Gdy 10 września w przestrzeń powietrzną Polski wleciały rosyjskie drony, decyzje zapadały szybko. Analiza ryzyka w Dowództwie Operacyjnym wskazała, które cele zestrzelić. Ponieważ działania toczyły się w nocy, większość Polaków obudziła się, gdy było po incydencie.
Wojna za naszą wschodnią granicą trwa prawie 4 lata i prawda jest taka, że musimy liczyć się z tym, że może dochodzić do takich zdarzeń. Daliśmy jasny sygnał odstraszania: w razie potrzeby można użyć nawet bardzo drogiej rakiety wobec taniego drona. Ten komunikat dla potencjalnych agresorów, nadany poprzez użycie sił zbrojnych, to odstraszanie w stylu zimnowojennym. W tym sensie reakcja już nastąpiła, a dołączyły do tego noty dyplomatyczne państw UE, NATO i Japonii oraz zamknięcie przez Polskę granicy z Białorusią.
Wojsko musi precyzyjnie informować
To odpowiedź adekwatna i nie było sensu robić nic więcej. Teoretycznie, państwo mogłoby podjąć działania odwetowe, np. w cyberprzestrzeni, ale nie ma sensu podejmować takich działań dla samej demonstracji. W mediach społecznościowych pojawiły się dywagacje o ewentualnym „stanie wojny” czy „odpowiedziach wojskowych” na działania Kremla. Spokojnie można było je zignorować jako treści bez znaczenia. Zwłaszcza że premier stwierdził, że „Polska nie jest w stanie wojny”. Ten chłodny komunikat zamknął drzwi spekulacjom i pozwolił robić swoje wojskowym i innym strukturom państwa.
Choć należy zauważyć, że komunikacja uprawiana przez wojsko pozostawiała do życzenia. 10 września o godz. 5:59 pojawił się niefortunny wpis Dowództwa Operacyjnego: „(…) Doszło do bezprecedensowego w skali naruszenia polskiej przestrzeni powietrznej przez obiekty typu dron. Jest to akt agresji”. Trzeba to powiedzieć wprost: to nie był akt agresji. W prawie międzynarodowym o „zbrojnym ataku” czy „akcie agresji” przesądzają obiektywne kryteria: użycie siły (np. bombardowanie) oraz jego skala i skutki (np. zniszczenia, ofiary ludzkie). Sam wlot dronów to naruszenie suwerenności lub, co najwyżej, użycie siły niskiej intensywności.
W sytuacjach kryzysowych precyzja informacji jest bardzo ważna. Dlaczego, gdy premier gasi emocje, inne instytucje równolegle mówią inaczej lub publikują materiały, które trzeba prostować? Państwo powinno mówić jednym głosem. Tymczasem okazało się, że wojskowa komunikacja strategiczna działa niespójnie.
W sytuacji kryzysowej działania Ministerstwa Cyfryzacji okazały się dalekie od ideału. Na stronie resortu ukazał się tekst „Najnowsze narracje dezinformacyjne” – w materiale tym znalazł się punkt z podkreślonym nagłówkiem „Białorusini ostrzegali Polskę przed atakiem”. Nie czytając całości można odnieść wrażenie, że to przykład dezinformacji. Tymczasem, jak podał szef Sztabu Generalnego WP gen. Wiesław Kukuła, sygnał ostrzegawczy faktycznie napłynął z Mińska. A więc ujęcie tego wątku w części dezinformacyjnej mogło zostać odebrane jako sprzeczne z informacjami dowództwa Wojska Polskiego. To błąd koordynacji na styku wojskowo-cywilnym i brak wewnętrznej weryfikacji materiałów przed publikacją. Po zwróceniu uwagi wpis skorygowano – i słusznie. Warto w przyszłości działać ostrożniej.
Na tej samej stronie Ministerstwa Cyfryzacji (stan na 22 września) widniał punkt dotyczący wpisów sugerujących, że w Wyrykach mogła spaść wroga rakieta. Ale już 16 września media przekazały informację, że był to pocisk odpalony w kierunku drona z polskiego myśliwca F-16. Co prawda instytucje państwowe podawały, że ze względu na trwające czynności nie będą komentować szczegółów, ale takie porzucenie tematu do końca śledztwa stworzyło próżnię komunikacyjną. A tymczasem informacja krążyła i mogła zostać użyta przez wrogą propagandę. Dlatego w tej sytuacji warto było pokazać przejrzystą oś czasu: kiedy i na jakim poziomie pojawiła się hipoteza o rakiecie oraz kiedy i jak ją zweryfikowano. W przeciwnym razie brak klarownych komunikatów uwiarygadnia wersje alternatywne i karmi myślenie spiskowe.
Problem na poziomie informacyjnym i koordynacyjnym zobrazowało spektakularnie – bo na arenie międzynarodowej – wystąpienie wiceszefa MSZ Marcina Bosackiego w trakcie spotkania Rady Bezpieczeństwa ONZ. Jeśli już 11 września w komunikacie prokuratury pojawiło się sformułowanie „niezidentyfikowany obiekt latający”, a 12 września w obiegu roboczym funkcjonowała hipoteza, że w Wyrykach spadł pocisk, to dlaczego w ONZ padło stwierdzenie o „dronach próbujących celować w polskie domy”?
A więc mamy ewidentny problem z obiegiem informacji, bo trudno sobie wyobrazić, by mógł to być po prostu efekt pośpiechu i presji czasu. Zakładając poważne podejście do państwa, jest to realny błąd koordynacyjny na styku dyplomacja – wymiar sprawiedliwości – wojsko.
Podczas takich wystąpień standardem powinna być informacja aktualna i dobrze przygotowana. Inne podejście jest wysoce ryzykowne. Winę za wlot dronów ponosi Rosja – to bezsporne. Ale odpowiedzialność za adekwatną, spójną i terminową informację spoczywa na państwie polskim. Plan naprawczy jest pilnie potrzebny.
Chaos informacyjny
Chaos informacyjny nie bierze się znikąd. To mieszanka próżni informacyjnej, działania algorytmów i interesów opcji politycznych oraz osobistych — od influencerów i redakcji mediów po polityków. Gdy instytucje dają paliwo do nadinterpretacji lub wyciągania błędnych wniosków, całość podlega dryfowi lub przejęciu. Niesprawdzone lub fałszywe treści będą udostępniane dalej, a z takiej okazji mogą skorzystać nasi wrogowie. To standardowa metoda w wojnie kognitywnej, czyli działaniach wpływających na sposób myślenia i decyzje odbiorców. Rozwiązanie jest bajecznie proste. Państwo w sytuacji kryzysowej winno uruchomić stronę internetową z aktualnym stanem wiedzy. Szerzej, potrzebne jest strategiczne centrum informacyjne posiadające dostęp do wszelkich informacji oraz aktualizacji.
Wyobraźmy sobie sytuację, gdy w naszą przestrzeń informacyjną zostają wstrzyknięte treści lub przekazy, np. poprzez influencera lub znanego komentatora, z wieloma obserwującymi, cytowanego przez polityków i media. Wyobraźmy sobie, że udostępnia on dokument, który może uzasadniać tezy, że atak dronów był celowy, a dowodem są inne wrogie działania, np. cyberataki. Ujawnienie takiego materiału następuje bez weryfikacji, bo może to po prostu przekraczać możliwości takiej osoby. I do tego doszło – taki raport faktycznie udostępniono w trakcie początków sytuacji kryzysowej, a wpis na portalu X dotarł do ok. 0,5 mln użytkowników platformy. Szczęśliwie, w odróżnieniu od ogólnych spraw bezpieczeństwa, w których ekspertem może być każdy, w kwestii cyberbezpieczeństwa jakość dokumentu można łatwo sprawdzić. Zweryfikowano go więc negatywnie i materiał nie mógł się już dalej rozprzestrzeniać.
Drony: lekcja na przyszłość
W warstwie kognitywnej jednym z najgroźniejszych ryzyk nie były drony, a znaczenia, które im dopisano. Atak? Wojna? Drony? Wabiki? Czy opinie, z którymi się nie zgadzamy, to dezinformacja? To idealne pole dla przeprowadzania ataków informacyjno-psychologicznych. Nagroda za szybkość pcha twórców treści do twardych tez przy miękkich danych; algorytmy wynoszą to na szczyty popularności, a media i politycy reagują na trend.
To podkreśla konieczność wzmocnienia czegoś mało ekscytującego: instytucji i procedur stabilizujących. Trzeba stworzyć do tego konkretne narzędzia oraz profesjonalną strukturę. Trzeba wyciągnąć wnioski z tego, co działało, a co nie. Trzeba to sformalizować, tworząc nową instytucję zajmującą się bezpieczeństwem informacyjnym i komunikacją strategiczną, jakie istnieją już w innych państwach – np. we Francji.
Sprawne działanie i chłodny język są siłą. Słabością – bałagan słowny. Niejednoznaczności informacji po naszej stronie budują podatność, którą przeciwnicy mogą wykorzystać. Na dłuższą metę nadużywanie zwrotu „dezinformacja” tylko znieczuli społeczeństwo.