"Ja uwielbiam ją, ona to wie, i tańczy dla mnie...” - gdyby zliczyć wszystkie odsłony tego discopolowego przeboju zespołu Weekend na kanale YouTube, zebrałoby się z 80 mln kliknięć. Jeśli wierzyć internetowemu kalkulatorowi, tylko to przyniosło jego autorom ponad 130 tys. zł zysku, a przecież tego hitu disco polo słucha się wszędzie.
Liczby robią wrażenie, choć daleko im jeszcze do tego, co osiągnął globalny megahit Gangnam Style. Jednak przy zachowaniu proporcji podobieństwo jest ogromne. Jeden styl, ta sama treść plus duże pieniądze. Bo koreańskie PSY śpiewają o tym samym, co Weekend. O miłości i o seksie. – Piękna, rozkoszna. Taka jak ty, hej, taka jak ty – to refren Gangnama, który wbił się w serca i uszy internautów na całym świecie. Efekt: chętni do wysłuchania i obejrzenia tego kawałka na YT otwierali filmik z nim jakieś 2 mld razy (co oznacza ponad milion amerykańskich dolarów). Faktycznie – rozkosznie.
W branży muzycznej, ale nie tylko w niej, zawrzało i temperatura podniosła się do poziomu, który panuje w największym ogniu biznesowego piekła. Pieniądze są – gorące i do wzięcia. Dlatego Eurobank ustami Piotra Adamczyka w rytm discopolowego hitu Shazzy nakłania klientów do sięgania po jego produkty (jak przyznaje Magdalena Suchanek, dyrektor departamentu PR i komunikacji Eurobanku, już widać to w wynikach sprzedażowych). Z tego samego powodu telewizja Polo tv będzie mogła z zasłużoną radością odbijać szampany, świętując swoje drugie urodziny. I nie bez kozery Empik, który do tej pory unikał eksponowania tego gatunku, teraz w każdym punkcie kolportażowym na honorowym miejscu wystawia płyty Weekendu. Bo wielu chciałoby się podczepić pod złotonośne disco polo. Mogą się krygować, udawać, że to na żarty, mogą krytykować czy wyszydzać, ale doceniają jego moc. Chociaż nie zawsze się udaje. Na przykład kapela Bracia Figo Fagot, która zbiera fantastyczne recenzje krytyków muzycznych i jest fetowana w studenckich klubach, zaliczyła skuchę na dużych koncertach na Podlasiu i nie przyciągnęła aż tak masowego odbiorcy (ma zaledwie 8 mln odsłon na YT). Teraz jeszcze inni będą próbowali pochwycić choć trochę discopolowej gotówki do swojego wiadra. Bo to brzydkie, ułomne dziecko, jak do tej pory postrzegano ten rodzaj muzyki, wyrosło nagle na biznesowego wunderkinda. Więc podoba się nam coraz bardziej. I rośnie.

Trochę liczb

Specjaliści pytani o liczebność targetu zainteresowanego tym rodzajem muzyki reagują śmiechem. – Cztery piąte Polaków – rzucił jeden z moich rozmówców. Dom Mediowy Starcom zlecił badania jakościowe, z których wynika, że stosunek do disco polo dość istotnie zmienił się na przestrzeni lat. Wprawdzie wciąż są tacy, którzy kochają tę muzykę, i ci, którzy jej nienawidzą, ale znacznie przybyło takich ze złotego środka – akceptują ją w określonych kontekstach, słuchają jej okazjonalnie, ale generalnie im nie przeszkadza. Jak pisze jeden z badanych, „jak się ludzie napiją, to zapominają o awersji”. Dla tej grupy nie ma wesela bez „Jesteś szalona”. Zaletą takich piosenek jest ich uniwersalność, gdyż – jak stwierdził inny z uczestników badania – „ta muzyka łączy pokolenia”.
Niewątpliwie tak jest, o czym może świadczyć sukces Polo tv – stacji, która skupiła się właśnie na tego typu muzyce. Jej wersja testowa ruszyła 7 kwietnia 2011 r., oficjalny start nastąpił miesiąc później. A już w Boże Narodzenie tego samego roku Polo tv osiągnęła największą oglądalność wśród wszystkich stacji muzycznych w Polsce (0,98 proc. widowni komercyjnej, czyli najbardziej atrakcyjnej dla reklamodawców – w wieku 16–49 lat). A każdy widz zostaje przed telewizorem średnio przez 36 minut i 17 sekund (tzw. ATS, average time spent. Poprzedni lider w tej branży, Viva, jest dziś na trzecim miejscu z udziałami w widowni na przyzwoitym poziomie 0,62 proc. (na drugie miejsce wskoczyła Eska TV). Polo tv w lutym tego roku była najchętniej oglądaną stacją tematyczną wśród dostępnych na naziemnej platformie cyfrowej (0,9 proc., podczas gdy np. TVP Historia 0,3 proc., a Polsat Sport News 0,2 proc.). Wzrosty widowni i udziałów w rynku wynoszą ok. 130 proc. rok do roku.
Za widzami idą reklamodawcy, choć, na co zwraca uwagę Marcin Bartosiewicz, analityk w agencji badawczej Quest (SMV Group), niekoniecznie za dużą widownią idą równie duże pieniądze. Niektórzy reklamodawcy wciąż są skłonni przyjmować osoby słuchające tego gatunku jako „gorsze”. Jednak kryzys sprawia, że przepraszają się z „gorszymi”, tak samo jak ubożejąca klasa średnia musiała się przeprosić z dyskontami. Widać to po liczbach dotyczących wpływów reklamowych stacji, które postawiły na disco polo. Eska TV w 2011 r. miała ich ponad 90,7 mln zł, ale już rok później prawie 262 mln zł. Polo tv 18 mln zł w 2011 r., ale już prawie 255 mln zł w 2012 r. Gorzej wyglądają obroty TV Disco (4fun Media) – 6,34 mln zł za 2012 r., ale ten kanał ruszył pod koniec października 2011 r. Inna sprawa, że te oficjalne wpływy z reklam nie oddają rzeczywistości, są to bowiem dane cennikowe. A te, jak podkreśla Szymon Śliwiński, analityk z SMV Group, nie uwzględniają wysokich zwykle rabatów.
Niemniej nawet przy takich zastrzeżeniach wychodzi na to, że jest się o co bić, i Zbigniew Benbenek (udziałowiec ZPR SA, jeden z najbogatszych Polaków na liście „Forbesa”) zdecydował się zawalczyć o ten rynek w 2008 r. Miał zresztą ku temu świetne narzędzia. Dysponując takim tytułem jak „Super Express”, może wykorzystać fantastyczny kanał dystrybucyjny, a założona w grupie wytwórnia muzyczna Lemon Records szybko z muzyki typu dance przestawiła się na disco polo. Ewa Lampart – dyrektor zarządzający „Super Expressu”, wiceprezes zarządu wydawnictwa Murator SA – opowiada, że wyczuli niszę, byli pierwsi i wówczas jedyni. – To był czas najszybszego rozwoju tego gatunku – muzyka disco polo praktycznie nie funkcjonowała w mediach. Przez cztery kolejne lata sprzedaliśmy blisko 10 mln płyt z muzyką disco polo i biesiadną – mówi Lampart. Sprzedawali je zarówno z gazetą, jak i samodzielnie czy w postaci dodatków do książek czy boxów.
Inne wytwórnie mogą im tylko pozazdrościć. Bo nie jest problemem wyprodukować płytę. Trzeba ją jeszcze sprzedać.

Trochę historii

Nie jest tak, że disco polo nagle sfrunęło z nieba i trzeba było youtube'owego szaleństwa z przebojem Weekendu, aby doznać biznesowego olśnienia. Największy szał i największe pieniądze związane z tym gatunkiem muzycznym przypadają na lata 90. XX wieku. Wówczas, jak opowiada Sławomir Świerzyński, założyciel zespołu Bayer Full, kompozytor, producent i wokalista w jednej osobie, płyty z muzyką disco polo sprzedawały się w milionowych nakładach. Piosenkarka Shazza, zwana także królową tego gatunku, była tak popularna, że miesięcznik „Playboy” w marcu 2000 r. umieścił jej podobiznę na okładce, a rozkładówkę poświęcił rozbieranej sesji discopolowej diwy. I to wydanie było najlepiej sprzedającym się numerem w historii polskiej edycji „Playboya”. Zresztą towarzyszyła temu wielka kampania outdoorowa – naga Shazza przez cztery tygodnie kusiła z billboardów, aż satyryk Krzysztof Jaroszyński zaapelował, by skończyć z tą akcją, gdyż ponętne ciało piosenkarki może być przyczyną samochodowych wypadków.
Większość płyt sprzedawała się wówczas w nielegalu, jednak i tak wyniki osiągane przez ówczesnych discopolowych muzyków przyprawiają dziś o ból głowy: w zasadzie wszystkie topowe kapele tamtego okresu mają na swoim koncie złote płyty, czyli sprzedaż przynajmniej 100 tys. egzemplarzy danego krążka. Dziś, aby osiągnąć ten status w muzyce popularnej, wystarczy sprzedać 15 tys. Wielkość sprzedaży oblicza się przy tym bez uwzględnienia zwrotów ze sklepów. – Piętnaście tysięcy sprzedawało się wówczas w ciągu trzech dni – wzdycha Świerzyński.
Jednak muzycy discopolowi nie mają powodów do wzdychania, gdyż ich sytuacja w tamtych latach była zdecydowanie gorsza niż dziś. Rękę na rynku i na pieniądzach trzymały trzy wytwórnie muzyczne: Blue Star, Green Star i Omega Music. Jak wspomina lider Bayer Full, kapele były wówczas niewolnikami swoich wydawców. – Podpisywaliśmy umowy, według których trzeba było dwa razy, a przynajmniej raz w roku nagrać pełną płytę, z której twórca miał tylko niewielki procent. A za koncerty i imprezy dostawaliśmy grosze – przykładowo wydawca brał 10 tys. zł, a zespół dostawał tysiąc w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze – opowiada. To powodowało konflikty, wręcz dzikie awantury, on sam założył wówczas własną firmę producencką. Niemniej przyznaje, że w tamtych latach pieniądze przelewały się wielką rzeką. Ile? Ciężkie miliony dzisiejszych złotych. Kasety (bo wtedy to był podstawowy nośnik) sprzedawały się na imprezach, na bazarach, w przesyłkach pocztowych. I nikt tego nie liczył, nikt nie kontrolował.
Modę na disco polo, podobnie jak dziś, podbijały media. Początek tego szału można zakotwiczyć w dacie 29 lutego 1992 r., kiedy to TVP 1 przetransmitowała I galę piosenki popularnej i chodnikowej (prowadzenie Janusz Weiss, miejsce Sala Kongresowa), na której to wystąpiły takie kultowe do dziś kapele, jak Atlantis, Akcent, Fanatic, Top One, Dystans. A zachwycona publiczność śpiewała „Mydełko Fa” i „Białego misia”.
Na tę modę natychmiast zareagował rynek. Muzyka disco polo znalazła swoje poczesne miejsce w nowo powstałej stacji telewizyjnej Polsat. Jak wspomina Świerzyński – audycje typu „Disco Relax” czy „Disco Polo Live” gromadziły przed telewizorami tyle osób, co za czasów komuny seriale typu „Czterej pancerni i pies”. Dlatego też modę na ludowe rytmy szybko zdyskontowali politycy. Podczas wyborów prezydenckich w 1995 r. zarówno Aleksander Kwaśniewski, jak i Waldemar Pawlak pląsali na swoich wyborczych wiecach w rytmie disco polo.
Ale potem przyszło znużenie. I na miejsce ówczesnych gwiazd, czerpiących pełnymi garściami z muzyki ludowej, pojawiły się nowe, oficjalnie od tego się odcinające. Jak np. Michał Wiśniewski z zespołem Ich Troje. Niby to samo, ale jednak całkiem inaczej.



Trochę faktów

Radosław Szlędak z białostockiego Wydawnictwa Muzycznego i Agencji Koncertowej „Poparazzi” śmieje się, że te medialne mody chodzą swoim chodnikiem, a biznes disco polo swoją, może nie ułożoną klinkierami, a bardziej błotnistą, za to wciąż dostatecznie szeroką ścieżką. – W czasie kiedy ta muzyka wypadła poza główny obieg, artyści i tak jakoś funkcjonowali. W sumie nie najgorzej – mówi. Poza okiem opinii publicznej nastąpiły jednak przetasowania w branży. Jedni przeżyli, inni poszli na emerytury. I tak jak w latach 90. łapę na discopolowej branży trzymały trzy wcześniej wspomniane wytwórnie, teraz jest ich pięć. Na pierwsze miejsce wyskoczył ZPR-owski Lemon Records. Ze starych imperiów pozostał Green Star. Do nich doszlusowały Folk, Poparazzi i Vanila Records.
W dodatku zmieniły się zasady funkcjonowania. Coraz trudniej jest coś ukręcić na boku, bo urzędy skarbowe czuwają. No i same wytwórnie wypowiedziały dżihad piractwu, bo za wiele tracą na nielegalnym rozpowszechnianiu. Zwłaszcza że, jak mówi Szlędak, z powodu nowoczesnych nośników konkurencja robi się coraz bardziej bezwzględna. Coraz mniej płyt można sprzedać, za to coraz większym kanałem dystrybucyjnym staje się internet. A tam – wiadomo – hulaj dusza, piekła nie ma. Każdy może wrzucić na YouTube’a filmik ze swoim albo ukradzionym przebojem. Na stronie Poparazzi na poczesnym miejscu widnieje komunikat: – „Informujemy, iż firma Poparazzi – Radosław Szlędak, będąca jedynym właścicielem autorskich praw majątkowych do utworu »Zawsze coś (Oj tam, oj tam)«, muzyka i słowa Sylwester Gazda, wykonanie zespół Power Play, jest wyłącznym decydentem w kwestiach licencji i emisji na platformach telewizyjnych i radiowych”. I dalej groźby o odpowiedzialności odszkodowawczej. – Bo niektórym się wydaje, że mogą się podczepić pod sławę innych i na niej zarabiać – irytuje się Szlędak. I opowiada o zespołach, które hit „Oj tam, oj tam” sobie zabrały, przerobiły i wydały własne covery. – Sprawa jest w sądzie – mówi markotny.
Walka z piractwem nie jest tylko jego problemem. W Green Star Music słyszę, że musieli zatrudnić kancelarię prawną, która ściga osoby chcące się pożywić, niczym huby, na ich sukcesie. Inna sprawa, że obecnie więcej się zarabia na sprzedaży dzwonków do telefonów komórkowych, MP3 czy koszulek niż prawdziwej muzyki. Wprawdzie wciąż są ludzie, którzy zarabiają na życie, sprzedając krążki z disco polo z ręki, na imprezach, na targowiskach czy festynach, ale ich rola konsekwentnie spada. Dziś każdy może sobie ściągnąć z internetu każdy utwór, więc nic dziwnego, że sprzedaż płyt nie jest najważniejszym punktem w planach biznesowych wytwórni. Prawdziwa kasa jest z koncertów. Ale sezon trwa krótko – od kwietnia najdalej do października.

Trochę otrzeźwienia

Sezonowość zarobków w branży disco polo wynika choćby z tego, że często występuje się w plenerze. I to przyznają wszyscy moi rozmówcy: największym pracodawcą nie są ani wielkie dyskoteki, ani kluby studenckie, ani nawet globalne koncerny, które zapraszają ich na imprezy klubowe, ale gminy. I dlatego rozmawiając o honorariach, trzeba być elastycznym. Zresztą nie jest tajemnicą, że nawet topowe kapele branży discopolowej są dużo tańsze niż te, których utwory puszcza się w mainstreamowych rozgłośniach radiowych. Świerzyński z Bayer Full przyznaje, że jego agencyjna stawka za koncert wynosi 18 tys. zł. Ale cena jest do negocjacji i często zgadza się grać taniej – zależy mu na tym, aby być blisko swoich fanów. Bo jak zagra, jak rozkręci imprezę, to potem odczuje to w sprzedaży innych produktów. Kiedy pytam o stawki Tomasza Jakubowskiego, menedżera zespołu Weekend, na początku nabiera wody w usta i nie chce zdradzić żadnej biznesowej tajemnicy. Dopiero kiedy proszę o zweryfikowanie pogłosek, że sam wokalista, Radek Liszewski, zarabia na koncercie 30 tys. zł, zaczyna być bardziej rozmowny. – Bzdura – kwituje i przyznaje, że Weekendowi bliżej do stawek Bayer Fulla niż gwiazd popkultury. – Ale może to jest właśnie przyczyna, dla której właśnie nas ludzie słuchają, przychodzą na koncerty, kupują płyty. Bo na nas ich stać, a na innych nie bardzo – mówi. Z kolei Szlędak z Poparazzi przyznaje, że trzy najbardziej topowe zespoły, jakie ma w swojej stajni – czyli Max Dance, Andre i Extazy – choć oficjalnie biorą po 10 tys. zł za występ, czasem zniżają się do 4 tys. zł. Albo grają po kosztach, jeśli wyjdzie im, że opłaci się wystąpić charytatywnie. – Jeśli gmina jest biedna, gramy niemal za darmo – mówi. Ważne jest to, że ich kochają. Jak kochają, to zapłacą później, za inne rzeczy. Albo przynajmniej poklikają na YouTubie.

Trochę kosztów

Recenzenci muzyczni piszący o gatunkach prezentowanych w głównych mediach nie kryją swojego lekceważenia, rozmawiając o branży disco polo. Ma ono głównie wymiar estetyczny, ale rozmowa toczy się na temat kosztów i opłacalności całego przedsięwzięcia. – To jest cholerna amatorka – mówi jeden z nich, autorytet sceny rockowej. I tłumaczy, że finansowo każdy poważny muzyk musi przegrać z kapelą, która swoje utwory nagrywa w stodole, klipy kręci za pomocą smartfonu, a płyty wypala na domowym komputerze. I to jest prawda, jednak nie cała. Szlędak przyznaje, że koszty tnie się, jak tylko można, bo nikt nie ma takich pieniędzy jak „majorsi”, czyli globalne wytwórnie muzyczne, aby zainwestować w kawałek, który może się nie sprzedać. Podstawowa oszczędność przeprowadzana jest na nagraniu. – Muzykę robi się głównie za pomocą syntezatorów, więc odpada koszt profesjonalnego studia i honorariów dla muzyków sesyjnych – mówi. Jeśli odbiorcy to nie przeszkadza, głupotą byłoby windować rachunki. A Świerzyński dodaje, że discopolowe umpa, umpa jest tak lekkostrawne, że większość popowych hitów właśnie na nim powstała.
Jednak zupełnie inaczej mają się sprawy, jeśli chodzi o wizualny przekaz. Aby faktycznie przebić się w morzu discopolowego tsunami, akurat na tym nie można oszczędzać. Bo jeśli muzyka może i powinna być lekkostrawna, to obraz jej towarzyszący musi być po prostu dobry. – Do naszej stacji przychodzą dziesiątki amatorskich klipów nakręconych domowym sumptem, których po prostu nie da się puścić na antenie – przyznaje Maciek Smoliński, prezenter w Polo tv. Dlatego, jak zauważa Szlędak, poziom wideodysków się różnicuje: te bardziej profesjonalne można zobaczyć w którejś z telewizji, te kręcone z ręki krążą w internecie. Chociaż i tak koszt wypromowania solisty czy zespołu w branży disco polo jest dużo niższy niż tego, który ma zagościć w głównych stacjach telewizyjnych czy radiowych. – Jeśli zależy mi na zespole, uwierzę w jego potencjał, to na nagranie płyty, wideoklipu, reklamę muszę zarezerwować jakieś 40 tys. zł. To i tak dużo mniej, niż gdybym chciał wpuścić do obiegu kapelę popową – ocenia Szlędak. Świerzyński, który ma do branży stosunek bardzo krytyczny, irytuje się, że większość kolegów poprzestaje na kosztach dziesięciokrotnie niższych, co może sprawić, że za 3–4 lata cały interes padnie, bo ludzie będą żądali coraz lepszej jakości. – Ale to ma także swoje dobre strony – mówi. – Te nieporadne klipy buzują świeżością, a to bardziej się liczy niż wysmakowane kawałki – dodaje. Inna sprawa, że discopolowi muzycy skrupulatnie liczą dziś pieniądze. Zwłaszcza że żyjące z nich media nie płacą ani za produkcję kawałków dźwiękowych, ani za kawałki wideo. Cały kontent dostają za darmo, żeby tylko puszczali.
– A czasem trzeba za to płacić – mówi jeden z biznesmenów tej branży. I podaje cennik: swoisty abonament wypłacany do rąk prezentera jednej z telewizji wynosi 1 tys. zł miesięcznie. Za puszczanie kawałków jego zespołów w większości dużych rozgłośni radiowych musi płacić po 500 zł. – Proponowałem im, żeby wystawiali mi faktury za doradztwo, ale nie chcą – żali się. Wolą wziąć kasę do kieszeni, bez podatku, a on musi kombinować. Bo niby sumy nie są wielkie, ale przemnożone przez liczbę nadawców stanowią poważny koszt, którego on sobie nie może odliczyć od dochodu.

Trochę rozsądku

Na szczęście, jak mówi Radosław Szlędak, rynek wciąż się poszerza. Jeśli jeszcze pięć lat temu było może z dziesięć rozgłośni radiowych, które grały disco polo, to dziś, kiedy każdy może sobie założyć swoje radio w internecie, jest ich ponad 50. W dodatku przybywa platform, na których można promować swoją muzykę. I nie chodzi tylko o radio czy telewizję albo masowe imprezy w wielkich dyskotekach czy klubach, ale naprawdę ogromne przedsięwzięcia rozrywkowe typu festiwale w Kobylnicy czy Ostródzie. Rozmachem mogą spokojnie rywalizować z imprezami dawnego PRL (bo dzisiejsze festiwale nie dorastają im do pięt), jak Opole czy Sopot. Gromadzą dziesiątki tysięcy publiczności – mowa o tej biletowanej części, bo osób, które weszły na dziko, nikt nie jest w stanie zliczyć. Średnia podawana przez różne źródła to 20 tys. osób. W tym roku licząca sobie zaledwie trzy lata tradycji Kobylnica może prześcignąć Ostródę (18 lat istnienia), bo do jury ściągnięto osoby liczące się nie tylko w disco polo, lecz także w ogóle w branży muzycznej, jak np. Ryszard Poznakowski (kompozytor, kiedyś Trubadurzy). Poważne kwoty zainwestowano także w światła i w ogóle w oprawę. Jak zwykle przy takiej okazji pożywią się też i mali – ludzie wynajmujący kwatery, sprzedawcy kiełbasek, producenci koszulek. I o to w tym wszystkim chodzi. Że zacytuję klasyczny już tekst: „Kasa, misiu, kasa”. Na razie na disco polo wszyscy zarabiają. Zarówno ci, którzy się do niego przyznają, jak i ci, którzy je dyskwalifikują, ale tak jak Czesław Mozil (we współpracy z Figo Fagot ) czy Bogdan Łazuka (w teledysku „Dziadek” piosenkarki Etny) grzeją się w ogniu jego popularności.
Oba te klipy ociekają seksem. A w każdym razie seksualnymi skojarzeniami. Bo z jednej strony seks się sprzedaje. Z drugiej trzeba z nim uważać. Jeśli w internecie hity typu „Cipu, cipu, cipuleńka” czy „Hej, dziewczyno, nie bądź taka, postaw loda dla chłopaka” sprzedają się świetnie, to już w stacjach telewizyjnych czy radiowych niekoniecznie. Zwłaszcza kiedy do ich odbioru wystarczy zwyczajny odbiornik. – Nie chciałbym obrazić muzyką żadnego ze swoich telewidzów – zaznacza Maciek Smoliński. Ale chyba nie o obrazę tu chodzi. Bo może się zdarzyć, jak prorokuje Świerzyński, że za dwa, trzy lata cały rynek szlag jasny trafi, bo takie są jego prawa. Niemniej w przeciwieństwie do innych trendów disco polo nie umrze, najwyżej znów schowa się do podziemia. A fiskus przestanie mu patrzeć tak intensywnie na ręce.