Im dłużej trwa wojna w Ukrainie, tym bardziej staje się jasne, jak ważnym środkiem walki są drony oraz obrona przed nimi. Rosyjski, pozorowany atak przy ich użyciu na terytorium III RP pokazał, że zagrożenie jest realne. Jednocześnie unaocznił nam, że zdolności obrony przeciwlotniczej naszego kraju są mizerne.
Nawoływania do pobudki
„Lata 1926–1935 w rozwoju lotnictwa, artylerii przeciwlotniczej i budowie systemu obrony powietrznej Polski były okresem specyficznym. Lotnictwo nie miało nadal sprecyzowanych planów rozwoju organizacyjnego i rozbudowy technicznej” – pisze w monografii „Obrona powietrzna Polski 1918-1939” Adolf Stachula. Nikt w Sztabie Generalnym nie próbował też określić zadań dla lotnictwa. Nie wymagał tego również kierujący Ministerstwem Spraw Wojskowych (MSW) Józef Piłsudski. Podobnie odnoszono się do wszystkiego, co związane było z obroną przeciwlotniczą. „W oficjalnych dokumentach naczelnych władz wojskowych brakowało odpowiedniej koncepcji użycia artylerii przeciwlotniczej na wypadek działań wojennych. W pierwszej połowie lat 30. nie zdołano wypracować wiążących decyzji o podstawowych kierunkach rozwoju artylerii przeciwlotniczej” – dodaje Stachula.
Jednocześnie II RP pogrążała się w kryzysie ekonomicznym i brakowało możliwości zwiększania wydatków na armię. Zatem pierwszym, na czym oszczędzano, była zawsze artyleria przeciwlotnicza. Doświadczenia wyniesione z wojny z bolszewicką Rosją wskazywały, iż nie posiada ona większego znaczenia. Zatem artylerzyści ze szlifami generalskimi dodatkowo blokowali jej rozwój. Twierdząc nawet, iż wydatki na nią są bez sensu, skoro w 1920 r. do samolotów udawało się im strzelać z dział polowych. „Działa polowe i dalekonośna artyleria ciężka winny być dostosowane do strzelania naziemnego i do strzelania przeciwlotniczego” – pisał w lutym 1930 r. gen. Olgierd Pożerski.
Ale gdy w MSW trwał marazm, polscy teoretycy wojskowości pisali wartościowe opracowania dotyczące tego, jak ważna jest obrona przeciwlotnicza. Już w 1931 r. mjr Marian Jurecki przedstawił całościowy pomysł współdziałania obu tych rodzajów broni przy zwalczaniu samolotów wroga. Podobne założenia przedstawił płk Sergiusz Abżółtowski w 1933 r. „Sformułował pogląd na rolę i zadania, jakie winien spełnić system obrony powietrznej kraju. Podstawy organizacyjne takiego systemu powinny być tworzone na długo przed ewentualnym wybuchem wojny. Powinien on dawać szansę odparcia pierwszych uderzeń lotnictwa przeciwnika, a następnie funkcjonować na podstawie rodzących się nowych doświadczeń, będących następstwem aktualnej sytuacji wojennej” – streszcza Adolf Stachula.
Kampania wrześniowa: czego zabrakło w systemie OPL II RP
„Lotnictwo, jako broń nadająca się zarówno w ataku, jak i w obronie, spełniać będzie w przyszłej wojnie najróżnorodniejsze zadania oraz misje. Należą do nich: bombardowanie i ostrzeliwanie z powietrza, rozpoznanie i wywiad, służba łączności, transporty itd. W pierwszym jednak rzędzie jego zadaniem będzie walka o przewagę w powietrzu i jego opanowanie oraz bombardowanie najpoważniejszych ośrodków siły przeciwnika na lądzie” – wyliczał w wydanej w 1934 r. książce „Przyszła wojna” gen. Władysław Sikorski. W podsumowaniu stwierdził, iż przy użyciu lotnictwa może zostać rozstrzygnięty wynik kolejnego konfliktu zbrojnego w Europie. „Warunkiem wstępnym zwycięskiego rozstrzygnięcia wojny przy pomocy powietrznej armii byłoby bezwzględne opanowanie powietrza, a następnie utrzymanie w swym ręku zdobytej w ten sposób przewagi” – zaznaczył.
Z tego wniosku wysnuwał kolejny – o niezwykłej istotności obrony przeciwlotniczej, by nie dopuścić do sytuacji, gdy wrogie lotnictwo zacznie dominować na niebie i dzięki temu bezkarnie przeprowadzać naloty. Postulował intensywną rozbudowę sił myśliwskich, bo stały się pierwszą linią obrony.
„Bitwa w powietrzu przypominać będzie w przyszłości wielkie starcie mas kawaleryjskich, względnie bitwy morskie. Pobity wyjdzie z tej walki zupełnie zniszczony” – pisał. Zalecając przy tym dążenie do atakowania sił wroga nagłymi uderzeniami, aby samoloty wroga niszczyć jeszcze na lotniskach.
Poszczególne linie obrony Sikorski widział jako złożony system naziemnych stanowisk, poczynając od sieci „stałych posterunków obserwacyjnych, związanych przez odpowiednie centrale i zaopatrzonych, o ile możności, w aparaty podsłuchowe i obserwacyjne. Obowiązkiem tych posterunków jest baczne obserwowanie powietrza oraz natychmiastowe sygnalizowanie każdego wtargnięcia nieprzyjacielskich samolotów”. Kolejnym elementem obrony byłyby naziemne wojska przeciwlotnicze. „Dzisiaj artyleria przeciwlotnicza stała się już bronią wyspecjalizowaną i zmodernizowaną, której strzelanie naraz całymi bateriami, a nawet grupami bateryj, przy dobrze zorganizowanym kierownictwie, będzie o wiele więcej groźne dla niszczycielskich samolotów, jak w 1918 r.” – podkreślał.
Rozważania Sikorskiego, choć jego książka wzbudziła zainteresowanie wśród teoretyków wojskowości w Europie (szczególnie w Niemczech), nie wywarły wrażenia na MSW. Generała postrzegano jako zajadłego wroga Piłsudskiego i jego rządów, zatem choć posiadał olbrzymią wiedzę, „Przyszłą wojnę” przemilczano.
Jednak tuż przed śmiercią Marszałka wiosną 1935 r. Departamenty Artylerii oraz Uzbrojenia MSW przeprowadziły całościową ocenę stanu obrony przeciwlotniczej kraju. W sporządzonym raporcie oceniono, iż jest ona tak szczątkowa, że właściwie nie istnieje. „Posiadane armaty i przyrządy kierowania ogniem były przestarzałe i zużyte. Armaty półstałe, które stanowiły 85 proc. wyposażenia artylerii przeciwlotniczej, nie spełniały wymagań. Pod względem technicznym ustępowały nawet artylerii z lat 1917–1918. Wadliwa organizacja, dyslokacja i zakładana mobilizacja pododdziałów artylerii przeciwlotniczej jeszcze bardziej obniżyły jej skuteczność i wartość bojową” – relacjonuje Stachula.
Polska obrona przeciwlotnicza w 1939 r.: niedoszacowane ryzyko i brak doktryny
Utworzone z nakazu Piłsudskiego w czerwcu 1934 r. Biuro Studiów Strategicznych „Laboratorium” już pół roku później alarmowało, że zagrożenie wybuchem wojny w Europie będzie rosło. Wprawdzie oceniano, iż to ZSRR będzie większym zagrożeniem dla Polski niż Niemcy, ale zarówno Sowieci, jak i III Rzesza rozpoczęły wielki program zbrojeń lotniczych. Tego nie dawało się ignorować. Ruszyło zatem planowanie zbudowania obrony przeciwlotniczej z prawdziwego zdarzenia. Acz bez pośpiechu. Dopiero 4 lipca 1936 r. ukazał się dekret prezydenta Ignacego Mościckiego powołujący do życia urząd Inspektora Obrony Powietrznej Państwa, podporządkowany Generalnemu Inspektorowi Sił Zbrojnych, którym był marszałek Edward Rydz-Śmigły. Wedle dokumentu zadaniem Inspektora było „kierownictwo i zwierzchni nadzór nad organizacją i przygotowaniem obrony przeciwlotniczej i przeciwgazowej Państwa”. Inspektor czynić to winien we współpracy z MSW.
Stanowisko to objął gen. Gustaw Orlicz-Dreszer, brawurowy kawalerzysta, pełniący funkcję prezesa Ligi Morskiej i Kolonialnej. Po kilku latach bezowocnych starań o zdobycie dla Polski choćby skrawka obcego terytorium, otrzymał zadanie zajęcia się budową systemu obrony przeciwlotniczej. Pechowo nawet nie zaczął. A to dlatego, że 16 lipca 1936 r. postanowił efektownie powitać niedawno poślubioną żonę, która wracała transatlantykiem z Nowego Jorku. Rozkazał Aleksandrowi Łagiewskiemu, żeby wraz z drugim oficerem zabrał go awionetką z Grudziądza do Gdyni. Dolecieli nad morze, kiedy transatlantyk znajdował się u wejścia do portu. Pilot wykonał kilka kręgów nad Sopotem i potem zniżył lot nad plażę. Wedle relacji świadków sprawiał wrażenie, jakby szukał miejsca do lądowania. Po czym Łagiewski skierował samolot w stronę „Piłsudskiego” i uderzył w taflę Bałtyku. Generał, pilot i towarzyszący im oficer zginęli. Potem złośliwa plotka głosiła, że Orlicz-Dreszer chciał koniecznie pomachać z samolotu młodej żonie.
Po jego niespodziewanej śmierci Inspektorem Obrony Powietrznej Państwa został gen. Józef Zając. Gdy zapoznał się ze stanem posiadania, uznał go za rozpaczliwy. „Wszystkiego było 96 lub 98 starych, 75 mm dział francuskich półstałych i samochodowych, pewna liczba francuskich karabinów maszynowych Hotchkiss kalibru 13,2 mm, 2 kompanie reflektorów i 7 baterii dwudziałowych w obronie Gdyni” – opisuje Stachula. „W ocenie gen. Zająca nie lepiej przedstawiała się sytuacja w lotnictwie, które dysponowało wówczas 15 eskadrami myśliwskimi. Liczącymi 150 samolotów. Taki stan nie wystarczał do obrony działań wojsk lądowych” – dodaje.
Inspektor przyjął zatem ambitny plan rozbudowy lotnictwa myśliwskiego do 30 eskadr plus 15 pościgowych, a także intensywnej wymiany artylerii przeciwlotniczej na nowoczesną. Początkowo wszystko zapowiadało się całkiem dobrze. Poszukiwania kontrahenta gotowego sprzedać licencję sprawdzonego działa MSW rozpoczęło już pod koniec 1935 r. Wybór padł na szwedzki koncern Bofors, produkujący cieszące się znakomitą renomą działka przeciwlotnicze kalibru 40 mm. Zawarta wówczas umowa przewidywała, że Szwedzi dostarczą 60 gotowych egzemplarzy oraz przekażą prawa licencyjne. Następnie pomogą w rozpoczęciu produkcji. Podjęły ją zakłady Cegielskiego z Poznania, które przejęły w zarząd dwie wytwórnie zbrojeniowe w Starachowicach i Rzeszowie. Do września 1939 r. wyprodukowały one 414 sztuk tego bardzo nowoczesnego sprzętu. Acz to wcale nie oznaczało, iż w momencie wybuchu wojny Polska dysponowała półtysiącem przeciwlotniczych armatek kalibru 40 mm.
Polska obrona przeciwlotnicza w 1939 r.: armaty Boforsa i ograniczenia produkcji
Po tym, jak w marcu 1936 r. żołnierze Wehrmachtu wkroczyli do zdemilitaryzowanej Nadrenii, w Warszawie nastąpiła pobudka. Adolf Hitler złamał ustalenia traktatu wersalskiego i pozostał bezkarny, bo Francja i Wielka Brytania nie interweniowały. Ten fakt wskazywał, że Polska musi się zbroić. Całościowy plan przyjął w maju 1936 r. powołany do życia Komitet Obrony Rzeczpospolitej (KOR). Na jego czele stanął prezydent Mościcki, a wiceprzewodniczącym został, wkrótce awansowany na marszałka, Edward Rydz-Śmigły. Postanowiono, że prawie 40 proc. rocznego budżetu państwa zostanie przeznaczone na obronność. Do tego dorzucono pieniądze, jakie pożyczono od Francji. Za sprawą miejsca podpisania wiążącej umowy nazwano je Pożyczką Rambouillet.
W sumie do września 1939 r. Polska wydała na rzeczy związane z przygotowaniami do wojny ok. 4 mld zł. Była to olbrzymia suma w przypadku państwa, którego roczny budżet wynosił niecałe 2 mld. Ale w praktyce należało wspomnianą sumę podzielić na pół. Bo zgodnie z postulatami członka KOR, wicepremiera Eugeniusza Kwiatkowskiego – 2 mld zł dwa przeznaczono na wybudowanie 17 wytwórni sprzętu militarnego oraz hut, tworzących Centralny Okręg Przemysłowy. Dzięki COP Polska miała w 1940 r. zyskać samowystarczalność w kwestii produkcji najważniejszych rodzajów broni oraz amunicji. Ale oznaczało to jednocześnie, iż przez cztery lata fundusze na modernizację sił zbrojnych muszą być pomniejszane o kwoty niezbędne do dokończenia fabryk COP.
Zatem istniejące już zakłady zbrojeniowe nie mogły liczyć na regularne zamawianie nowego sprzętu przez MSW. To zagrażało ciągłości produkcji. Zaś bez niej wytwórnie nie były w stanie płacić poddostawcom oraz wypłacać pensji. Jedynym ratunkiem dla producentów broni, m.in. tych ze Starachowic i Rzeszowa, stawał się eksport.
Tymczasem tak dobrego sprzętu, jak działka przeciwlotnicze Boforsa, zaczęła pożądać cała Europa. Procedura wyglądała więc następująco. Wytwórnie prosiły Biuro Przemysłu Wojennego MSW o zgodę na realizację zagranicznego kontraktu. W resorcie zdawano sobie sprawę z problemów przemysłu, zatem udzielano jej od ręki. Kontrakt miał prawo zablokować Oddział I Sztabu Głównego. Ale do wiosny 1939 r. korzystał z tej możliwości niezmiernie rzadko. Narzucając co najwyżej limity eksportowe. Z dokumentacji zgromadzonej w Biurze Przemysłu Wojennego wynikało, iż z 414 wyprodukowanych w Polsce działek przeciwlotniczych 40 mm sprzedano zagranicznym odbiorcom (głównie Brytyjczykom) 168 egzemplarzy. Brak pieniędzy na dostateczną liczbę zamówień i chęć zarobku sprawiały, iż nawet gdy wojna wydawała się już nieuchronna, nadal podpisywano nowe kontrakty. Z zachowanych dokumentów Oddziału I Sztabu Głównego wynika, że wiosną 1939 r. podpisano umowy na dostarczenie w listopadzie 1939 r. 40 armatek Boforsa Holandii i 56 sztuk Wielkiej Brytanii.
W efekcie polskiego nieba we wrześniu broniło zaledwie ok. 300 nowoczesnych działek przeciwlotniczych kalibru 40 mm. Wspierały je 52 wyprodukowane w Starachowicach armaty 75 mm. Zostały one zaprojektowane i przetestowane już w 1937 r. Wyniki, jakie osiągały, czyniły je jednymi z najlepszych na świecie w tej kategorii sprzętu wojskowego. Ale choć MSW chciało zakupić ich pół tysiąca, znalazło fundusze na zamówienie ledwie pół setki.
Hitler górą. Rozpacz gen. Zająca
„W chwili obecnej gotowość bojowa naszego lotnictwa z punktu widzenia jakości posiadanego sprzętu jest niedostateczna” – alarmował na początku 1939 r. Inspektor Obrony Powietrznej Państwa. „Stan gotowości bojowej pod względem posiadanego sprzętu nie tylko nie będzie lepszy, ale pogarsza się” – dodawał gen. Zając.
W tym czasie jego konflikt z podległym MSW dowódcą lotnictwa osiągnął apogeum. Gen. Ludomił Rayski od połowy lat 30. – jeszcze jako szef Departamentu Lotnictwa MSW – forsował pogląd, że najważniejsze w kolejnej wojnie będą szybkie bombowce, zdolne atakować zaplecze wroga. Zatem z gros posiadanych środków przeznaczono na skonstruowanie i rozpoczęcie produkcji, takiego właśnie samolotu. Powstał znakomity bombowiec PZL.37 „Łoś”. Po czym okazało się, że i tak brakuje pieniędzy na podtrzymanie jego seryjnej produkcji. Dlatego po tym, jak powstało 96 „Łosi” (uzbroić do września 1939 r. zdołano ok. 70), latem 1939 r. zawarto kontrakty na sprzedanie kolejnych 90 sztuk siłom lotniczym Rumunii, Bułgarii, Turcji oraz Jugosławii.
Generał Zając miał prawo rwać włosy z głowy. Cóż z tego, że zaplanował sieć punktów obserwacyjno-nasłuchowych, śledzących nadlatywanie samolotów ze strony Niemiec, skoro jego system obrony przeciwlotniczej nie posiadał zdolności do ich zestrzeliwania. Żałośnie małą liczebnie artylerię przeciwlotniczą rozdzielono między poszczególne armie i największe miasta. Rozpraszając ją, a przez to czyniąc nieskuteczną.
Polskiego nieba we wrześniu 1939 r. broniło zaledwie ok. 300 nowoczesnych działek przeciwlotniczych kaliber 40 mm. Wspierały je 52 wyprodukowane w Starachowicach armaty 75 mm
Ostatnią nadzieją pozostawało lotnictwo myśliwskie. Ale z racji priorytetów Rayskiego prace nad nowoczesnymi samolotami posuwały się bardzo powoli. Zatem potencjał polskiego lotnictwa myśliwskiego prezentował się na papierze niemal identycznie, jak w momencie, gdy gen. Zając obejmował swoją funkcję. Tworzyło je ok. 160 maszyn wyprodukowanych w pierwszej połowie lat 30. P-11a oraz nieco od nich starszych P-7a. Były one już przestarzałe i słabo uzbrojone. A co gorsza – nawet wolniejsze od niemieckich bombowców. Przy czym przemysł obronny stworzył też zmodernizowaną wersję P-11a – szybszą i dużo lepiej uzbrojoną. Państwowe Zakłady Lotnicze w Warszawie, żeby przetrwać przy braku krajowych zamówień, musiały jednak P.24 sprzedawać zagranicznym kontrahentom oraz odstępować im prawa licencyjne. Myśliwce te stały się polskim hitem eksportowym. Ponad 160 egzemplarzy kupiły m.in. Rumunia, Bułgaria i Grecja.
W spisywanych już po upadku II Rzeczpospolitej na emigracji wspomnieniach gen. Józef Zając opisał, jak wczesną wiosną 1939 r. razem z gen. Rayskim wybrał się na Okęcie, aby przeprowadzić inspekcję. Zastał tam stojące w długim szeregu myśliwce P.24, które wkrótce zamierzali odebrać Turcy. „Uświadomiłem sobie wówczas, że samoloty te przewyższały niemal o 50 km/h nasze P.11. Już wtedy rzuciło mi się w oczy, że lepsze płatowce mamy wywozić z kraju, a sami mamy gorsze” – relacjonował w książce „Dwie wojny”. Zapytany czemu tak się dzieje, Rayski wyjaśnił: „Wytwórnie nie mają zamówień krajowych, muszą przyjmować i wykonywać zamówienia obce”.
Niedługo potem konflikt między dowódcami i skargi Zająca spowodowały, że Rayski podał się do dymisji. Ale nawet wtedy, gdy zwycięzca w tym sporze, skupił w swym ręku całość władzy nad obroną przeciwlotniczą i lotnictwem bojowym, niewiele już dawało się zmienić. Rzutem na taśmie udało się jeszcze zawrzeć z Francją kontrakt na dostawę 160 myśliwców MS-406. Jednak Hitler nie zamierzał odkładać rozpoczęcia wojny. Zwłaszcza że niefrasobliwość dowództwa sił zbrojnych II RP zapewniała Luftwaffe gwarancję łatwego zdobycia dominacji na niebie nad Polską. ©Ⓟ
Przesyt pamięcią
Im dłużej rządziła sanacja, tym mocniej utwierdzała sama siebie w przekonaniu, że robi to, co konieczne. Uwierzono bowiem, że największym piętnem zaborów pozostaje wyniesiona z ich czasów niechęć obywateli do instytucji państwowych w Polsce oraz samej władzy. „Przez długie lata nie mieliśmy własnego Państwa, a przyzwyczailiśmy się patrzeć na Państwa inne jak na więzienie, w którym nas zamknięto. Znienawidziliśmy więc granice, wytknięte na ziemiach naszych i rozdzielające nas od naszych współbraci, jak kraty więzienne. Nienawidziliśmy żołnierza i policjanta, bo ich mundury były widomym symbolem naszej niewoli. Nienawidziliśmy przepisów, rozporządzeń, nakazów władz, bo one nas trzymały w «poddaństwie», z rozkoszą łamaliśmy je, obchodzili i nie słuchali ich, bo to świadczyło o naszej odporności i niechęci do jarzma” – wyjaśniał na kartach rocznicowej książki „Piętnaście lat Państwa Polskiego” ówczesny premier Janusz Jędrzejewicz.
Niepodległość znaczona pomnikami”, DGP Magazyn na Weekend nr 218 z 8 listopada 2024 r.