Pierwsza faza dekompozycji rosyjskiego imperium kolonialnego nastąpiła u progu lat 90. XX w., gdy suwerenność odzyskali dawni członkowie RWPG i Układu Warszawskiego. Niemal równocześnie podobny kurs obrały Litwa, Łotwa i Estonia. Podobnie jak Polska wykorzystały implozję ZSRR i trwale postawiły na polityczno-ekonomiczną integrację z Zachodem. Później, już w trudniejszych warunkach i z różnym skutkiem, tego samego spróbowały Ukraina i Gruzja, Azerbejdżan zaś zacieśnił współpracę z Turcją. Moskwa ze swej strony uparcie stosowała różne rodzaje dywersji w krajach bałtyckich, na Kaukazie i wobec Kijowa posunęła się do interwencji zbrojnych, a pozostałe państwa byłego ZSRR starała się wiązać ze sobą siecią zależności agenturalnych, ekonomicznych i wojskowych.

Dopóki Rosjanie mogli liczyć na względną bierność Zachodu i partnerską współpracę Chin, a przy tym dysponowali w miarę atrakcyjną marchewką i w razie potrzeby grubym kijem, ta strategia nawet działała. Teraz najwyraźniej przestaje. Moskwy po prostu już nie stać na utrzymywanie ani imperium, ani nawet „strefy wpływów”, o której tak lubią mówić kremlowscy politycy. Jest to niemożliwe zarówno w wymiarze militarnym (bo Rosja musiała zaangażować zbyt wiele sił przeciwko Ukrainie, w dodatku z faktycznie mizernym efektem), jak i gospodarczym (bo wskutek wewnętrznej ruiny i zewnętrznych sankcji z dawcy wsparcia dla swych politycznych klientów sama stała się jego biorcą – głównie ze strony ChRL, ale także Korei Północnej czy Iranu, co dodatkowo obniżyło jej autorytet w oczach liderów dawnych republik radzieckich). A że życie nie znosi próżni, w rolę Rosji coraz śmielej wkraczają dziś inni aktorzy. Chińczycy już jakiś czas temu zaczęli grać tylko na siebie, lekceważąc interesy Moskwy. Zaś pragmatycznie nastawione (lub mówiąc dosadniej: skrajnie cyniczne) elity post radzieckiego świata szukają sobie nowych panów i partnerów. Jedni śmielej, inni bardziej dyskretnie – taktyka zależy od lokalnych uwarunkowań.

USA i Azja Środkowa. Ekscytujące możliwości

Tydzień temu Donald Trump gościł w Białym Domu przywódców Kazachstanu, Uzbekistanu, Kirgistanu, Tadżykistanu i Turkmenistanu. Najpierw odbyła się seria spotkań dwustronnych w Gabinecie Owalnym, potem wspólna kolacja robocza. „Niestety, poprzedni prezydenci Ameryki całkowicie zaniedbali ten region” – stwierdził nie bez racji gospodarz, podkreślając, że pod jego rządami ulegnie to zmianie. „Często poświęcamy tak dużo czasu kryzysom i problemom (…), że czasem brakuje go na nowe, ekscytujące możliwości” – powiedział z kolei sekretarz stanu USA Marco Rubio. I dodał: „Chcecie wykorzystać zasoby, którymi Bóg obdarzył wasze narody, i przekuć je w odpowiedzialny rozwój, który pozwoli wam zdywersyfikować wasze gospodarki”. Po czym wspólnie ze swym szefem obiecał wszechstronną pomoc.

To zamysł ambitny, ale zrozumiały. To z Azji Centralnej już teraz pochodzi ponad połowa światowego wydobycia uranu (niemal 40 proc. z Kazachstanu, a z Uzbekistanu kolejne 15). Tu czekają bogate złoża pierwiastków ziem rzadkich, a ponadto miedzi i złota. Region leży też na przecięciu zyskujących na znaczeniu szlaków handlowych. Chińczycy także doceniają jego logistyczne znaczenie. W kwestiach surowcowych rywalizacja chińsko-amerykańska ma tu charakter gry o sumie zerowej, staje się więc kluczową dla ostatecznej przewagi jednego z supermocarstw.

C5+1, a z drugie strony Chiny i Rosja

Amerykanie zerkali na ten region już wcześniej, lecz dosyć nieśmiało. Platforma C5+1, łącząca Stany Zjednoczone i pięć państw Azji Środkowej, formalnie została zapoczątkowana już 10 lat temu „w celu rozwijania współpracy w kwestiach gospodarczych, energetycznych i bezpieczeństwa”. We wszystkich tych sferach i tak dominowali tu jednak Rosjanie na spółkę z Chińczykami. Amerykanów powstrzymywały chyba głównie kwestie polityczne, czyli autorytarny charakter miejscowych reżimów, ale także wysoki poziom korupcji i mała przejrzystość procesów decyzyjnych. Najwyraźniej teraz przestaje to mieć znaczenie, podobnie jak regionalne ciągoty Moskwy. Aspiracje i zaangażowanie Chin z kolei stanowią dla amerykańskiej administracji dodatkową ostrogę, zmuszającą do galopu.

Z każdym z prezydentów Trump omawiał sposoby wzmocnienia „strategicznego partnerstwa” (brzmi to na razie mocno na wyrost, ale i tak musiało bardzo zdenerwować Rosjan i zaniepokoić Chińczyków), pogłębienia dialogu politycznego oraz rozszerzenia współpracy handlowej, inwestycyjnej i kulturalno-humanitarnej. Z każdym ustalił też sporo konkretów, a precyzyjniej – przypieczętował to, co wstępnie przygotowała misja kierowana przez zastępcę sekretarza stanu Christophera Landaua i specjalnego wysłannika prezydenta USA ds. Azji Południowej i Środkowej Sergia Gora.

Odwracanie zależności

Tu ciekawostka: Gor, niedawno mianowany również ambasadorem w Indiach, urodził się w Uzbeckiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej jako Siergiej Gorochowskij i jest z pochodzenia Rosjaninem. Wkrótce potem wyemigrował wraz z matką na Maltę. W USA wylądował jako 13-latek, w trakcie studiów w Waszyngtonie skrócił nazwisko, a potem pracował dla ważnych postaci Partii Republikańskiej, m.in. Johna McCaina, Randa Paula, Donalda Trumpa juniora, a wreszcie dla obecnego prezydenta. W lipcu stał się bohaterem skandalu, gdy się okazało, że próbował po drodze ukrywać swe radzieckie korzenie. Wiele osób podejrzewało go o bycie rosyjskim „śpiochem”, czyli głęboko zakamuflowanym agentem służb specjalnych Kremla. Teraz, prowadząc ofensywę polityczną wymierzoną także w interesy Rosji, chyba jednak mocno osłabił te spekulacje i wyrasta na znaczącą postać nie tylko amerykańskiej, lecz także globalnej polityki.

Także dzięki niemu szczyt C5+1 okazał się bowiem sporym sukcesem USA. Prezydent Uzbekistanu Szawkat Mirzijojew (kiedyś działacz Komsomołu) zaproponował Amerykanom m.in. utworzenie rady ds. inwestycji i handlu, specjalnego komitetu ds. poszukiwań, wydobycia i przetwarzania kluczowych minerałów, stałego sekretariatu, który zapewniłby bieżącą koordynację między państwami regionu a Waszyngtonem, a także powołanie Funduszu Partnerstwa Inwestycyjnego Azji Środkowej, który miałby zarządzać wspólnymi inwestycjami w kluczowe projekty, w tym infrastrukturalne. Napomknął też o zainteresowaniu amerykańskimi technologiami rolniczymi oraz promowaniu w USA uzbeckiego dziedzictwa kulturowego. Wkrótce później ogłoszono, że Uzbekistan planuje w Stanach Zjednoczonych zakupy oraz spore inwestycje, a skala wzajemnego zaangażowania ekonomicznego ma sięgnąć 100 mld dol. w ciągu najbliższej dekady.

Prezydent Kazachstanu Kasym-Żomart Tokajew zgodził się m.in. na wspólną z USA eksplorację jednych z największych, niezagospodarowanych dotychczas złóż wolframu na świecie (na mocy podpisanej umowy Amerykanie obejmą 70 proc. udziałów w spółce, resztę zachowa kazachski koncern państwowy Tau-Ken Samruk, a pierwszą transzę finansowania na poziomie niemal 1 mld dol. zapewni US Export-Import Bank). Tokajew przy okazji skomplementował Trumpa jako „prezydenta pokoju” i zadeklarował przystąpienie do Porozumień Abrahama, czyli programu normalizacji stosunków między Izraelem a kilkoma państwami arabskimi. W większości muzułmański Kazachstan ma to oficjalnie uczynić w imię „przezwyciężenia konfrontacji, promowania dialogu i przestrzegania prawa międzynarodowego opartego na Karcie Narodów Zjednoczonych”. Tak przynajmniej głosi oświadczenie prezydenckiego biura prasowego. Strategiczny sens tego kroku jest jednak zapewne głębszy. Tokajew, podobnie jak inni liderzy państw regionu, poważnie obawia się radykalizacji i wpływów zewnętrznych ośrodków islamistycznych. Tymczasem Chiny, które rozbudowują swoje wpływy ekonomiczne, ale także wojskowo-wywiadowcze w Azji Środkowej, są podejrzewane (nie tylko w Astanie) o skłonność do wykorzystywania swych aktywów w Iranie i Pakistanie jako pośredniego narzędzia do infiltracji środowisk radykałów islamskich, także w celu wywierania presji na rządy umiarkowanych państw muzułmańskich. Zacieśnienie kooperacji własnych służb bezpieczeństwa z Izraelem i Amerykanami jest w obliczu tego wyzwania potrzebą chwili i może mieć długofalowe skutki, także dla ostatecznego wyboru stron w globalnej konfrontacji między Waszyngtonem a Pekinem.

Ofensywa ludzi Donalda Trumpa

Spotkanie na szczycie zaowocowało również porozumieniami wzmacniającymi współpracę w przestrzeni cyfrowej oraz zakupami przez kraje regionu samolotów Boeinga dla swoich linii lotniczych. Już planowane są rewizyty prezydenta Trumpa i Marca Rubia, które zapewne będą okazją do ogłaszania kolejnych umów dotyczących gospodarki i bezpieczeństwa.

Pekin ma się czym martwić, zwłaszcza że amerykańskie wpływy już wcześniej zostały zaakcentowane w południowej części Kaukazu, a konkretnie w Armenii. Jej wojna z Azerbejdżanem o Górski Karabach, przegrana z kretesem przy biernej postawie Moskwy, podważyła tam tradycyjną orientację prorosyjską. W lukę odważnie weszli Amerykanie, pomagając zawrzeć porozumienie pokojowe, a wkrótce zawierając wiele atrakcyjnych ekonomicznie i strategicznie umów, w tym dotyczących cywilnej energetyki jądrowej, kontroli granic i kooperacji wojskowej. Stali się więc nagle ważnym graczem, równoważąc wpływy irańskie i tureckie, a Chińczykom poważnie komplikując plany poprowadzenia u stóp Kaukazu jednej z ważnych nitek tranzytowych ku Europie.

USA zdobędzie wpływy na Białorusi?

Prawdopodobnie analogiczny cel ma nagłe amerykańskie zainteresowanie Białorusią. Znaczenie tego kraju dla chińskiego tranzytu przetestowały już Polska i Litwa, zamykając swoje granice. Z punktu widzenia USA pojawia się więc szansa wywierania jednoczesnej presji na Chiny i na Unię Europejską, a kluczowym jej elementem wydaje się potencjalny „wspaniały deal” Trumpa z Alaksandrem Łukaszenką. Z naszej perspektywy może się to wydawać mrzonką, ale z amerykańskiej – niekoniecznie, zwłaszcza w kontekście wspomnianych sukcesów w Azji Środkowej, której reżimy są przecież co najmniej tak samo odległe od zachodnich wartości jak ten w Mińsku, a ich wcześniejsze uzależnienie od Moskwy i/lub Pekinu było równie głębokie.

Dlatego na Białoruś dwa miesiące temu wybrał się po raz kolejny specjalny wysłannik prezydenta USA John Cole. Został przyjęty przez Łukaszenkę, sam Trump zaś nieco wcześniej odbył z białoruskim dyktatorem dość długą i podobno serdeczną rozmowę telefoniczną. Efekt: zwolnienie przez reżim 52 więźniów politycznych i poluzowanie amerykańskich sankcji na linie lotnicze Belavia. Niby niewiele, bo więźniów sumienia jest grubo ponad tysiąc, a białoruskie służby w każdej chwili mogą uzupełnić zapas zakładników, sankcje lotnicze mają zaś znaczenie głównie prestiżowe. Białoruskim władzom zależy natomiast najbardziej na zdjęciu restrykcji nałożonych na eksport nawozów i na sektor petrochemiczny. Sygnały wzajemnej otwartości zostały jednak wysłane i możemy niebawem spodziewać się ciągu dalszego.

Zamiary na siły

Przy wszystkich jego niewątpliwych wadach trzeba Trumpowi przyznać jedno: ma nie tylko świadomość amerykańskiej przewagi finansowej i wojskowej nad innymi graczami, lecz także coraz częściej odwagę, by z niej asertywnie korzystać. W przeciwieństwie do swych poprzedników. To widać w polityce wobec Bliskiego Wschodu, bo można sobie kpić z planów budowy w Gazie centrum biznesowo-turystycznego, ale nie sposób lekceważyć wykazanej przez USA sprawczości w zakresie powstrzymywania Iranu i jego akolitów. Również w odniesieniu do Ameryki Łacińskiej, gdzie Trump (dzięki zachętom i szantażom ekonomicznym) walnie przyczynił się do wysokiego zwycięstwa wyborczego partii Javiera Mileia w niedawnych wyborach w Argentynie. Coraz silniejsza presja na reżim Nicolasa Maduro w Wenezueli zapewne również doprowadzi w końcu do przesilenia w tym kraju, a rosyjski blef militarny (groźba instalacji tam rosyjskich rakiet) nie tylko nie przyniesie efektu, lecz dodatkowo skompromituje Moskwę. Widać to wreszcie w śmiałym wchodzeniu w chińską strefę wpływów w Azji Południowo-Wschodniej, w tym w kolejnych manewrach mających przeciągnąć na amerykańską stronę formalnie wciąż komunistyczny Wietnam. Na razie, rzecz jasna, nic nie jest przesądzone, bo na każdym z wymienionych kierunków działania wciąż jest ryzyko regresu, a największą słabością Trumpa pozostaje… on sam, jego niekonsekwencja oraz nie zawsze szczęśliwy dobór współpracowników. Niemniej – amerykańska gra o przestrzeń postradziecką, bardzo przecież istotną z punktu widzenia polskiego bezpieczeństwa, wyraźnie nabiera tempa.

Rosja jeszcze gra

Owszem – Rosja wciąż nie złożyła broni, nie można jej lekceważyć, zwłaszcza potęgi budowanej latami sieci agentów wpływu, a także zdolności Moskwy do siania chaosu. Bliska nam geograficznie Białoruś może się okazać trudnym orzechem do zgryzienia, bo Kreml wciąż jeszcze trzyma Łukaszenkę w garści ekonomicznie i wojskowo, a przede wszystkim dzięki rzeszy funkcjonariuszy reżimu, którzy są lojalni w pierwszym rzędzie wobec niej. Te aktywa mogą jednak stracić na znaczeniu z dnia na dzień, gdy przyspieszy zjazd rosyjskiego reżimu po równi pochyłej. To zaś czeka nas prędzej czy później, a wtedy w Mińsku zacznie się już na dobre poszukiwanie nowego pana.

Jeśli Łukaszenka zdoła zawczasu dogadać się z kimś innym niż Kreml, kto zapewni mu ciągłość władzy, a krajowi finansowanie i parasol polityczny (i utrzymać ten fakt w sekrecie na tyle długo, by nie sprowokować prorosyjskiego puczu własnych generałów), to możemy być świadkami grubej niespodzianki. Oczywiście Pekin zapewne też się przygotowuje na taką okoliczność, ale Amerykanie nie są wcale bez szans. I chyba właśnie pracują nad tym, by je zwiększać.

To tworzy nowe wyzwania także dla nas. Przede wszystkim musimy być intelektualnie i politycznie gotowi na różne – wcześniej skrajnie mało realne – scenariusze rozwoju wypadków na wschód od naszych granic. Warto też uświadamiać sobie geostrategiczne konsekwencje amerykańskiego zaangażowania na Białorusi w połączeniu z ich prawdopodobnie rosnącą kontrolą nad polityką Kijowa. Niestety posiadane narzędzia skazują nas na rolę obserwatora, a nie czynnego uczestnika tych zmian. ©Ⓟ