021 r. 48 proc. ankietowanych postrzega przemoc z użyciem broni jako bardzo duży problem. Za większy uznawane są jedynie problemy z dostępem do opieki zdrowotnej (56 proc.). Jednocześnie 53 proc. obywateli opowiada się za bardziej rygorystycznymi przepisami dotyczącymi broni. To głównie elektorat demokratów oraz mniejszości. Na to, jak ograniczyć przemoc z bronią, nie ma jednak magicznego pomysłu ani społecznego konsensu.
Pytanie, czy to w ogóle możliwe w kraju, w którym jest 400 mln sztuk broni palnej. Gdzie druga poprawka do konstytucji, uznawana za dającą prawo do noszenia broni, przez wielu uważana jest wręcz za dogmat i codziennie egzekwowana przez jedną trzecią obywateli. Gdzie broń jest uznawana za ważny element bycia Amerykaninem. Gdzie sprowadzając się do miasta czy przeprowadzając się w jego granicach, Amerykanie sprawdzają w internecie mapę przeszłych strzelanin, by się dowiedzieć, czy okolica jest bezpieczna. Gdzie na wiecach, rejestracjach i na tabliczkach w przydomowych ogródkach popularne jest hasło „Bóg, broń i ojczyzna”. Zmiana tego stanu rzeczy wymaga kulturowej rewolucji, której na horyzoncie nie widać. ©℗
W USA jest 400 mln sztuk broni palnej. Jest ona uznawana za ważny element amerykańskości