- Front zachodni podczas drugiej wojny światowej – dramatyczny desant nad rzeką Waal
- Alianci w Normandii i problemy z zaopatrzeniem na froncie zachodnim
- Niemiecka obrona w 1944 roku – jak front zachodni zmienił sytuację militarną
- Ambicje dowódców i polityka – dlaczego operacja Market-Garden zakończyła się fiaskiem
- Operacja Market-Garden bez szans na powodzenie. Holendrzy ostrzegali Brytyjczyków
Front zachodni podczas drugiej wojny światowej – dramatyczny desant nad rzeką Waal
Ranek 20 września 1944 r. zastał mjr. Juliana Cooka z amerykańskiej 82. Dywizji Powietrznodesantowej nad brzegiem Waal, jednej z głównych odnóg Renu. Powoli podnosząca się mgła odsłaniała widok, który jemu i żołnierzom z jego batalionu miał się wryć w pamięć na długo. Przed sobą mieli płaski pas zieleni prowadzący w stronę rzeki, która w tym miejscu miała ok. 350 m szerokości. Po drugiej stronie czekało na nich 900-metrowe podejście do stromego nasypu, pełnego niemieckich stanowisk strzeleckich najeżonych bronią maszynową, wspieranych działkami przeciwlotniczymi – zabójczymi w walce naziemnej – oraz granatnikami.
Zadanie, które spadochroniarze otrzymali, zdawało się nie do wykonania. Na niespełna sześciometrowych łodziach z dnem z dykty i bokami z brezentu utrzymywanego przez drewniane żebra mieli przepłynąć rzekę, wydostać się na brzeg, przebić przez pozycje wroga, pokonać kolejne kilkaset metrów i zająć most. Przyglądając się scenie, na której za chwilę miało się rozpocząć natarcie, jeden z brytyjskich oficerów zapytał amerykańskiego pułkownika, czy jego ludzie prowadzili już taki desant. Odpowiedź była mrożąca: „Nie. Nauczą się w trakcie”
Była niemal równo godz. 15, gdy 16 alianckich czołgów otworzyło ogień. Ich zadaniem było przydusić wroga ostrzałem i dać szansę na przepłynięcie rzeki spadochroniarzom. Ci rzucili się pędem w jej stronę. Gdy dopadli do wody, kładli na niej łodzie i wskakiwali do nich. Nie wszyscy mieli wiosła, więc część używała kolb karabinów. Chcąc rozluźnić atmosferę, Cook zażartował przed akcją, że stanie na przodzie łodzi i niczym George Washington powiedzie ich do zwycięstwa. Ale nie było miejsca na takie popisy. Major – modląc się – wiosłował jak wszyscy. Jeden z jego żołnierzy kilka miesięcy później w liście do matki wspominał: „Czułem się nagi jak w chwili narodzin. Ociekając wodą, z trudem łapaliśmy oddech, byliśmy śmiertelnie zmęczeni i nieustannie oczekiwaliśmy przeszywającego bólu, z jakim pocisk wbija się w ciało. Zbierało mi się na wymioty. Wielu innym także. W ten czy inny sposób udało nam się przepłynąć trzy czwarte szerokości rzeki. Wszyscy wrzeszczeli, żeby wiosłować dalej, ale niewiele już zostało nam siły”.
Po czterech godzinach zajęli most. Wyczerpani patrzyli, jak przejeżdżają po nim brytyjskie czołgi, które powinny teraz runąć na odległe o 20 km Arnhem, gdzie na odsiecz czekali brytyjscy i polscy spadochroniarze. Ale kierowcy zatrzymali maszyny. Dowództwo nie chciało ryzykować ich jazdy nocą w terenie opanowanym przez wroga. Pierwszy raz podczas operacji „Market-Garden” postąpiono rozsądnie. Akurat wtedy, kiedy do jej uratowania niezbędna była brawura. Ale tu od początku nic nie było na swoim miejscu.
Alianci w Normandii i problemy z zaopatrzeniem na froncie zachodnim
Kiedy 6 czerwca, dokładnie 107 dni wcześniej, oddziały alianckie lądowały na plażach Normandii, nikt raczej nie rozważał poważnie szybkiego zakończenia wojny. Celem było otworzenie nowego frontu w Europie i zmuszenie Niemców do jeszcze większego wysiłku. Przez kolejne 2,5 miesiąca trwały zacięte walki, w których Amerykanie, Brytyjczycy, Kanadyjczycy, Polacy, Francuzi i inne siły inwazyjne straciły ponad 200 tys. osób – zostali zabici, ranni lub zaginęli. Finałem tych zmagań stało się zajęcie Paryża 25 sierpnia.
Dochodząc do stolicy Francji, wyprzedzono pierwotny plan prawie o miesiąc. W precyzyjnie obliczonym harmonogramie żadna zmiana nie jest dobra – nieważne, na minus czy na plus – bo wymusza dalsze korekty. A im bardziej rozbudowana operacja, tym więcej ich trzeba. Po wojnie głównodowodzący wojskami alianckimi gen. Dwight D. Eisenhower pisał: „Mieliśmy poważne niedociągnięcia w tak ważnej dziedzinie, jaką jest zaopatrzenie. Ponieważ cały niemal teren zajęty został dzięki szybkim ruchom, jakie nastąpiły po 1 sierpnia, pozostawiliśmy daleko za frontem drogi, linie kolejowe, składy, warsztaty i bazy niezbędne dla podtrzymania stałego ruchu naprzód”.
Na początku września jedyny port, w którym można było wyładowywać niezbędne dla prowadzenia wojny materiały, znajdował się w Normandii, w Cherbourgu. Z każdym dniem odległość między nim a linią frontu rosła, wydłużając czas dostaw. Za transport odpowiedzialna była armia ciężarówek funkcjonująca pod kryptonimem Red Ball Express. Akcja rozpoczęta 25 sierpnia trwała nieprzerwanie do 16 listopada. W szczytowym okresie codziennie na dwóch wyłączonych z ruchu cywilnego drogach – na front i z frontu – znajdowało się 5958 samochodów. Walczące dywizje potrzebowały nawet kilkanaście tysięcy ton materiałów dziennie. Najważniejsze było paliwo. Bez niego tempo natarcia malało. A Niemcy uciekali coraz szybciej.
Alianci, od szeregowego po najwyższe dowództwo, widzieli, jak wojska wroga ulegają stopniowemu rozkładowi. Całe dywizje były rozbijane albo niemal w całości trafiały do niewoli. Jednocześnie, jak zauważył Eisenhower, „armia (…) w całości nie osiągnęła jeszcze fazy masowego załamania się i nie ulegało wątpliwości, że dywizje niemieckie w odpowiednich warunkach były wciąż jeszcze zdolne do stawienia zaciekłego oporu”. Szybko miało się okazać, że tak właśnie było.
Niemiecka obrona w 1944 roku – jak front zachodni zmienił sytuację militarną
W jednej z pierwszych scen filmowego fresku Richarda Attenborough „O jeden most za daleko” widz może zobaczyć paniczny odwrót niemieckiej armii. Ulicami holenderskiego miasta ciągną setki żołnierzy – zmęczonych, w podniszczonych mundurach. Jedni na piechotę, inni wozami albo na rowerach. Po chwili kamera przenosi się do wnętrza pałacyku, w którym swoją kwaterę urządza feldmarszałek Gerd von Rundstedt, który szybko daje zebranym do zrozumienia, że ma zamiar opanować sytuację.
To jemu Adolf Hitler polecił zatrzymanie przeciwnika na froncie zachodnim. Wybór był zaskakujący. Niewiele wcześniej wódz III Rzeszy zdymisjonował von Rundstedta z tego samego stanowiska za to, że nie potrafił poradzić sobie z aliantami we Francji. Jednocześnie był to wybór najlepszy z możliwych. Feldmarszałek był jednym z najbardziej doświadczonych i skutecznych dowódców w Wehrmachcie. Szybko zaczął zbierać wokół siebie grono równie znakomitych wojskowych. Takich jak feldmarszałek Walter Model, z uwagi na swoje umiejętności walki w obronie nazywany „strażakiem Hitlera”, SS-Obergruppenführer Wilhelm Bittrich, weteran kilku kampanii, oraz generał Kurt Student, twórca niemieckich wojsk powietrznodesantowych. Siły, którymi dysponowali, składały się jednak albo z oddziałów, które uciekły z Francji i Belgii zdziesiątkowane, albo z rezerwistów – za starych albo za młodych, pozbawionych doświadczenia frontowego.
Ich atutem był teren, na którym mieli podjąć wroga. Po polach Francji i Belgii, idealnych do szybkich uderzeń wojsk pancernych, wojna wkroczyła na obszar pełen kanałów, polderów, tarasów zalewowych, między którymi walki mogły się toczyć tygodniami, a może i miesiącami. Pod koniec roku w Holandii będzie walczyć polska 1. Dywizja Pancerna. Jeden z jej żołnierzy, rtm. Jan Przanowski, wspominając drogę biegnącą po nasypie, napisze: „Prawie równolegle do niej ciągną się na groblach dwie drogi boczne, zaledwie kilkanaście centymetrów wystające ponad otaczające je pola. Pola te stały po wodą, gdyż teren w wielu miejscach stanowił depresję, którą Niemcy wyzyskali skwapliwie, by wzmocnić przez zalanie ją wodą swój system obronny”. W tym krajobrazie były porozrzucane niewielkie, ale silnie umocnione stanowiska, często przybierające formę bunkrów.
Wszystko to spowodowało, że we wrześniu Niemcy znaleźli się w zaskakująco dobrym położeniu. Nie tylko dzięki naturze, nie tylko z powodu trudności aliantów z zaopatrzeniem, lecz także dzięki dobrym decyzjom swojego dowództwa. W zupełnie innej sytuacji byli ich przeciwnicy, którzy zachłysnęli się zwycięstwami i widzieli już oczyma wyobraźni koniec wojny.
Ambicje dowódców i polityka – dlaczego operacja Market-Garden zakończyła się fiaskiem
Trudno wyjaśnić zmianę myślenia, do której doszło w alianckim dowództwie na przełomie sierpnia i września 1944 r. Mając olbrzymią przewagę materiałową i liczebną nad przeciwnikiem, mogli systematycznie wypierać go coraz bardziej w głąb Niemiec. A mimo to od dłuższego czasu myśleli o przeprowadzeniu niełatwej operacji powietrznodesantowej, która miała zaskoczyć wroga.
Od początku sierpnia do pierwszej połowy września sztab aliantów przygotował 18 planów akcji z udziałem wojsk spadochronowych. Żadnego nie zrealizowano z powodu zbyt szybkich postępów wojsk naziemnych. Ostatnim pomysłem była operacja „Comet”. Nie porzucono jej całkowicie, ale postanowiono poszerzyć jej cele, czyniąc ją w ten sposób jeszcze bardziej nierealną. Bo kiedy Niemcy zaczęli na nowo kierować się rozsądkiem, Eisenhower i podlegli mu generałowie nagle o nim zapomnieli. Ważniejsze stały się inne względy.
Pierwszym – i wydaje się, że kluczowym – były prywatne ambicje dowódców. Niektórzy nigdy ich nie ukrywali. O ile jednak we wcześniejszych latach tylko denerwowali nimi otoczenie, o tyle teraz budowali na nich swoje pomysły. Dwóch największych gwiazdorów spośród alianckich dowódców, brytyjski marszałek polny Bernard Law Montgomery, zwycięzca spod El-Alamein, oraz amerykański gen. George Patton, co najmniej od roku ścigało się do Berlina. Teraz, gdy Niemcy były na wyciągnięcie ręki, każdy z nich domagał się, aby to jemu Eisenhower dał pierwszeństwo do ataku, a co za tym idzie – chwałę zdobywcy stolicy III Rzeszy. Do tego sporu dochodził jeszcze bezpośredni przełożony Pattona, gen. Omar Bradley, który niedawno był podwładnym Montgomery’ego, a teraz zajmował równorzędne stanowisko. Nikt nie chciał na finiszu wojny pełnić funkcji obserwatora.
Na spór personalny wpływały wielka polityka i oczekiwania społeczne. Brytyjczykom zależało na tym, aby pokazać, że nie są tylko biedniejszym kuzynem USA. Parli do tego, aby to właśnie Montgomery otrzymał szansę poprowadzenia decydującego natarcia. Nieoczekiwanie tym marzeniom w sukurs przyszła amerykańska opinia publiczna, która zaczęła się domagać szybszego powrotu mężów, synów i braci. Sami żołnierze też coraz bardziej tęsknili za domem. Generał James Maurice Gavin, dowódca 82. Dywizji Powietrznodesantowej, w liście z 12 września 1944 r. pisał do córki Barbary, że dwie rzeczy przeszkadzają mu w Europie: krótkie i mało słoneczne lato oraz brak kolb kukurydzy.
Chorobliwe ambicje i marzenia o domu sprawiły, że po kilku rozmowach, wymianie depesz i przynajmniej jednej kłótni, podczas której Eisenhower musiał przypomnieć Montgomery’emu, który z nich dowodzi, ten drugi otrzymał zielone światło do przeprowadzenia opracowanej przez siebie operacji o kryptonimie Market-Garden.
Operacja Market-Garden bez szans na powodzenie. Holendrzy ostrzegali Brytyjczyków
Plan był prosty. Trzem dywizjom powietrznodesantowym – amerykańskim 82. i 101. oraz brytyjskiej 1. wraz z polską 1. Samodzielną Brygadą Spadochronową wyznaczono zadanie opanowania ciągu mostów, po których miały przejechać czołgi. Otworzyłoby to aliantom drogę do Zagłębia Ruhry, przemysłowego serca Niemiec. Co więcej, zrobiliby to, omijając od północy Linię Zygfryda – system umocnień, którego przejście zajęłoby w najlepszym razie tygodnie i kosztowało życie setki tysięcy osób.
Na tym dobre strony pomysłu Montgomery’ego się kończyły. Zapoznający się z nim dowódcy oddziałów mających wziąć udział w walce już na etapie przygotowań odkrywali kolejne słabe punkty planu. Spadochroniarze zwracali uwagę na oddalone od mostów strefy zrzutów. Sprawiało to, że tracili element zaskoczenia. Zanim po lądowaniu zebraliby się do ataku, wróg miał wystarczająco dużo czasu na umocnienie swoich pozycji wokół mostów albo wysadzenie przepraw w powietrze. Poważną trudnością były również rozłożone w czasie zrzuty wojsk powietrznodesantowych, które miały trwać kilka dni, osłabiając tym samym siłę ognia i tak lekko uzbrojonych spadochroniarzy.
Wojska naziemne nie miały łatwiej. Czołgi, wozy pancerne i ciężarówki miały się poruszać po drodze tak wąskiej, że kolumna pancerna przypominała węża. Jeden trafiony i unieruchomiony pojazd powodował zatrzymanie reszty do czasu zepchnięcia tamtego z drogi. Kiedy holenderscy oficerowie dowiedzieli się, którędy ma jechać brytyjski XXX Korpus Pancerny, złapali się za głowy. Każdemu, kto chciał ich słuchać, opowiadali, że przed wojną oficerowie na akademii wojskowej często dostawali za zadanie przeprowadzić wojska z Belgii do Niemiec. Każdy, kto wybierał drogę, na którą teraz zdecydowali się Brytyjczycy i Amerykanie, oblewał egzamin.
Trafnie podsumował to wszystko brytyjski historyk Antony Beevor w książce „Arnhem. Operacja Market-Garden”. „Założenie, które legło u podstaw operacji Market-Garden, przeczyło militarnej logice, ponieważ nie wzięto pod uwagę ani ewentualności, że cokolwiek się nie powiedzie, ani potencjalnej reakcji nieprzyjaciela” – napisał.
Operacja Market-Garden. Za niepowodzenie obwiniono polskiego generała
Głównym błędem, który odkryto dopiero w trakcie operacji, było niedocenienie wroga. Alianckie dowództwo oraz wywiad były przekonane, że III Rzesza nie dysponuje już jednostkami zdolnymi do poważniejszego oporu. Ta wiara zamieniła się w nienaruszalny dogmat, którego nic nie było w stanie podważyć. Kiedy jeden z oficerów wywiadu dostarczył swoim przełożonym zdjęcia lotnicze pokazujące obecność niemieckich wojsk pancernych w rejonie operacji, tamci stwierdzili, że to niemożliwe i że muszą to być atrapy postawione dla zmylenia ich. Nie tylko odrzucili dowody, lecz także wysłali człowieka, który je dostarczył, na przymusowy urlop. Uznali, że załamał się psychicznie.
Krótko przed operacją dowódca brytyjskiej 1. Dywizji Powietrznodesantowej, która otrzymała najtrudniejsze zadanie zajęcia mostu w Arnhem, poszedł do biura swojego zwierzchnika. Wizyta była krótka, konkretna i utrzymana w spokojnym tonie. Wszedł do środka, zatrzymał się i powiedział: „Panie generale, ta misja to samobójstwo”. Po czym odwrócił się na pięcie i wyszedł.
O wiele bardziej dosadny w swoich opiniach był gen. Stanisław Sosabowski, którego 1. Samodzielna Brygada Spadochronowa miała walczyć u boku Brytyjczyków. Wielokrotnie wskazywał mankamenty operacji. Za którymś razem usłyszał od przełożonego: „Ależ mój drogi Sosabowski, Czerwone Diabły (przydomek 1. Dywizji Powietrznodesantowej – red.) i mężni Polacy potrafią wszystko”. Generał, nie zwracając uwagi na komplement, odparł: „Ale ludzkie możliwości mają jednak swoje granice”. Kilka tygodni później zostanie uznany za głównego winnego niepowodzenia Market-Garden.
Front zachodni i Powstanie Warszawskie – tragiczne podobieństwa dwóch operacji
Półtora miesiąca wcześniej identyczne sceny odgrywano w okupowanej Warszawie. Wielu żołnierzy Armii Krajowej widziało, że armia podziemna nie dysponuje siłami zdolnymi do zajęcia miasta. Jeden z nich po wojnie przyznał, że widząc niemieckie czołgi na warszawskich ulicach, ucieszył się. Miał nadzieję, że również Komenda Główna AK je zobaczy i nie wywoła powstania. Nazywał się Stanisław Janusz Sosabowski. Był synem gen. Sosabowskiego.
Podobieństw między Powstaniem Warszawskim a Market-Garden było więcej. W obu wypadkach sam zamiar i plan były nierealne, a bazowały głównie na przekonaniu, że Niemcy są już pobici i wystarczy lekko ich popchnąć, by się przewrócili. I tu, i tu dowódcy pozwolili, aby emocje oraz względy polityczne wzięły górę nad chłodną oceną sytuacji. W obu operacjach nie udało się wszystko, co mogło się nie udać. Od pierwszych strzałów atakujący musieli sobie radzić z zaskakującym oporem przeciwnika. Doszły do tego problemy z łącznością, z uzbrojeniem, błędy w dowodzeniu. Podobny był też koniec. Ruiny, śmierć i daremny heroizm. Wspólna była też wędrówka ludów. Niemcy wygnali cywilów zarówno z Warszawy, jak i z Arnhem.
Jedna z jego mieszkanek zapisała w swoim dzienniku: „O godzinie 17 pojawiają się plakaty z informacją, że centrum miasta należy opuścić do ósmej. Rusza strumień tysięcy ludzi z wszelkimi możliwymi środkami transportu. Smutny widok. Wszyscy idą do Velp. Nie mam pojęcia, jak znajdą tam dla siebie miejsce. W Molenbeke więcej ludzi już się nie pomieści. 20 osób w jednym domu to norma. Kobieta, która ledwie poprzedniej nocy urodziła dziecko, pcha je w wózku ręcznym”.
Montgomery do końca życia bronił sensu operacji, nazywając ją „90-proc. sukcesem”. ©Ⓟ