Przed laty Javier Milei był frontmanem zespołu wykonującego piosenki The Rolling Stones. Gdy w ubiegłym roku wybiegł na scenę w Buenos Aires w trakcie występu zespołu urozmaicającego jego wiec wyborczy, jego głos przypominał bardziej tembr Lemmy’ego z Motörhead lub któregoś z innych wokalistów związanych z ostrym metalem niż Micka Jaggera. Podobnie w warstwie lirycznej: „Jestem królem świata! Jestem królem świata i was zniszczę!” – wykrzykiwał.

Fraza ta wraz ze swymi licznymi wersjami bywa kojarzona z rolą Leonarda DiCaprio wyruszającego na Titanicu na transatlantycki rejs w hollywoodzkim blockbusterze. Na pewno jednak jest nieodłącznym elementem wystąpień Mileiego. – Jestem królem zaginionego świata – zaintonował w ostatni poniedziałek. Potem było już poważniej. – Dzisiaj przekroczyliśmy punkt krytyczny: zaczęła się budowa wielkiej Argentyny! – ogłosił prezydent Argentyny.

Ten triumfalizm można uznać za uzasadniony. Prezydencka partia La Libertad Avanza (Wolność Nadchodzi) – uznawana za niezbyt liczące się zaplecze charyzmatycznego anarcho-kapitalisty (tak nazywają go nieprzychylni mu publicyści) czy libertarianina (jak skłonni są go nazywać ci bardziej pozytywnie nastawieni) – zdobyła głosy niemal 41 proc. wyborców. To daje jej parlamentarną reprezentację, której niewiele brakuje do większości – zaledwie trzy miejsca. Główna partia opozycji, Fuerza Patria, musi się tym razem zadowolić 31,7 proc.; i zapewne peroniści będą musieli się pogodzić z rolą opozycji, gdyż brakujące głosy zapewnią Mileiemu deputowani centroprawicowej PRO. Już w poprzedniej kadencji najczęściej głosowali oni zgodnie z potrzebami i wskazówkami obecnego przywódcy Argentyny.

Na usprawiedliwienie sceptycyzmu ekspertów można tylko dodać, że nawet Milei nie spodziewał się wyborczego zwycięstwa. Przed wyborami mówił, że LLA zdobędzie ok. jednej trzeciej głosów – a i tak traktowano to jako przechwałki. Bo dotychczasowe rezultaty wprowadzanych przez niego ostrych cięć budżetowych były co najwyżej dyskusyjne, administracją prezydenta zachwiało kilka skandali korupcyjnych, a na dodatek – we wrześniu – w wyborach lokalnych LLA przegrała z kretesem: w Buenos Aires przewaga przeciwników Mileiego sięgała 14 proc.

Sytuacja gwałtownie się zmieniła w połowie października, w czasie wizyty Mileiego w Waszyngtonie. Wraz z prezydentem USA zaprezentowali wtedy doskonałą komitywę, wzajemnym komplementom nie było końca. Aż usiedli do stołu. – Wybory wkrótce – uchwyciły mikrofony słowa Donalda Trumpa. – To wielkie wybory. Zwycięstwo jest bardzo ważne. Jak słyszę, wasze wyniki sondaży są całkiem niezłe. A po tym, co powiem, będą jeszcze lepsze.

Wiesz, nasze przyzwolenia, bywa, że przyczyniają się do tego, kto wygrywa wybory – rzucił otwartym tekstem gospodarz Białego Domu.

Okazało się, że Waszyngton oferuje kolebiącemu się na krawędzi załamania peso – a pośrednio tracącej płynność finansową Argentynie – bailout, który w sumie może sięgnąć kwoty 40 mld dol. Co więcej, nie jest to oferta bezwarunkowa. – Jeśli Milei przegra, nie będziemy marnować czasu na Argentynę – uciął Trump. – Nie będziemy dla niej szczodrzy – dodał w innej chwili wizyty.

Dziś eksperci przekonują, że ta szarża Trumpa zapadła Argentyńczykom w pamięć – pełną dramatycznych wspomnień mniejszych i większych kryzysów gospodarczych ostatnich lat, z Wielką Depresją lat 1998–2002 na czele, uznawaną w dużym uproszczeniu za pierwsze bankructwo państwa w nowożytnej – a przynajmniej powojennej – historii. Peroniści próbowali tę odsiecz rozegrać na ostatniej prostej: pojawiły się ulotki i transparenty z hasłami „Ojczyzna albo Trump” czy rysunkami przedstawiającymi Mileiego jako pieska, prowadzonego na smyczy przez Trumpa. Ale w tym przypadku proste – czy może wręcz prostackie – chwyty nie chwyciły.

Milei: lew, co tygrysa tworzy

Aż dziw, bo prezydent Argentyny także do wyrafinowanych polemistów nie należy. „Piep....y lewaku, nie umiałbyś nawet, durniu, wyczyścić butów liberałom. Mógłbym cię zmiażdżyć nawet z wózka inwalidzkiego. Obrzydliwy, zgnieciony robaku, zdolny zrobić wszystko, by wygrać wybory” – to do jednego z lewicowych adwersarzy. „Pasożytko, ssąca państwowy cycek, jesteś narzędziem propagandy, a nie artystką” – to do krytykującej go piosenkarki. I nie są to mamrotania za kulisami, tylko słowa rzucane w mediach zarówno przed objęciem prezydentury, jak i już po.

Gdyby próbować przekładać fenomen Mileiego na polskie realia, wyszłaby przedziwna hybryda Andrzeja Leppera, Janusza Korwin-Mikkego, Zenka spod sklepu i celebryty z mediów społecznościowych. Owszem, Milei jest z wykształcenia ekonomistą, ale nie zasłynął z prac poświęconych wyuczonej dziedzinie czy inicjatyw ustawodawczych (kilka lat spędził w argentyńskim parlamencie). Przepracował sporą część 55-letniego życia w Corporación América, konglomeracie firm miliardera Eduardo Eurnekiana, działających – niczym koreański czebol – w przeróżnych branżach, od produkcji wina i tekstyliów, po górnictwo i zarządzanie portami lotniczymi.

Po rozstaniu z imperium Eurnekiana Milei stosunkowo szybko stał się ekonomistą-celebrytą, specjalistą od atakowania tradycyjnych autorytetów – od kolegów po fachu po papieża Franciszka. Zapraszano go, bo gwarantował awanturę – a więc wysoką oglądalność, słuchalność, czytelnictwo. Z tego samego powodu dostawał własny czas antenowy i szpalty na felietony. Napady złości (szału – powiadają niektórzy), zastępowanie argumentacji kąśliwymi bon motami, gromy ciskane na polityków, nawet gdy byli już kolegami z parlamentarnej ławy, stopniowo budowały mu publiczność w sposób podobny jak Trumpowi – nie wiadomo, co on tam wie i czego chce, ale przynajmniej nie jest jednym z nich.

Kolorytu dodawały mu opinie typu „dobrowolny handel narządami jest po prostu jedną z branż”. Nawet wyznania typu, że duch zmarłego psa Conana – oraz siostra Karina, z zawodu medium – są jego najbliższymi doradcami, nie przyczyniały się do przyklejenia mu etykietki wariata. Ot, jedno z wielu podobieństw do Trumpa, który dosyć szybko stał się obok – uwaga, pogromczyni Argentyńczyków – Margaret Thatcher jednym z punktów odniesienia argentyńskiego ekonomisty.

Gdy dwa lata temu z okładem ruszał po prezydenturę, początkowo Argentyńczycy uznawali to chyba za jeszcze jeden happening. Na wiecach pojawiał się z elegancką czarną, mechaniczną piłą łańcuchową (dziś maskotką jego zwolenników są figurki lub pluszaki przedstawiające w jaskrawych kolorkach prezydenta z wyciągniętą przed siebie takąż piłą).

Tą piłą planował ciąć inflację, nadmierne – przynajmniej w jego mniemaniu – wydatki socjalne państwa, rozbuchaną administrację państwową (z bankiem centralnym i ministerstwami na czele) i majątek publiczny. No i oczywiście miał nią przycinać lewaków, skasować legalizację aborcji i wydumaną przez elity politykę klimatyczną, a nawet – ciachnąć peso i zastąpić je dolarem.

Kto nie potraktował Mileiego poważnie, musiał szybko przedefiniować swoje podejście. Już w prawyborach, na kilka tygodni przed właściwymi wyborami prezydenckimi w 2023 r., kandydat bez własnego zaplecza (LLA sklecono naprędce jako koalicję) zdobył ponad 30 proc. głosów. W finalnym starciu jego przewaga urosła do 56 proc. Można powiedzieć, że zyskał poparcie całego spektrum wyborców: poparli go biedni, którzy wielokrotnie byli beneficjentami polityki socjalnej, poprzez którą poprzednie rządy mocno nadwyrężyły finanse państwa – to może paradoks, ale ta pomoc nie zdołała wiele zmienić w ich sytuacji, przeważyło zmęczenie elitą nad nadzieją na dalsze (lub większe) wsparcie; ale poparły go też, choć z pewnymi obawami, liberalne elity – w gazetach i magazynach probiznesowych na Zachodzie można było znaleźć sugestie, że libertariańskie inicjatywy prezydenta mogą przekształcić Argentynę w „laboratorium nowych idei”, które przywrócą temu państwu wzrost gospodarczy i status latynoamerykańskiego tygrysa. Choć może powinniśmy powiedzieć: lwa.

„Jestem lwem, który przybywa, by obudzić stado” – tak on sam o sobie mówił.

Argentyna: plusy i minusy

Cóż, kto czasami śpi znacznie dłużej niż kilka godzin, ten wie, że wybudzenie się po takim wydłużonym głębokim śnie wcale nie oznacza świeżości i rześkości. I tak jest z Argentyną po dwóch latach rządów Mileiego. Nawet biorąc pod uwagę, że część haseł z kampanii była prowokacją albo łechtaniem antysystemowych poglądów wyborców, a także – że przez ostatnie dwa lata gabinet prezydenta nie był w stanie się przebić przez wrogi mu parlament – kraj jest daleki od wychodzenia na prostą.

Zacznijmy od niekwestionowanego sukcesu: w momencie objęcia władzy Milei mierzył się z hiperinflacją na poziomie zbliżonym do 300 proc. We wrześniu tego roku wzrost cen spadł do 31,8 proc., co w sporej mierze wynika z determinacji rządu, by – o ironio – bronić peso, które miało przecież zostać zastąpione dolarem. Po raz pierwszy od 123 lat kraj nie odnotował deficytu fiskalnego. O ile w 2023 r. gospodarka była w recesji, zwijając się w tempie -1,6 proc., o tyle rok później odnotowano 1,7–proc. wzrost gospodarczy, a w tym roku będzie to zapewne 4,5-5,5 proc.

W ciągu pierwszego roku rządów udało się administracji prezydenta przeforsować mocno okrojony w stosunku do pierwotnej wersji pakiet przepisów obcinających wydatki i stabilizujących finanse publiczne.

Część elementów proponowanych regulacji, jak liberalizacja rynku pracy, została zablokowana w sądach, inne utknęły w parlamencie. Ale też część reguł weszła w życie, zniknęła część subsydiów i zasiłków, dokonano reorganizacji niektórych instytucji państwowych, zastopowano publiczne inwestycje infrastrukturalne, cięcia zatrudnienia w budżetówce sięgnęły ok. 52 tys. osób. Bank centralny ocalił skórę, za to nie ostał się urząd podatkowy, który został zastąpiony nieco mniejszą strukturą.

Zliberalizowano przepisy dotyczące wynajmu mieszkań: ich wcześniejsza wersja chroniła najemców, zwłaszcza przed skutkami inflacji, co z kolei skutkowało tym, że właściciele nieruchomości woleli zrezygnować z wynajmu w ogóle.

Argentyna – wbrew wizerunkowi swojego prezydenta – zaczęła odzyskiwać pewne zaufanie rynków finansowych. Ratingi podskoczyły, a po niedzielnym triumfie LLA wzmocniło się peso. Sondażownie twierdzą jednak, że takiego optymizmu odnośnie do rodzimej gospodarki nie było w kraju od 2015 r.

Pierwszy raz od lat wzrost wynagrodzeń odrobinę przewyższył poziom inflacji, a być może za sprawą tych fluktuacji gwałtownie zmieniają się dane dotyczące ubóstwa: skoki z poziomu 57 proc. do 39 proc., i dalej – do 31 proc. – następują w ciągu kilku miesięcy.

Ale dobre wieści mieszają się ze złymi. Eksperci powątpiewają w to, czy zbicie inflacji oraz wyjście z recesji są trwałe. O ile cięcia wydatków wpłynęły na kondycję finansów publicznych, o tyle wydatki, które Milei postanowił zrealizować, w tym spłata rat zadłużenia Argentyny (w wysokości 4,3 mld dol.) doprowadziły do groźby utraty płynności. Peso jest przewartościowane, sztucznie podtrzymywane strumieniem państwowych funduszy po to, by nie zawaliło się do reszty, znów windując inflację i gwałtownie odbijając się na portfelach Argentyńczyków. Zwolnienia w budżetówce przełożyły się na wzrost bezrobocia, które dziś wynosi oficjalnie 8 proc. – ale dane te pomijają fakt, że wielu Argentyńczyków pracuje w szarej strefie. Eksperci utyskują też na wysokie cła na import, które sprawiają, że np. niektóre towary europejskie są w Argentynie astronomicznie drogie (np. tabliczka czekolady z Europy kosztuje równowartość 8 euro).

Uwagę zwraca też fakt, że Milei skoncentrował się na polityce gospodarczej przede wszystkim w pierwszym roku rządów. To wtedy wprowadzono olbrzymią większość zmian. Drugi rok przyniósł z kolei intensyfikację polityki w swojej tradycyjnej postaci – sporów z peronistami w parlamencie, ataków i replik związanych z konsekwencjami poszczególnych proponowanych reform czy protestów tych grup społecznych, które zostały pozbawione wsparcia, zasiłków i subsydiów. Emocje podgrzewały też w pewnej mierze poczynania prezydenta na scenie międzynarodowej: odrzucenie – czy może bardziej odroczenie – zaproszenia do BRICS, zbliżenie z NATO, burzliwa wymiana pogróżek z przywódcą Wenezueli Nicolasem Maduro.

Ale największą uwagę przykuły poczynania Kariny Milei. Siostra prezydenta jest oficjalnie szefową jego administracji, najbliższą doradczynią i powierniczką. Jeszcze zanim znalazła się na tym stanowisku, potrafiła wzbudzić kontrowersje – i nie o stawianie tarota czy kulinarne influencerstwo chodzi, lecz o szemraną kryptowalutę, którą promowała praktycznie do momentu krachu, z bilansem strat rzędu ćwierć miliona dolarów. A kilka tygodni temu okazało się, że wraz z jednym ze swoich współpracowników Karina zbudowała w państwowej agencji wspierającej osoby niepełnosprawne system nieformalnych prowizji za przydzielanie kontraktów. Z nagrań, jakie wypłynęły, wynika, że zainteresowane firmy miały płacić łapówki rzędu 8 proc. wartości umowy.

Tyle że choć krążące w mediach kompromitujące nagrania nie pozostawiają wielkich wątpliwości co do tego, jak ten system działał, to nie wpłynęło to na wyborczy wynik LLA.

Cień Martwej Krowy

– Teraz, jak ma znacznie więcej deputowanych i senatorów, powinien być w stanie zmienić ten kraj w ciągu roku – zapewnił reportera BBC jeden z wyborców Mileiego podczas powyborczego wiecu. – Dzięki Bogu, wygrała wolność. Chcemy, żeby nasza córka dorastała w tym pięknym kraju, a to, co działo się tu w poprzednich latach, było żałosne – dorzucał inny.

Przedsiębiorca z Buenos Aires był ostrożniejszy. – Zostały mu dwa lata u władzy, powinien spróbować zrobić, co może – stwierdził. – Myślę, że możemy być na dobrej drodze, ale klasy średnia i robotnicza ucierpiały już zbyt mocno. A amerykańska pomoc?... W którymś momencie przyjdzie nam za to zapłacić – podsumował.

Być może wcześniej niż później. Na liście potencjalnych osiągnięć Mileiego znajduje się jeszcze jest uruchomienie eksploatacji złóż Argentyny. Zaliczają się do nich zwłaszcza gaz naturalny, wodór, miedź i lit. Tyle że nie jest to koncepcja nowa: przez ostatnie kilkanaście lat Argentyńczycy powtarzali nazwę Vaca Muerta – Martwa Krowa – jakby to było magiczne zaklęcie zmieniające rzeczywistość. – Przejdziemy od negatywnego bilansu w handlu energią, rzędu 4,6 mld dol. na minusie, do nadwyżki w wysokości ok. 18 mld dol. w 2030 r. – obiecywała ledwie kilka miesięcy przed objęciem prezydentury przez ekonomistę-celebrytę ówczesna minister energii.

Patagońskie złoże o nazwie Martwa Krowa odkryto w 2010 r., stwierdzając obecność ropy i gazu, a stopniowo szacunki jego wielkości zaczęły nabierać rozmachu. Obecnie zakłada się, że kryje ono 16,2 mld baryłek ropy i 8,7 bln m sześc. gazu. Jeśli tak, to Argentyna mogłaby się stać jednym z energetycznych hubów świata, pod względem gazu dorównując Katarowi. Strumień pieniędzy, jaki popłynąłby w ślad za eksportem tych surowców, zapewne uratowałby głowę każdego rządzącego bez względu na to, jak rozrzutny próbowałby być.

Tyle że pierwsze prace nad dobraniem się do bogactw Martwej Krowy zaczęły się już w 2018 r. i od tamtej pory niewiele się zmieniło. Przede wszystkim za sprawą infrastruktury – Patagonia jest regionem niemalże odciętym od reszty kraju, a potencjalny gazociąg, obiecywany przez poprzednie ekipy, to wydatek rzędu 2,5 mld dol. Czyli kwota nieosiągalna przy nieustannym chaosie w państwowych finansach, nie wspominając o tym, że zrealizowanie takiej inwestycji również potrwa.

Co więcej, Amerykanie już tam są. W konsorcjum, które miałoby się dobrać do Martwej Krowy, mają swój udział ExxonMobil czy Chevron. Ale ich zapał studziły dotychczas bałagan w finansach, niepewność co do budowy infrastruktury, gąszcz sprzecznych i mało przychylnych inwestorom przepisów, polityczny rozgardiasz. Wszystko to, co Milei obiecuje uporządkować. Być może zatem bezpieczniej będzie na początek dopuścić Amerykanów do litu – jednego z najrzadszych surowców świata, a zarazem filaru nowoczesnej gospodarki opartej na ogniwach. O takie surowce teraz toczy się globalna batalia i to może być warte 40-miliardowego bailoutu. ©Ⓟ