„Jeśli nigeryjski rząd będzie przyzwalał na zabijanie chrześcijan, USA natychmiast wstrzymają całą pomoc i wsparcie dla Nigerii, a równie dobrze mogą wkroczyć do tego zhańbionego kraju, żeby zetrzeć z powierzchni ziemi islamskich terrorystów, którzy dopuszczają się strasznych zbrodni” – napisał Donald Trump na swoim profilu na platformie Truth Social. „Niniejszym polecam Departamentowi Wojny, by przygotował się na możliwą akcję. Jeśli zaatakujemy, będzie to szybkie, brutalne i słodkie, tak jak ataki terrorystycznych zbirów na naszych UKOCHANYCH chrześcijan! OSTRZEŻENIE: NIGERYJSKI RZĄDZIE, LEPIEJ DZIAŁAJ SZYBKO!” – dodał. Odpisał mu szef Pentagonu Pete Hegseth. „Zabijanie niewinnych chrześcijan w Nigerii – i wszędzie indziej – musi się natychmiast skończyć. (...) Albo nigeryjski rząd ochroni chrześcijan, albo pozabijamy islamskich terrorystów, którzy popełniają te potworne zbrodnie”.
Dla rządu w Abudży żądanie Waszyngtonu musiało być jak grom z jasnego nieba. Nie dlatego, żeby Trump nie miał powodu do pomstowań – poziom przemocy, zwłaszcza w północnych regionach kraju, jest wysoki i nie jest tajemnicą, że nigeryjscy politycy są wobec niej zarówno bezsilni, jak i bezczynni. Ale to status quo utrzymuje się od co najmniej kilkunastu lat, a w luźnej interpretacji historii obszarów, z których sklecony został współczesny kraj – od kilkudziesięciu, od czasu ogłoszenia niepodległości, od zawsze. Przecież wszyscy wiedzą, jak tu jest.
Dlatego pierwsze reakcje nigeryjskich polityków brzmią, jakby próbowali udowodnić Waszyngtonowi, że nie są afrykańskimi talibami. Przebywający akurat z wizytą w Berlinie szef dyplomacji Jusuf Tuggar na konferencję przyszedł z dokumentem zatytułowanym „Konstytucyjne zobowiązania Nigerii w zakresie wolności religijnej i rządów prawa”. – Nie jest możliwe, by prześladowania religijne mogły być wspierane w jakikolwiek sposób, w jakimkolwiek kształcie czy formie, na jakimkolwiek szczeblu przez rząd Nigerii – dowodził. – Opisywanie Nigerii jako religijnie nietolerancyjnej nie odzwierciedla rzeczywistości – oświadczył prezydent Bola Tinubu. I przynajmniej we własnym przypadku ma rację: on jest muzułmaninem, zaś jego żona pastorką zielonoświątkowego Odkupionego Chrześcijańskiego Kościoła Bożego.
Impulsem do niespodziewanej tyrady Trumpa była ciągnąca się od kilku miesięcy – inspirowana przez amerykańskie środowiska ewangelickie – kampania na rzecz dopisania Nigerii do listy „krajów szczególnej troski”, czy właściwie obaw (CPC, Country of Particular Concern). Znajdują się na niej państwa, które – zdaniem Waszyngtonu – łamią swobody religijne obywateli: Arabia Saudyjska, Birma, Chiny, Erytrea, Iran, Korea Północna, Kuba, Nikaragua, Pakistan, Rosja, Tadżykistan i Turkmenistan. I od kilkunastu dni Nigeria. A republikański kongresmen Riley Moore ma poprowadzić śledztwo w sprawie zbrodni na nigeryjskich chrześcijanach.
Nigeria. Religijny tygiel
Modus operandi nie zmienia się od lat. „Napastnicy przyjeżdżają późno w nocy, w konwoju poruszających się szybko pick-upów. Uzbrojeni mężczyźni zaczynają strzelać, podpalają domy, usiłują zabić kogo tylko mogą, z kobietami i dziećmi włącznie. Ataki trwają godzinę, maksymalnie dwie, aż do nadejścia wsparcia” – pisze Jan De Volder, historyk i profesor belgijskiego Katolickiego Uniwersytetu Leuven w „Czarnej księdze prześladowań chrześcijan w świecie”. Choć relacja liczy dekadę, opisy wydarzających się dziś w Nigerii aktów przemocy są podobne. Według danych, jakimi posługuje się biuro Moore'a, od początku roku w Nigerii zginęło ponad 7 tys. chrześcijan. Równie duża jest grupa tych, którzy zostali porwani, wygnani czy poddani torturom.
Ale też korzystanie ze statystyk w Nigerii może wieść na manowce. Jeszcze w chwili publikacji „Czarnej księgi”, populacja kraju liczyła 170 mln ludzi. Ubiegłoroczne dane mówią o niemal 233 mln. Podobnie też wydają się przesuwać proporcje, gdy chodzi o religię: dekadę temu wskazywano, że dwie największe religie – chrześcijaństwo oraz islam – wyznają mniej więcej podobne populacje, bliskie 45 proc. ludności. Pozostałe niespełna 10 proc. miało pozostać wiernymi religii tradycyjnych. Dziś przytacza się dane rzekomo bardziej aktualne: ok. 53 proc. ludności to muzułmanie, a 46 proc. – chrześcijanie. Czy to efekt wyższej dzietności muzułmanów, czy skutek prześladowań, czy też może wynik niedoszacowania lub przeszacowania?
Łatwo za to wpaść w schemat interpretowania wydarzeń w tym kraju jako zderzenia cywilizacji, tym bardziej że religijne granice przebiegają często wzdłuż tradycyjnych podziałów plemiennych. Dlatego też wojna biafrańska – rebelia oficerów z plemienia Ibo (Igbo), która zaczęła się w 1966 r. i potrwała do 1970 r. – zyskała w późniejszych opracowaniach miano konfliktu religijnego: lud Ibo jest w niemal stu procentach chrześcijański, a jego secesję pacyfikowali przeważnie muzułmańscy wojskowi.
Oczywiście, trudno mówić o sielankowym współistnieniu w Nigerii chrześcijan i muzułmanów. „Starcia między studentami chrześcijańskimi i muzułmańskimi w Kafanchan, stan Kaduna, wywołały zamieszki w innych częściach stanu. 19 osób zginęło, a ponad 450 budynków zostało zniszczonych, w tym kościoły i meczety. Ponad 600 osób aresztowano, w tym 9-letnie dzieci, i według niepotwierdzonych doniesień, aresztowani są źle traktowani” – pisali autorzy raportu Amnesty International z 1988 r. Ale odnotowując ten akt przemocy, konkludują, że skazano prowodyrów zamieszek. Prześladowania sensu stricte dotykały wówczas innych: polityków rządu obalonego przez wojskowych w 1983 r. czy liderów związków zawodowych. W latach 90. represje spadły na mieszkający na południu lud Ogoni, ale raczej nie dlatego, że jest w sporej mierze chrześcijański, lecz z tego powodu, że zaprotestował przeciw dewastacji, jakiej na jego terenie dokonywał przemysł naftowy.
Retoryka zaczęła się zmieniać wraz z powrotem koncepcji wojny kultur. A zwłaszcza po zamachach 11 września, kiedy też zaczęto podejrzliwie przyglądać się krajom muzułmańskim lub ze znaczącą społecznością muzułmańską. Teraz Nigeria stała się takim afrykańskim Pakistanem: krajem rządzonym stosunkowo twardą ręką przez wojskowych lub byłych wojskowych, ale też takim, w którym moc tej twardej pięści jest iluzoryczna. Rządy – również te, które przyszły po mundurowych – kontrolowały sytuację w miastach i jako tako na obszarach roponośnych. Gubernatorzy rzadko wychylali się ze swoich rezydencji. Bank centralny potrafił zgubić miliardy dolarów. W Lagos, a potem Abudży, gdzie przeniesiono stolicę w 1991 r., mieszały się elity wszelkich wyznań i etnicznej proweniencji, ale stany rozsypane na rubieżach państwa mieli – i w sporej mierze wciąż mają – w nosie przeważnie wszyscy decydenci.
Zbyt szaleni jak na ISIS
Boko Haram jest w sporej mierze efektem tej nonszalancji. „Co do Abubakra Szekau – niewiele o nim wiadomo. List gończy rządu USA wymienia trzy potencjalne daty jego urodzin: 1965 r., 1969 r. i 1975 r.” – pisze Mike Smith w książce opisującej rebelię dżihadystów na północy Nigerii. „Jego wściekła retoryka i dziwaczne zachowania uchwycone na wiadomościach wideo (adresowanych do świata – red.), kiedy mówił, że lubi zabijać ludzi na boży rozkaz tak, jak lubi zabijać barany czy kurczaki, sprawiały, że uznawano go za psychopatę. Na dodatek w jego tyradach pojawiały się osobliwe odniesienia do Abrahama Lincolna i Margaret Thatcher. (…) Padały też pytania, czy to rzeczywiście on pojawia się we wszystkich nagraniach trafiających do internetu. Bo wygląd człowieka, który identyfikuje się jako Szekau, potrafi się na nich znacznie różnić” – dywagował reporter.
Choć kilka detali dotyczących biografii najsłynniejszego z liderów Boko Haram udało się od tamtej pory ujawnić, cała narracja dotycząca tego ugrupowania jest składową przypadkowych często uproszczeń i lekceważenia, z jakim do problemu dżihadystów podeszły władze Nigerii. Twórca ugrupowania, które oficjalnie nazywa się Dżma’atu Ahlis Sunna Lidda’Awati Wal-Dżihad (Ludzie, którymi kierują wskazówki Proroka dotyczące niesienia religii i dżihadu), Muhammed Jusuf, był niewiele starszym od Szekau absolwentem miejscowego uniwersytetu i nieco późniejszych studiów religijnych, samozwańczym kaznodzieją. Jednym z wielu, którzy po 11 września zaczęli nasiąkać opowieściami dżihadystów o zachodniej krucjacie wymierzonej w muzułmanów i ruszyli na ulice, by nieść wiernym nadzieję i wezwanie do boju. Utworzone w 2002 r. ugrupowanie było niewielką cząstką większego ruchu, który tworzył się wokół lokalnych piewców świętej wojny. Z czasem zaczęło się radykalizować i przylgnęła do niego nazwa Boko Haram (Zakaz zachodniej edukacji), która właściwie była hasłem jednej z, nazwijmy to, kampanii ideologicznych ugrupowania.
Jusuf został osaczony i zastrzelony przez nigeryjską armię w 2009 r. Siedem lat względnej swobody zawdzięczał zresztą temu, że jego grupa niewiele w tym czasie zdziałała, choć w końcu zaczęła zdobywać broń i rozbudowywać kontakty. W tej samej obławie Szekau został ranny – Abudża utrzymywała wówczas, że uciekł do Czadu lub Sudanu, a może w ogóle nie żyje. Problem rozwiązany.
Jednak nowy lider Boko Haram zmaterializował się szybciej, niż władze przestały triumfować. Kampania ataków, jaką grupa podjęła w 2009 r., była brutalniejsza niż cokolwiek, z czym Nigeryjczycy mieli do czynienia od lat. Płonące wioski, porwania dziewcząt, egzekucje nagrywane na wideo i wrzucane do sieci, stosy materiałów propagandowych – tym razem podwładni Szekau działali z ukrycia, ulatniali się, zanim wieść o masakrze docierała do lokalnego posterunku policji czy koszar. Euforyczny bełkot lidera i jego zamiłowanie do makabry sprawiły, że nigeryjscy dżihadyści przebili się do świadomości świata (w przeciwieństwie do wielu innych afrykańskich komórek dżihadu, które pod względem militarnym wcale nie ustępowały Nigeryjczykom).
W 2015 r. Szekau złożył hołd Państwu Islamskiego – jak zrobiło wiele podobnych ugrupowań na całym świecie, być może w nadziei, że liderzy ISIS przyznają mu tytuł „emira Afryki”. Wkrótce miał tego pożałować: zaledwie rok później w ruchu pojawił się przywódca z nadania ISIS Abu Musab al-Barnawi, któremu powierzono Zachodnioafrykańską Prowincję Państwa Islamskiego. Kwitowano kąśliwie, że Szekau okazał się zbyt pokręcony nawet jak na standardy ISIS, ale zapewne bardziej chodziło tu o brak subordynacji bądź wybujałe ambicje lidera Boko Haram. W każdym razie zbrojne ramię ruchu rozpadło się na dwie organizacje.
Łatwy cel
I to był początek końca rebelii. W północnej części kraju pojawiły się ponadnarodowe oddziały złożone z Nigeryjczyków i wojskowych z innych państw, zaniepokojonych potencjalnym roznoszeniem się dżihadu na ich terytorium. Po czterech latach toczonego z większą lub mniejszą intensywnością pościgu za radykałami, w 2019 r. władze w Abudży ogłosiły, że Boko Haram technicznie zostało pokonane. Ukrócono macki organizacji, przechwycono część arsenału, zabito lub zatrzymano wielu bojowników – a w 2021 r., w trakcie obławy sam Szekau detonował na sobie pas szahida – ale nie oznaczało to unicestwienia ugrupowania.
Następcy Szekau nie dysponują już 20 tys. bojowników, tylko kilkoma tysiącami ludzi, ale podobną siłę mają też niedobitki nigeryjskiego ISIS, którym nawet nie wiadomo, kto rządzi – Barnawi zniknął i jedni eksperci zakładają, że kieruje grupą z ukrycia, zacierając ślady, inni zaś uważają, że dawno temu wyniósł się za granicę i żyje w kryjówce zaaranżowanej dla liderów Państwa Islamskiego na Bliskim Wschodzie lub w Afryce.
Ale zbrojni z obu tych frakcji wciąż pustoszą te same tereny co wcześniej, choć z mniejszą intensywnością. Głównie chodzi o północny zachód kraju, na północnym wschodzie przemoc sieją jeszcze inni dżihadyści: bojówki pasterskiego ludu Fulani. A to już kolejny – i zupełnie inny – problem.
Trump celuje w Afrykę
Mowa o potężnej, kilkudziesięciomilionowej grupie etnicznej, której skupiska rozsiane są po kilkunastu krajach regionów i z której wywodziło się kilku byłych prezydentów – m.in. Nigerii, Kamerunu czy Senegalu. W wielu miejscach ich społeczności zaczęły się zderzać z ludnością wiodącą osiadły tryb życia i nowo napływającymi osadnikami. W efekcie Fulani w Mali, Republice Środkowoafrykańskiej, Demokratycznej Republice Konga, Kamerunie – i właśnie w Nigerii – zaczęli się radykalizować. Tu przemocą rządzi nie tyle Koran, ile chęć zdobycia ziemi czy po prostu rabunku. Miejscowi chrześcijanie przyznają skądinąd, że ofiarami ataków zbrojnych band są równie często muzułmanie, jak i chrześcijanie (co odnosi się zresztą także do ataków Boko Haram i nigeryjskiego ISIS, bowiem muzułmanin żyjący w pokoju w sąsiedztwie chrześcijanina to zdrajca sprawy). Gdybyśmy szukali paraleli, być może moglibyśmy przywołać tu przykład sudańskich dżandżawidów, choć tamci działali w porozumieniu i często na zlecenie rządu w Chartumie, a Fulani raczej korzystają z bezczynności i bezsiły Abudży.
I to właśnie – niezależnie od tego, czy brak reakcji władz Nigerii na nieszczęścia spadające na mieszkańców północnych stanów nazwiemy przymykaniem oka na religijne prześladowania, czy też ambiwalencją wobec chaosu i przemocy – definiuje politykę wobec Abudży. Niewątpliwie jeszcze niedawno Waszyngton był bliski drugiemu z tych stanowisk: kilka miesięcy temu Nigeria awansowała na najważniejszego importera ropy z USA (za sprawą niedawno oddanej do użytku rafinerii, której moce przerobowe są znacznie większe niż zasób rodzimego surowca) – i Biały Dom informował w specjalnej nocie, że „sytuacja ta ma charakter powtarzalny”. W przeciwieństwie do wielu innych państw afrykańskich Nigeria bez entuzjazmu odnosi się do rosyjskiej ekspansji dyplomatycznej na kontynencie i inwazji na Ukrainę. Przynajmniej w świetle oficjalnych dokumentów pozostaje państwem świeckim. I może dlatego też stała się łatwiejszym celem: pod presją Białego Domu będzie musiała zareagować i skutki tego działania będzie można łatwo ogłosić jako kolejny sukces tej administracji. ©Ⓟ