Pierwsza dobra wiadomość jest taka, że wizyta prezydenta RP w Białym Domu nie przyniosła żadnej spektakularnej wpadki – a takie ryzyko przecież istniało. Druga to deklaracja Donalda Trumpa o zamiarze podtrzymania, a nawet zwiększenia amerykańskiej obecności wojskowej w Polsce. Trzecia – docenienie ekonomicznej i strategicznej atrakcyjności naszego kraju, czego wyrazem jest zarówno zaproszenie Karola Nawrockiego na kolejny szczyt G20, jak i słowa amerykańskiego prezydenta o możliwej współpracy energetycznej i roli projektu Trójmorza.

Amerykańskie wojsko: efekt odstraszający

Co do amerykańskiej obecności wojskowej – deklaracje z Białego Domu cieszą, lecz dobrze jest zachować wobec nich dystans. Trump przyzwyczaił nas już niestety do ochoczych zmian kursu, i musimy zawsze liczyć się z tym, że w środę obiecał nam złote góry, ale po weekendzie wyprze się tego, mając na oku np. atrakcyjniejszy – jego zdaniem – deal z Władimirem Putinem. Oby nie, odpukać.

Liczba żołnierzy USA w Polsce ma przy tym w gruncie rzeczy znaczenie trzeciorzędne. Najważniejsze, by w ogóle tu byli.

I tak będzie ich zawsze zbyt mało, by samodzielnie zapewnili nam bezpieczeństwo, a nawet, by stanowili czynnik ważący w rachunku sił. Chodzi o coś innego: o efekt odstraszający od agresji, czyli o ryzyko dla potencjalnego napastnika, że atakując nasze terytorium, przy okazji „zahaczy” Amerykanów i zwiększy prawdopodobieństwo ich czynnego, pełnoskalowego zaangażowania. Chodzi też o efekt polityczny, sygnał, że jesteśmy ważnym sojusznikiem. To, wraz ze wspomnianym pośrednim wzrostem bezpieczeństwa, przekłada się przecież także na naszą atrakcyjność inwestycyjną, i to nie tylko w oczach biznesu amerykańskiego.

Dlatego powinno nam zależeć nie tyle na jakimś symbolicznym zwiększeniu liczby personelu US Army w Polsce (choć to też), ile na spektakularnym podniesieniu jakości tej obecności. Nie ma w tej chwili sensu publiczne spekulowanie, na czym dokładnie miałoby to polegać – takie negocjacje lubią ciszę. Ale pierwszy krok został zrobiony, furtka jest otwarta.

Nie tylko Nawrocki

Warto przy tym odnotować, że – wbrew radosnej propagandzie partyjnych funkcjonariuszy i ich fanów – to wszystko nie jest wcale wyłączną zasługą prezydenta Nawrockiego i jego ekipy. Owszem, zadbali o niewątpliwie dobrą i przyjazną atmosferę spotkania. Ich pokrewieństwo ideologiczne z ruchem MAGA ma tu znaczenie, rachuby polityczne Trumpa dotyczące polskiej prawicy też, ale na pozycję Polski w oczach Amerykanów pracują też inne siły polityczne, a przede wszystkim polski biznes oraz dynamicznie rozbudowywane siły zbrojne.

Dobrą robotę wykonał m.in. szef MSZ Radosław Sikorski, bo bez wątpienia sekretarz stanu Marco Rubio na bieżąco informował swojego szefa o efektach swoich rozmów z Polakami, a także szef MON Władysław Kosiniak-Kamysz, którego „kontaktem” w Stanach jest sekretarz obrony Pete Hegseth.

Nic za darmo

Jeśli mamy iść dalej (a powinniśmy) – należy pamiętać o dwóch rzeczach. Niby oczywistych, ale warto je przypominać, bo spora część naszej klasy politycznej oraz komentatorów i kibiców wciąż zachowuje się tak, jakby jednak nie miała o nich pojęcia.

Po pierwsze, sam ośrodek prezydencki nie zdoła sfinalizować ani owych projektów militarnych, ani gospodarczych. Czy się to komu podoba, czy nie, istotne instrumenty są w rękach rządu – i jego ministrowie muszą być lojalnie wkomponowani w dalsze działania. Nawet jeśli na potrzeby bieżącej walki o sondażowe słupki będzie się to działo w cieniu rytualnych pohukiwań, obelg i złośliwości (nad czym należy ubolewać, ale cóż, „taki mamy klimat”). Do rozsądniejszej części publiki warto tu skierować apel: nie dajmy się w to zanadto wpuszczać, nie traćmy z oczu tego, co dla długofalowych interesów Rzeczpospolitej jest ważniejsze niż sukces tej czy innej partii, a tym bardziej chwilowa satysfakcja poszczególnych polityków. Nawet gdy im kibicujemy.

W tym kontekście trochę niepokoi zapowiedź prezydenta Nawrockiego, że nad ciągiem dalszym pewnego tajemniczego projektu mają pracować Hegseth i szef BBN Sławomir Cenckiewicz. Ten drugi nie jest bowiem jakoś szczególnie kompetentny w sprawach wojska (choć ma generałów w swojej ekipie), a co ważniejsze nie ma żadnych konstytucyjnych uprawnień ani instrumentów wykonawczych.

W tej sytuacji – albo prezydent wie, że i tak nic z tego nie będzie, i chodzi tylko o polityczne nabijanie sobie punktów, jak długo się da… albo prędzej czy później musi zaistnieć w tej układance premier i minister obrony. Oby.

Po drugie, Amerykanie nie dadzą nam nic za darmo. Oni realizują swoje interesy, nie nasze – i trudno o to mieć pretensje czy być zdziwionym. Gdy dają, a nawet obiecują, że dadzą – to mają w tym cel, o którym niekoniecznie poinformują nas wprost. Musimy się sami domyślić, żeby nie wpaść w pułapkę, do której ktoś podrzucił kawałek sera.

Potrzeba rozsądku

Wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi, Stany Zjednoczone nie są zainteresowane szczególną rozbudową swojego zaangażowania wojskowego w Europie – wręcz przeciwnie. Punktowe jej wzmacnianie (czyli to, co nam dzisiaj obiecują) zapewne nie wynika z ich wdzięczności za Pułaskiego i Kościuszkę, ale z nadziei, że relatywnie tanio pozyskają wewnątrz Unii Europejskiej użytecznego dywersanta. Takiego, który pomoże blokować lub osłabiać europejskie dążenia do strategicznej samodzielności. Bo w interesie Ameryki jest Europa handlująca z USA (na warunkach Waszyngtonu), kupująca amerykańskie uzbrojenie (i to jak najwięcej, w obliczu zagrożeń ze wschodu i nie tylko), ale zdana na łaskę i niełaskę USA w kwestiach wojskowych i wywiadowczych, a najlepiej także technologicznych.

Problem w tym, że taki scenariusz – długofalowo – niekoniecznie leży w interesie Polski. Owszem, chwilowo nie mamy alternatywy dla sojuszu z USA, a europejskie projekty i tak mogą okazać się mrzonką. Ale jeśli będziemy nadgorliwi, to ryzykujemy, że przegapimy powstanie na Starym Kontynencie nowej jakości strategicznej. Czyli, że ona jednak powstanie (czego wykluczyć nie można) – ale bez nas, a w skrajnym wariancie nawet przeciwko nam i nam podobnym „zdrajcom”. Zaś Amerykanom wtedy przestaniemy już być potrzebni – i zostaniemy bez szczególnych stosunków, ochrony i wsparcia, za to z rachunkami do płacenia i z wrogami na karku.

Dlatego potrzeba nam w relacjach z USA chłodnej głowy, profesjonalizmu, zdolności do gry na różnych fortepianach – i choć minimum wewnętrznej, ponadpartyjnej lojalności. Czyli w gruncie rzeczy – zdrowego rozsądku. Tylko tyle i aż tyle.