Ilekroć propagandyści z krajów BRICS prężą muskuły, wskazując, ile to procent ludności świata oraz globalnego PKB przypada na ten blok, warto przypominać starą anegdotę o tym, jak mrówka i słoń maszerowały przez most. Mrówka w pewnym momencie dumnie konstatuje: ale tupiemy!
Tym razem „tupią” wspólnie dwa słonie: chiński i indyjski. Reszta w porównaniu z nimi to wciąż mrówki (choć trzeba przyznać, że niektóre są bardzo jadowite, zwłaszcza rosyjska). W dodatku oba wielkie ssaki mają sporo sprzecznych interesów i są poważnie skonfliktowane. Mniejsze stworzenia też często gryzą się między sobą. To tylko jeden z powodów, dla których grupa BRICS raczej nigdy nie będzie realnym sojuszem, stanowiącym globalną alternatywę wobec instytucji międzynarodowych, stworzonych i kontrolowanych przez USA oraz ich partnerów z G7. Jest natomiast dla wielu uczestników dogodnym forum, by zaprzyjaźnić się ciut bardziej z którymś ze „słoni”, uzewnętrznić i odreagować nieco antyzachodnich frustracji, a przy okazji popisać się przed wewnętrzną publiką jakimś malowniczym gestem. Tak jak wiele poprzednich, również szczyt w Brazylii przyniósł więc sporo kuluarowych uzgodnień bilateralnych, ale jeszcze więcej tromtadrackich haseł i ambitnych deklaracji, które raczej nigdy nie zostaną zrealizowane w praktyce.
Publicznie dominowała narracja wymierzona przede wszystkim w Stany Zjednoczone. Gospodarz, czyli prezydent Luiz Inácio Lula da Silva, rozszerzył ją nawet na całe NATO, które w inauguracyjnym wystąpieniu ostro skrytykował za plany wydawania 5 proc. PKB na zbrojenia i zamiar „finansowania wojny, a nie pokoju”. Dyplomatycznie nie zauważył, że niektórzy członkowie BRICS także nie żałują pieniędzy na cele wojskowe, i to bynajmniej nie tylko defensywne. Rosja już teraz wydaje na armię prawie 7 proc. swego PKB, a finansowanie wojny z Ukrainą, rozpisane na budżety wielu resortów, prawdopodobnie pochłania nawet dwa razy więcej. Chiny z kolei mają drugi (po USA) budżet wojskowy świata – wynosi w tym roku 245 mld dol. (oficjalnie, bo nieoficjalnie ponad 400 mld).
W obliczu szantażu
W niedzielnym oświadczeniu przywódcy BRICS potępili ataki Izraela na Strefę Gazy oraz Iran (a więc pośrednio także politykę USA). Przy okazji, w drodze kompromisu z New Delhi, skrytykowali jednak także ataki terrorystyczne w indyjskim Kaszmirze (po cichu sponsorowane przecież przez Pakistan, sojusznika ChRL). Wezwali również do „reformy globalnych instytucji” (chodzi m.in. o stałe członkostwo Indii, Brazylii oraz któregoś z państw afrykańskich w Radzie Bezpieczeństwa ONZ). Ponadto sformułowano ostrzeżenie, że wzrost „jednostronnych taryf i środków pozataryfowych” zagraża światowemu handlowi – co było przytykiem do Donalda Trumpa i jego ostatnich posunięć. Gospodarz Białego Domu natychmiast zareagował w swoim stylu: grożąc w mediach społecznościowych wszystkim państwom grupy, które będą prowadzić antyamerykańską politykę, dodatkowymi cłami.
Zadziałało. Poszczególne państwa pospieszyły z zapewnieniami, że nie mają takiego zamiaru. Republika Południowej Afryki podkreśliła niezwłocznie, że wcale nie jest „antyamerykańska”, i stwierdziła, że rozmowy z rządem USA „pozostają konstruktywne”. Indonezja, chcąca uniknąć groźby wprowadzenia 32-proc. taryf celnych i przygotowująca się do podpisania z komercyjnymi partnerami z USA pakietu umów o wartości 34 mld dol., zaoferowała już po dwóch dniach obniżenie ceł na kluczowe produkty importowane ze Stanów Zjednoczonych do „prawie zera” oraz zakup amerykańskiej pszenicy o wartości 500 mln dol. Analogiczne sygnały popłynęły z Indii, Zjednoczonych Emiratów Arabskich, a także z Arabii Saudyjskiej (której i tak nikt przytomny nie posądza o nadmierną antyamerykańskość).
Waszyngton zadowolił się (chwilowo) tymi zbiorowymi hołdami stanowiącymi upokorzenie dla Pekinu, Moskwy oraz Teheranu – stolic, w których nastroje wrogie Ameryce i Zachodowi są najsilniejsze. Negocjacje handlowe z uległymi członkami BRICS będą więc kontynuowane, a termin wejścia w życie zapowiadanych wcześniej, podwyższonych taryf administracja Trumpa łaskawie przesunęła z 9 lipca na 1 sierpnia.
Lula tymczasem spróbował zamaskować kapitulację buńczucznymi przemowami na koniec szczytu. „Świat się zmienił. Nie chcemy cesarza” – stwierdził między innymi.
Analitycy wiedzą swoje. Zauważyli choćby, że Brazylia – przygotowując agendę szczytu – starannie pominęła tematy związane ze wspólną walutą BRICS, która docelowo miałaby zastąpić dolara na rynku międzynarodowym. Zresztą już w lutym nieoficjalnie przyznała, że w ogóle nie zamierza forsować tego pomysłu. Rozmowy na ten temat, tradycyjnie toczone przy okazji poprzednich spotkań liderów, były absolutnie nieskuteczne, ale za to poprawiały humory Xi Jinpingowi oraz Władimirowi Putinowi. Dostarczały też propagandowej amunicji zwolennikom „nowego porządku”, pozwalając snuć wizje upadku amerykańskiej hegemonii finansowej. Tym razem jednak Xi i Putin byli nieobecni, a Lula dobrze wie, na ile może sobie pozwolić, by zanadto nie drażnić Stanów Zjednoczonych. Konkretów i uzgodnień nie było więc żadnych, jedynie kilka wzmianek na konferencji prasowej o dobrych chęciach i nadziejach, żeby zanadto nie rozczarować fanów. Wszak Lula zamierza niebawem ubiegać się o reelekcję.
Drobnymi krokami
To jedna strona medalu. Mocarstwa Zachodu oraz ich sojusznicy bynajmniej nie mogą spać całkiem spokojnie.
Owszem, opowieści o wspólnej walucie można włożyć między bajki. Podobnie jak marzenia o tym, że powołany przez BRICS Nowy Bank Rozwoju (NBR) stanie się w przewidywalnej przyszłości konkurencją dla Banku Światowego czy Międzynarodowego Funduszu Walutowego, a nawet to, że będzie w stanie odejść od akcji kredytowych realizowanych w dolarach i euro na rzecz juana, nie mówiąc już o rublu czy innych walutach państw grupy (a takie plany snuto całkiem niedawno). Natomiast szersze wykorzystanie tych walut we wzajemnych rozliczeniach to już znacznie łatwiejszy do osiągnięcia – choć pod warunkiem woli politycznej oraz stworzenia niezbędnej infrastruktury – cel. I w tym kierunku wyraźnie postanowiła podążać Brazylia w okresie swej „prezydencji”, oficjalnie deklarując, że „to nie jest skierowane przeciwko komukolwiek”, a jedynym celem jest „zmniejszenie tarć w handlu światowym”. Niemniej jest oczywiste, że na sukcesie tego planu traciłby przede wszystkim dolar jako niemal bezalternatywna (na razie) waluta rozliczeniowa poważnych transakcji. Pomału, ale jednak. I w sposób na tyle zdecentralizowany, że niełatwo byłoby Amerykanom wymusić powstrzymanie takiego trendu. Wedle źródeł Reutersa brazylijski program – omawiany na początku roku przez Ministerstwo Finansów i bank centralny, a potem zaakceptowany wstępnie przez inne kraje BRICS – obejmuje badanie takich technologii jak blockchain i łączenie systemów płatności w celu obniżenia kosztów transakcji zgodnie ze standardami ustalonymi przez organy wielostronne, takie jak Bank Rozrachunków Międzynarodowych (BIS).
Brazylia ma w tym zakresie niewątpliwy atut dzięki sukcesowi swojego systemu płatności natychmiastowych o nazwie Pix, który został uruchomiony pod koniec 2020 r. i na rynku wewnętrznym już prześcignął gotówkę oraz karty kredytowe i debetowe. Nie jest raczej przypadkiem, że w swoim pierwszym publicznym wystąpieniu jako nowego szefa Banco Central do Brasil Gabriel Galipolo, w lutym 2025 r., wyraźnie twierdził, że Pix jest zaprogramowany w sposób umożliwiający łatwą integrację z innymi systemami płatności, także zagranicznymi. Ponadto, w Brazylii funkcjonuje już System Płatności w Walucie Lokalnej (SML) zarządzany przez bank centralny na mocy umów z Argentyną, Urugwajem i Paragwajem. Pozwala on na rozliczanie transakcji bezpośrednio w realach brazylijskich – z pominięciem dolara jako pośrednika i bez konieczności zawierania kontraktów walutowych. Zaletą jest obniżenie kosztów pośrednictwa. Wadą – względna powolność (rozliczenia trwają co najmniej trzy dni robocze) oraz problemy z bezpieczeństwem, ale od czego są chińscy informatycy i inni spece od technologii? Podobno współpraca związana z przyspieszeniem systemu oraz doskonaleniem procedur zarządzania była jednym z istotnych tematów kuluarowych szczytu w Rio.
Pomocna dłoń
Innym atutem w rękach BRICS, także omawianym i nawet politycznie już zaakceptowanym, mógłby być koncept gwarancji publicznych dostępnych dla podmiotów z krajów członkowskich. Formalnie byłyby udzielane przez Nowy Bank Rozwoju, ale faktycznie stałyby za nim najpotężniejsze ekonomicznie kraje grupy, czyli Chiny i Indie. Inicjatywa, w pewnym stopniu wzorowana na Agencji Gwarancji Wielostronnych Inwestycji (MIGA) Banku Światowego, miałaby na celu „zaradzenie globalnym zmianom inwestycyjnym w obliczu niepewności otaczającej politykę gospodarczą USA”, jak sugerowali brazylijscy dyplomaci podczas szczytu.
Po dopracowaniu szczegółów technicznych to mogłoby istotnie zmienić reguły gry. Rating kredytowy NDB jest bowiem wyższy niż ratingi większości krajów członkowskich, a to w połączeniu z autorytetem ekonomicznym „słoni” łagodziłoby postrzeganie ryzyka dla inwestorów instytucjonalnych i banków komercyjnych. Inaczej mówiąc: państwa o szczególnie kiepskich ratingach zyskałyby dzięki temu instrumentowi możliwości pozyskiwania względnie tanich kredytów, także na rynkach komercyjnych – poza bezpośrednim zasięgiem nieprzychylnych im strategii i decyzji politycznych. Inicjatywa ma nie wymagać od krajów członkowskich dodatkowego kapitału, natomiast ma skierować istniejące zasoby NDB do ważnych projektów w krajach rozwijających się. Początkowa wartość możliwego finansowania nie została ujawniona, ale z komunikatów wynika, że każdy dolar gwarancji udzielonych przez NDB w ramach tego instrumentu umożliwi mobilizację 5–10 dol. kapitału prywatnego na projekty wstępnie już zatwierdzone.
Techniczne przygotowania do utworzenia funduszu zakończą się prawdopodobnie do końca tego roku, co umożliwi przyznanie gwarancji projektom pilotażowym w 2026 r. Jeśli rzeczywiście do tego dojdzie, to korzyść będzie nie tylko czysto ekonomicznej natury. Długofalowo ważniejszy może się okazać polityczny sygnał, że BRICS „wciąż żyje”, a przede wszystkim pracuje nad rozwiązaniami korzystnymi dla tych, którzy z różnych względów nie cieszą się najlepszą reputacją w oczach G7 i tradycyjnej, światowej finansjery.
A takich państw jest całkiem sporo. I warto mieć na uwadze, że ta pomocna dłoń wyciągana do nich przez Chiny (i inne kraje BRICS, w tym Rosję) będzie miała konsekwencje dla ich polityki, jeszcze bardziej dystansując zainteresowane rządy od Zachodu oraz minimalizując ich opory przed wspieraniem globalnej „osi zła”. To będzie miało wpływ i na ich głosowania na forach ONZ i innych organizacji międzynarodowych, i na ich politykę wewnętrzną, np. w odniesieniu do udzielania koncesji na eksploatację zasobów naturalnych, w tym tych uznawanych za krytyczne i strategiczne.
Determinacja będzie rosła
Nie należy także tracić z oczu dziejących się aktualnie – już poza oficjalną formułą BRICS – uzgodnień pomiędzy mniejszymi państwami „globalnego Południa”. Oto przykłady tylko z ostatnich dni. We wtorek w Dżuddzie książę Mohammed bin Salman, następca tronu Arabii Saudyjskiej (i jej faktyczny władca już teraz), spotkał się z irańskim ministrem spraw zagranicznych Abbasem Araqchim (wracającym ze szczytu w Rio) w celu „omówienia ostatnich wydarzeń w regionie i stosunków wzajemnych”. Szef dyplomacji Teheranu przeprowadził przy okazji kilka innych „owocnych” rozmów, w tym z saudyjskim ministrem obrony Khalidem bin Salmanem. O tematach nie powiadomiono, ale można domniemywać, że zarówno Iran, jak i Arabia Saudyjska są bardzo zainteresowane wzajemnym lewarowaniem swej pozycji wobec potęg zewnętrznych – wschodnich i zachodnich – i że mają sobie wzajemnie sporo do zaoferowania w tej kwestii. Lula da Silva już po szczycie BRICS i w kontekście rozmów z premierem Narendrą Modim ogłosił, że jego kraj zamierza potroić przepływy handlowe z Indiami (w 2024 r. ich wartość wyniosła 12 mld dol.) „w krótkim okresie”, a brazylijski producent samolotów Embraer „otwiera nową kartę w Indiach poprzez współpracę z firmami tam działającymi”. Dodał przy okazji, że rozszerzenie preferencyjnej umowy handlowej między Indiami a południowoamerykańskim blokiem Mercosur (który parę dni wcześniej zawarł także znaczące porozumienie z EFTA) może pomóc zmniejszyć bariery taryfowe i pozataryfowe, które ograniczają handel. W kolejce czekają dalsze podobne umowy – między innymi z Japonią i Koreą Południową, ale także z Chinami, Wietnamem i Indonezją. Z kolei siedmiu przywódców Azji Zachodniej i Środkowej (Turcji, Azerbejdżanu, Uzbekistanu, Iranu, Kirgistanu, Tadżykistanu i Pakistanu), którzy tydzień temu spotkali się na szczycie w azerskim Chankendi (smaczek: to stolica niedawno „odzyskanego” przez Baku Górskiego Karabachu) zgodziło się na liberalizację handlu, instrumenty przyciągające większą liczbę inwestycji zagranicznych (w tym z Arabii Saudyjskiej i ZEA) oraz rozwój współpracy w zakresie zielonej energii. Uzgodniono również działania na rzecz poprawy infrastruktury przesyłowej i transportowej oraz odbudowę obszarów pokonfliktowych w całym regionie w ramach długoterminowej strategii rozwoju do roku 2035.
To wszystko kolejne sygnały, że „świat multipolarny” staje się na naszych oczach faktem – a kraje „globalnego Południa” pracowicie tkają sieć wzajemnych powiązań, niezależnych od dzielących je różnic i konfliktów, z nadrzędnym celem, jakim jest uniezależnienie się od woli i kaprysów tradycyjnych potęg. Niewątpliwie „ojcem chrzestnym” tej nowej architektury współpracy (na razie głównie ekonomicznej, ale naturalną koleją rzeczy będzie jej poszerzanie o aspekty wojskowe, wywiadowcze i polityczne) staje się Donald Trump, z jego chaotyczną presją handlową. Zapewne mimo woli – na podobnej zasadzie, jak Władimir Putin sprowokował odejście narodów nordyckich od ich tradycyjnej neutralności i niedawne rozszerzenie NATO. Na razie potęga gospodarcza i wojskowa Stanów Zjednoczonych sprawia, że „globalne Południe” nie odważy się wystąpić wprost, raczej gra na czas i przynajmniej udaje uległość wobec hegemona. Ale w tle jest narastający brak złudzeń i rosnąca determinacja, by zmienić reguły gry.
Trend ten jest wyzwaniem zarówno dla Stanów Zjednoczonych, jak i dla krajów europejskich. Jeśli chcemy zachować swoje wpływy (i przynajmniej częściowo przewagi) w kształtującym się właśnie nowym świecie, najwyższa pora doceniać partnerów, wyrosłych z innych niż nasza tradycji cywilizacyjnych, a całkiem niedawno pogardliwie uważanych za peryferie, skazane na nędzę i brak szans rozwojowych. Bo może się okazać, że wobec wielu z nich to my za jakiś czas staniemy się petentami. ©Ⓟ