Z unijnym klimatyzmem jest jak z lokomotywą: jak się rozpędzi, ciężko teraz będzie go wyhamować. Nie mówiąc o zatrzymaniu czy zmianie kierunku jazdy. Mamy więc w Europie sytuację paradoksalną. Z jednej strony wydaje się, że nawet do najbardziej odpornych zaczynają wreszcie docierać argumenty, że serwowany przez KE Ursuli von der Leyen zielony koktajl wygasza europejską konkurencyjność, niszczy miejsca pracy w przemyśle i wpycha ludzi w prekariat oraz ubóstwo energetyczne. Jednak w tym samym czasie klimatyzm wszedł już w europejski krwiobieg i żyje swoim życiem.

Jednym z mniej znanych jego przejawów, lecz niesamowicie niebezpiecznych, jest presja na zazielenianie bankowości centralnej. Chodzi o to, by kierujący europejską polityką monetarną dołączyli cele klimatyczne do codziennych zadań. A najlepiej nadali im priorytet. W efekcie zielony bank centralny przyszłości miałby nie tylko troszczyć się o wartość pieniądza, stabilność sektora finansowego i poziom rozwoju gospodarczego czy bezrobocia, lecz także o to, by kraj zmierzał w kierunku neutralności klimatycznej. A może nawet przede wszystkim o to.

Co miałoby to konkretnie znaczyć? Paleta działań jest niezwykle szeroka. Rozciąga się od niewinnych postulatów włączenia ryzyk klimatycznych do modeli ekonomicznego prognozowania. Można sobie wyobrazić, że bankierzy centralni uzależniają operacje otwartego rynku (kupno lub sprzedaż papierów wartościowych) od tego, czy banki komercyjne wspierają lub nie konkretne przedsięwzięcia albo inwestycje uznane za proklimatyczne. Ponieważ tego typu operacje mają dla banków komercyjnych znaczenie nieraz egzystencjalne, jest dla każdego oczywiste, że taki lewar szybko mógłby doprowadzić do wymuszenia na sektorze finansowym bardzo konkretnych zachowań. Nawet jeśli byłyby one dla takiego gracza mało korzystne.

Rozpędzona idea zielonego banku centralnego w Europie

Dobra wiadomość jest taka, że to się jeszcze nie dzieje. Jeszcze. Ale lokomotywa – jako się rzekło – rozpędziła się. Taki Europejski Bank Centralny już w 2021 r. uznał w swojej Strategii Monetarnej, że walka z ociepleniem klimatu powinna być brana pod uwagę przez finansowych decydentów. W ogóle frankfurcka instytucja znajduje się obecnie w rękach środowisk ideowych, którym prędzej kaktus na dłoni wyrośnie, niż przyznają, że z politykami klimatycznymi UE ostatnich lat jest coś nie tak. A jak nie wierzycie, to posłuchajcie radykalnie proklimatycznych wypowiedzi niemieckiej przedstawicielki w zarządzie EBC (i coś mi mówi, że następnej szefowej banku) Isabeli Schnabel.

Taki polityczny klimat impregnowany na płynące od obywateli głosy oburzenia stanowi oczywiście zachętę do działania dla zielonego lobbingu. Odbywa się on zazwyczaj na poziomie nie tyle politycznym, ile prawnym. Powstaje coś w rodzaju obiegu zamkniętego. Zielone organizacje lobbingowe wydają opinie i zamawiają ekspertyzy, na podstawie których wszczynane są potem działania przed narodowymi i europejskimi sądami. Za początek takiego procederu uchodzi sprawa wniesiona w 2021 r. przez organizację klimatyczną ClientEarth przeciwko bankowi centralnemu Belgii, który został oskarżony, że w ramach polityki antykryzysowej nie brał pod uwagę zagrożeń klimatycznych.

Rola NBP w polityce klimatycznej i zazielenianiu finansów

W obiegu krążą już nawet i takie ekspertyzy, które dowodzą, że obowiązek zazielenienia dotyczy nie tylko krajów strefy euro, lecz także banków centralnych państw Unii Europejskiej, które z narodowej waluty nie zrezygnowały. Wiadomo rzecz jasna, że prawnik dowiedzie wszystkiego, ale mimo to warto zajrzeć do nowego opracowania Agnieszki Smoleńskiej, Anny Marii Weber i Marcina Opoki („Greening central banking in the EU: Closing the judicial accountability gap”). Autorzy wyprowadzają tam dowód, że obowiązek dołączenia zielonych celów do mandatu prezesa NBP Adama Glapińskiego i RPP wynika wprost z faktu członkostwa Polski w UE i zobowiązania do dbałości o spełnianie kryteriów konwergencji. ©Ⓟ