Przemawiając w poniedziałek w Chatham House w Londynie, Mark Rutte zasygnalizował, jakie decyzje mają zapaść podczas najbliższego szczytu NATO w Hadze, planowanego na 24-25 czerwca. Oprócz propozycji zwiększenia wydatków państw na obronę do poziomu 3,5 proc. PKB (obecnie obowiązuje poziom 2 proc. PKB), dodatkowe 1,5 proc. wydawane miałoby być na szeroko rozumiane inwestycje związane z bezpieczeństwem. Patrząc zaś na Ukrainę i codzienne rosyjskie ataki na tamtejsze miasta, Rutte postawił przed Sojuszem dodatkowy cel.
- Sojusznicy z NATO potrzebują 400-procentowego zwiększenia obrony powietrznej i przeciwrakietowej – oświadczył sekretarz generalny NATO.
Obrona przeciwlotnicza Polski spędza sen z powiek generałom
Zapowiadając tak wielki wzrost wydatków na obronę przeciwlotniczą, Rutte poruszył temat, który od dawna spędza sen z powiek polskim wojskowym. Nie jest bowiem tajemnicą, że w Polsce nadal pod tym względem mamy wiele do zrobienia. I to pomimo już olbrzymich, wielomiliardowych wydatków.
- Dokonaliśmy licznych postępów w uzbrojeniu wojsk lądowych, natomiast jeżeli chodzi o ochronę powietrzną, to też się coś zmienia, natomiast to jest nadal nie to, co musi być w najbliższych latach zrobione, a co kosztować będzie wielkie pieniądze – mówi DGP generał Bogusław Pacek.
Jak mamy się bronić przed rosyjskim atakiem?
Polski system obrony powietrznej składa się z trzech warstw: Wisła, Narew i Pilica plus. Program Wisła opiera się na wyrzutniach rakiet mogących niszczyć cele w odległości do 100 km. Składają się na niego głównie amerykańskie patrioty. Na dziś pod Warszawą posiadamy zaledwie 2 baterie patriotów, które wraz z radarami i stanowiskami dowodzenia kosztowały nas 16 mld zł. Kolejnych 6 jest już zamówionych, a dostawy zacząć mają się w 2027 r. Koszt to około 50 mld zł.
Systemy krótkiego zasięgu (ok. 25 km) grupuje system Narew, który docelowo składać ma się z 23 baterii, po 6 wyrzutni każda. Bazuje on na pociskach CAMM, opracowanych w Wielkiej Brytanii, a dalsze koszty szacuje się na ok. 40-50 mld zł. Na najniższym szczeblu działać ma system Pilica Plus o zasięgu rażenia do 5 km. To właśnie on odpowiedzialny ma być między innymi za niszczenie dronów przeciwnika. W jego skład wchodzą jednostki rakietowo-artyleryjskie, jako jedyne w całości produkowane przez polski przemysł. Pilica Plus uzupełniona ma być o dodatkowe wyrzutnie rakiet z pociskami CAMM.
Choć już poniesione wydatki na polską obronę powietrzną liczyć można w dziesiątkach miliardów złotych, to do finału jest jeszcze daleko. Część ekspertów zwraca uwagę, że sam program Wisła wystarczy jedynie do obrony Warszawy, portów Gdynia-Gdańsk oraz zgrupowania wojsk. Propozycja Marka Rutte może nam nieco pomóc, bowiem jeśli państwa NATO zgodzą się na zwiększenie wydatków na ten typ obrony o 400 proc., pójść za tym mogą dodatkowe pieniądze, między innymi ze źródeł europejskich. Wojskowi nie mają jednak złudzeń, że w razie konfliktu, trudno będzie zapewnić nam szczelną obronę powietrzną. I to nie tylko w Polsce.
- To jest problem całej Europy. Niemcy mieli kiedyś 30 baterii przeciwlotniczych, a dziś mają 13. Żadne państwo nie ma pełnego pokrycia obrony przeciwlotniczej dla obiektów wrażliwych. Trzeba mieć świadomość, wyciągając wnioski z Ukrainy, że celem wojny nie są tylko obiekty strategiczne i wojskowe, ale również pozbawienie państwa nerwu. Czyli przeciwnik będzie atakował całą infrastrukturę, również tę, która dotyczy cywili. Cała energetyka, ciepłownictwo, drogi, węzły kolejowe – do tego wszystkiego trzeba mieć coś, aby tego bronić – mówi generał Pacek.